Rozdział XVII
- Dobra, naprawdę musisz mi to jeszcze raz wyjaśnić. - Viorica oparła z rezygnacją głowę o plecy dziecka, które trzymała na kolanach.
Chłopiec, jak się dowiedziałam Xavier, przez całą rozmowę stroił do mnie miny, albo próbował się wyrwać dziewczynie, która trzymała go przed sobą jak tarczę.
Powstrzymałam westchnięcie i spojrzałam na nią, starając się wyglądać przyjaźnie.
- Wiem, że to dużo do przyjęcia naraz. Ale uwierz mi, lepiej że przyjechałam teraz, niż jakbyś miała się dowiedzieć tego z telewizji, razem z całym krajem.
- Wiedziałam, że Zella i Reed nie są moimi rodzicami, ale nigdy nie chciałam szukać tych prawdziwych! - ciągnęła, ignorując mnie, jej głos zaczął się łamać. - Zawsze myślałam, że mnie po prostu nie chcieli, więc po co szukać kogoś takiego?
Milczałam, nie wiedząc jak na to odpowiedzieć. Sama nie miałabym pojęcia, jakbym zareagowała, jakby ktoś nagle powiedział mi, że znalazł moich rodziców. Ja i Viorica miałyśmy więcej wspólnego niż myślałam. Mimo tego nie potrafiłam dobrze odpowiedzieć na jej słowa. "Nie porzucili cię, bardzo za tobą tęsknili" wydawało mi się takie... nieadekwatne do sytuacji. Zamiast tego po prostu siedziałam naprzeciwko niej, obserwując Xaviera ciągnącego psa za uszy. W końcu dziewczyna uniosła głowę, ocierając ukradkiem łzy.
- Jeśli z tobą pojadę... - zaczęła powoli, a ja kiwnęłam głową zachęcająco. - Co będzie z nimi?
- Będą mogli cię odwiedzać, kiedy będą chcieli. - zapewniłam. - Będą też mogli przenieść się do domu bliżej zamku.
Viorica pokiwała głową, a ja zauważyłam, że szok zaczyna przejmować kontrolę. Wstałam, chcąc dać jej czas do przemyśleń.
- Przyjadę jutro wieczorem. Proszę, zachowaj to na razie w tajemnicy. - powiedziałam, zdejmując kurtkę z oparcia krzesła.
Pomachałam nieśmiało Xavierowi, który już zapałał do mnie sympatią z niezrozumiałego dla mnie powodu. Wyszłam powoli z jadalni, gdzie siedziałyśmy przez ostatnią godzinę i w przedpokoju zaczęłam naciągać na nogi moje trapery. Uniosłam wzrok i napotkałam zdjęcie, na którym uśmiechnięta Viorica przytula do siebie niemowlę zawinięte w kocyk. Domyśliłam się, że to Xavier niedługo po urodzeniu. Miałam świadomość tego, że poinformowanie którejś dziewczyny o tym, że jest dziedziczką tronu będzie trudne. W końcu nie żyłam w baśni, w której pojawienie się królewskiego gońca rozwiązywało wszystkie problemy, a szczytem marzeń każdej dziewczyny jest wyjście za księcia. Viorica była tu szczęśliwa, kochała swoją przybraną rodzinę i tym trudniej było mi jej oświadczyć, że będzie musiała ją opuścić. Może nawet po cichu liczyłam, że księżniczką okaże się jakaś dziewczyna z sierocińca, która dzięki temu uwolni się od okropnej dyrektorki. Ale nie, ja musiałam odebrać rodzicom ich przybraną córkę i czułam się z tym bardzo źle. Westchnęłam, zakładając swoją kurtkę i wychodząc cicho z domu, do którego miałam wrócić za nieco ponad dobę. W drodze powrotnej na parking minęłam rodziców Viorici, Zellę i Reeda Thindrel, odprowadzanych przez Raymila. Ten ostatni przystanął na chwilę, żeby wysłuchać dalszych instrukcji.
- Obserwujcie dom, nie możemy pozwolić na możliwość wywiezienia jej - powiedziałam cicho, kątem oka obserwując idące w stronę domu małżeństwo.
- Amelie, rozmawiałem z nimi. To ostatnie osoby, które bym oskarżył o spiskowanie z rebeliantami - szepnął mój współpracownik. - Jesteś aż tak nieufna?
Spojrzałam na niego z powagą.
- Raymil, nie ufam samej sobie, co dopiero obcym ludziom - zaznaczyłam, na co on odszedł ze wzruszeniem ramion.
Gdy wróciłam na parking, zastałam tam mój motor i kolegów siedzących w furgonetce. Ani śladu chłopaków ze srebrnego auta.
- Co im zrobiliście? - zapytałam, podchodząc.
Cormac roześmiał się pod nosem, odkładając czytaną właśnie książkę.
- Chyba wystarczyło, że nas zobaczyli.
Spojrzałam na niego unosząc brew. Przestraszyć mógł widok Raymila, ale nie ich. Axe był średniego wzrostu blondynem z uśmiechem za szerokim jak na jego okrągłą twarz i małymi brązowymi oczami. Umięśnieniem nie grzeszył, ale był naszym najlepszym kierowcą, który za kierownicą potrafił wszystko. Cormac z kolei był facetem o sylwetce prostokąta, tak samo szerokim w ramionach jak w biodrach. Gdyby nie zarost jego twarz wyglądałaby jakby zatrzymał się na etapie czternastolatka, była bardziej chłopięca niż męska. Był dziwnym połączeniem zwiadowcy i mechanika, gościem który poradziłby sobie w każdych warunkach. Nie, ich duet nie był straszny, za to świetnie nadawał się na wypady incognito. Plus, uwielbiałam ich poczucie humoru, które często dawało o sobie znać w złych momentach. Zajrzałam na tył auta, gdzie obok Cormaca leżały dwa pokaźne karabiny.
