Ona mnie przeraża.
Powoli szedłem w stronę kuchni. Miałem nadzieję, że ona mnie nie zauważy. Miałem nadzieję, że będę mógł pójść do pokoju i zatracić się w rysowaniu. Zawsze miałem taką nadzieję.
Przemknąłem przez korytarz i wszedłem do jadalni. Rzuciłem siatki z zakupami na blat kuchenny i najszybciej, jak mogłem skierowałem się do schodów na górę. niestety nie zdążyłem nawet postawić stopy na pierwszym stopniu, bo drogę zastawiła mi dziewczynka w jasnoniebieskiej sukience.
- Mógłbyś się ze mną pobawić tatusiu? - zapytała.
- Niestety, ale jestem bardzo zmęczony. Muszę odpocząć, Bandit. - odrzekłem do córki... tej kobiety.
Minęło 7 lat, a ja cięgle nie potrafiłem nazwać tego dziecka swoim. Może słusznie. Ona nie była moim dzieckiem. Nie moim, tylko jej. Kobiety, która mi to wszystko zrobiła. Mimo to, nie chciałem źle dla Bandit. Niczym sobie nie zawiniła, że ma chorą matkę.
Jej twarz wykrzywiła się w grymasie niezadowolenia. Mała wyglądała, jakby mała się rozpłakać z mojego powodu. Ciekawe jak zniosłaby gdybym powiedział jej, że nie jestem jej ojcem i mieszkam tam dlatego, że jej mama mi grozi.
- Nie znajdziesz czasu dla córki, Gerard? - usłyszałem z salonu.
Gwałtownie odwróciłem głowę w stronę pokoju. Zza framugi wyglądała ONA. Sprawczyni wszystkich moich problemów. Kobieta, która zrujnowała mi życie.
Ubrana była w bluzkę w czerwoną kratę i zielone spodnie. Wyglądała jeszcze gorzej, niż zwykle. Czarne farbowane włosy opadały jej na nienaturalnie zaokrąglone policzki. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, a jej usta układały się w najbardziej nienaturalny uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem.
- Niestety nie, Lyn. - odpowiedziałem - Muszę odetchnąć.
Pośpiesznie ominąłem Bandit i prawie że wbiegłem po schodach do mojej pracowni. Złapałem ręką klamkę po wewnętrznej stronie drzwi i zatrzasnąłem je za sobą. Podszedłem do fotela biurowego i opadłem na niego z westchnieniem ulgi.
Pierwszy raz od dawna wywinąłem się od obiadu przy "wspólnym, rodzinnym stole". Nienawidziłem być do czegoś zmuszany.
Ironia moich myśli bawiła mnie do tego stopnia, że zaśmiałem się pod nosem. Od dziewięciu lat udawałem małżeństwo z kobietą, która mnie do tego zmusiła. Traktowałem jej dziecko, jak własne, bo mnie zmusiła. Cały świat uważał nas za kochającą się, idealną parę. To wszystko dlatego, że BYŁEM DO TEGO ZMUSZANY. Mimo to nic z tym nie zrobiłem. Nie kazałem jej się odczepić, ani nie powiedziałem, że jej nie kocham. Nie zdradziłem Bandit jej prawdziwego pochodzenia.
Skarciłem się w myślach. Jak w ogóle mogłem nawiązać do tego, jako do błędu? O każdej porze dnia i nocy musiałem pamiętać, dlaczego to robię. Pamiętać, jaki był mój cel, kiedy poświęcałem życie tej psychopatce. Dla tego, żeby nic mu się nie stało mogłem żyć w tym nieszczęściu nawet do końca życia. Jeśli mój przyjaciel był bezpieczny, to i we mnie zostawało trochę szczęścia.
Przez następne pół godziny bazgrałem coś w zeszycie. Czułem się tak samo, jak w każdej wolnej chwili od prawie dekady. Osaczony. Nie mogłem nawet opuścić stanowiska przy biurku nie narażając się na spotkanie mojego koszmaru. Według niektórych była to moja żona. Żaden szkic mi nie wychodził. Twarze komiksowych postaci wyglądały dobrze, ale zawsze czegoś im brakowało. wszystkie wyglądały na zagubione, zupełnie takie, jak ja.
Rzuciłem ołówkiem o półkę na książki. Nawet nie patrzyłem w tamtą stronę, toteż zdziwił mnie brak jakiegokolwiek dźwięku. Odwróciłem się i zauważyłem, że ołówek spadł na moją szarą czapkę. Kompletnie o niej zapomniałem. Ostatnio zapominałem o wielu rzeczach, przed którymi nie musiałem się chować lub uciekać.
Wstałem z przed biurka i podszedłem do regału. Przełożyłem ołówek i podniosłem czapkę. Leżała centralni na mojej starej płycie Green Day'a. Był to egzemplarz "American Idiot". Dostałem go od Franka jakiś czas przed tym, jak załatwił nam współpracę z Billie'm i udział w trasie koncertowej.
Na wspomnienie czasów naszej przyjaźni łzy napłynęły mi do oczu. Tak bardzo za nim tęskniłem...
Bez zastanowienia złapałem za nakrycie głowy i zakładając je wybiegłem z mieszkania.
Przemykając przez kręte ulice miasta dotarłem wreszcie do chyba jedynego spokojnego miejsca w okolicy. Znajdowało się ono tuż za budynkiem szkoły. był to odgrodzony ścianą kamieni skrawek ziemi. Było tam kilka drzew, mały strumyk i przede wszystkim spokój. Wszystko, czego potrzebowali nastolatkowie.
Gdy przedarłem się przez stos głazów zauważyłem jeszcze jeden szczegół. Tamtego dnia był tam również Frankie.
Nie chciałem pokazywać, że jestem w pobliżu. Wystarczało mi patrzenie na przyjaciela, którego stopa nie stanęła w tym miejscu od bardzo wielu lat. Wystarczała mi świadomość, że człowiek, dla którego poświęcam swoje szczęście jest cały i zdrowy.
I uśmiecha się.
- Przecież cię widzę Gerard. Nie mogę uwierzyć, że znowu się spotykamy przyjacielu.
***
Sama przy tym rycze :'D
Dziękujemy za przeczytanie ^^
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top