- Chłopaki, co mówiłam o wożeniu sprzętu do ASG w służbowych samochodach? - westchnęłam zrezygnowana.
- Może i niedozwolone, ale jakie skuteczne - uśmiechnął się Axe, obejmując mnie ramieniem.
- Co im zrobiliście? - powtórzyłam pytanie, splatając ręce na piersi.
- Zaczęliśmy je czyścić - powiedział Cormac tonem niewiniątka. - Nie mam pojęcia, czemu tak szybko stąd pojechali.
- Nawet tego nie skomentuję... - pokręciłam głową, zrzucając z siebie ramię Axe'a i założyłam swój kask. - Widzimy się w garażu!
Wskoczyłam na motor i ruszyłam, zanim oni zdążyli odpalić samochód. Jazda powrotna minęła mi dużo szybciej, głównie przez rozmyślania, którymi zawalona była moja głowa. Jeszcze nie było wieczoru, a ten dzień już był dla mnie bardziej męczący niż typowy trening. Z niemałą ulgą odstawiłam motocykl do garażu i zdjęłam kombinezon, który schowałam do szafki. Chłopcy przyjechali w momencie, kiedy zamykałam jej drzwiczki.
- Co to był za falstart? - zapytał rozbawiony Axe, wysiadając z wozu.
- Nie mówiłam, że się ścigamy - odkrzyknęłam, wychodząc.
Najchętniej od razu wróciłabym do sypialni i padła na łóżko, ale obowiązki wzywały. Kiwnęłam głową znajomej pokojówce i przeskakując po dwa stopnie wspięłam się na piętro, gdzie para królewska czekała na mnie w gabinecie. Stanęłam przed biurkiem, za którym oboje stali i powstrzymałam ziewnięcie. Nie będę kłamać, byłam zmęczona.
- Wasza wysokość, znaleźliśmy ją - powiedziałam, patrząc królowi prosto w oczy. - Jutro wieczorem Viorica Thindrel zostanie przewieziona na zamek.
- Amelie, jaka ona jest? - przerwała mi królowa.
Przywołałam w pamięci obraz granatowowłosej, na swój sposób uroczej dziewczyny.
- Znam ją zbyt krótko, żeby oceniać, wasza wysokość - odparłam. - Na pewno oddana swojej rodzinie. Ma przyrodniego brata, Xaviera, który ją uwielbia.
Kobieta uśmiechnęła się na myśl, że jej córka miała dobre życie. W euforii zapomniała, że właśnie ją z tego życia wyrwaliśmy.
- Czy mogłabym prosić o pozwolenie na odejście? - zapytałam nieśmiało. - Ciągle muszę przenieść swoje rzeczy z sypialni i wypełnić raport z wizyty rodziny królewskiej z Invei...
- Amelie, kazałem wypełnić raport osobistemu gwardziście królowej Marvii, sprawdź go tylko i podpisz - uprzedził mnie król, a w jego oczach błysnęło rozbawienie. - Nie ma za co.
Wymusiłam krótki uśmiech i skłoniłam się im jeszcze, zanim wyszłam. Gorączkowo próbowałam sobie przypomnieć, kto był przypisany do królowej. Dopiero, kiedy w moim umyśle wypłynęło imię Atlas, odetchnęłam z ulgą. Przynajmniej nie czeka mnie dużo poprawek.
Jakąś godzinę później, kiedy sprzątnęłam już swoje rzeczy z tymczasowej sypialni, usiadłam w opustoszałej na czas kolacji centrali. Dziękowałam losowi za te pustki, gdyż nie miałam nastroju na rozmowy. Raport czekał na mnie na biurku, pliczek ośmiu kartek był zszyty i opatrzony karteczką Do koniecznych poprawek. Im dalej brnęłam w raport, tym bardziej byłam pod wrażeniem kwiecistego języka, jakim posługiwał się Atlas. To, co ja ubierałam w krótkie, żołnierskie słowa, on przedstawił niemal jak poemat. Z bólem serca wykreśliłam większość przymiotników i dopiero wtedy podpisałam się na końcu dokumentu, który Elias będzie musiał umieścić w archiwum. Rzuciłam papiery na jego biurko i przeciągnęłam się leniwie. Dopiero wtedy pozwoliłam sobie wrócić do sypialni i zamknąć za sobą drzwi. Z kieszeni wyjęłam kartonik, dany mi wcześniej przez Cavara. Dopiero teraz miałam czas się nad tym zastanowić.
Z jednej strony zdziwiło mnie to, co zrobił, ale z drugiej to było tak bardzo w jego stylu. Nie zapytał o mój numer, bo ja mogłabym się nie zgodzić i go nie podać. Cavar nie lubił tracić kontroli, więc tutaj ograniczył tę utratę do minimum, nawet jeśli jego przewaga skończyła się z momentem wręczenia mi numeru. Teraz był etap, którego nie lubił, czyli bezczynność. Nie mógł zrobić już nic i to musiało go frustrować.
Sekundę potem trzasnęłam dłonią o czoło. Jak mogłam być tak egoistyczna, żeby pomyśleć, że Cavar tak po prostu wyczekuje na moją wiadomość? Jest następcą tronu, pewnie zaraz po przylocie miał milion spraw do załatwienia. I chyba ta myśl dodała mi odwagi, kiedy wyjęłam swój telefon i napisałam krótką wiadomość na podany numer.
Już u siebie?
Rzuciłam komórkę na biurko i poszłam do łazienki, zmyć z siebie ten dzień.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top