Zdrada

Odór strachu miesza się z cierpkim zapachem gorzkiej satysfakcji, który wypełnia ci nozdrza. Usiłujesz wyrzucić z głowy przerażające obrazy i zaskakująco rzeczywiste wizje, a one ustępują z niewiarygodną łatwością. Stąpasz delikatnie krok za krokiem, usiłując zachować wszechobecną ciszę w nienaruszonym stanie, jednak kilkadziesiąt par stóp za tobą uderza o wysuszoną ziemię w tym samym, pewnym rytmie, ani trochę nie przejmując się pogłosem czy hałasem. Wykrzywiasz wargi w niezadowolonym grymasie, ale nic nie mówisz. To wszystko zaraz się skończy, cierpliwości.

Powiew ciepłego wiatru owiewa ci twarz. Na chwilę przymykasz oczy, ale nie decydujesz się zatrzymać. Lepiej zrobić to szybko. Potem będzie po wszystkim i nic już nie da się z tym zrobić. Klamka zapadła, a gilotyna wraz z głową odcięła resztki twojej godności. Czasu nie da się cofnąć.

Srebrne monety cicho brzęczą w kieszeni tuniki, przywracając cię do rzeczywistości. Usiłujesz wytężyć wzrok najmocniej jak się da, ale nieprzyzwyczajone do ciemności oczy zwodzą cię, ukazując cienie drzew oliwnych jako przerażające kreatury prosto z piekieł. Przebiega cię dreszcz. Może też kiedyś staniesz się jedną z nich? Jaka kara czeka zdrajców? Kłamców? Oszustów?

Morderców?

Zaciskasz zęby i siłą wyrzucasz z głowy głośne wrzaski poczucia winy i pogardliwe szyderstwa ochłapów empatii, które wrosły w ciebie zbyt mocno, byś mógł na dobre się ich pozbyć. Zostajesz sam na sam z porażającą, wymowną ciszą, która wcale nie jest mniej uciążliwa. Ty, zwykły człowiek, który nie posiada nic, który zawsze kroczył samotnie, bez podtrzymującej od upadku dłoni i ciepłych, kojących słów. Ty wydałeś wyrok. Ty zostałeś sędzią, choć nie posiadałeś do tego uprawnień. Choć człowiek, którego los przypieczętowałeś, wcale na to nie zasługiwał. Nie był złodziejem, zabójcą, oszczercą ani krętaczem. Był prostym cieślą, o zwykłym życiu i sercu pełnym miłosierdzia. Dlaczego więc to zrobiłeś? Jaki był powód? Jakie pobudki?

Może chciałeś zwyczajnie poczuć się panem czegoś, mieć nad czymś władzę, poczuć ten dreszcz wielkości wstrząsający ciałem, gdy szala wagi przechylała się tam, gdzie wskazał twój palec? Słodki smak kontroli, z taką rozkoszą rozlewającą się na języku. Czyż to nie satysfakcjonujące, mieć ludzki los w swoich rękach?

Bynajmniej.

Może targała tobą zawiść, wyżerająca jak kwas okruchy zdrowego rozsądku, który jeszcze w tobie pozostał? Przeczucie, że powinieneś być kimś lepszym, większym, kimś, z którym inni będą się liczyć? Wrażenie, że zasługujesz na więcej?

Nawet kosztem splamionego krwią niewinnego ciała.

W końcu, gdy wydaje ci się, że ta przeklęta droga nie ma końca, dochodzicie na miejsce.

Przystajesz w bezpiecznej odległości, usiłując ukryć się w ciemności i dać sobie czas na obserwację. Płomienie pochodni rzucają cień na jego smukły profil. Głowę ma pochyloną, a wargi drżą niekontrolowanie, choć w pierwszym momencie mogłoby się wydawać, że to jedynie zwykły szept. Wodzisz wzrokiem po jego twarzy, zatrzymując oczy na gęstych kroplach spływających po jego śniadej skórze. To łzy? Pot?

Niespodziewanie odwraca się, wywołując u ciebie niekontrolowane drgnięcie. Gwałtownie i łapczywie wciągasz powietrze, gdy czystym, nieskazitelnym spojrzeniem omiata twoją skuloną sylwetkę, by na koniec spojrzeć prosto na ciebie, z przeraźliwym smutkiem i absurdalnym zrozumieniem w oczach.

Momentalnie twardniejesz. Prostujesz sylwetkę, a w twoich oczach pojawia się wyższość, kiedy patrzysz na tego żałosnego mężczyznę w brudnej szacie i znoszonych sandałach. Dopiero teraz zauważasz, że ciecz, która plami mu cerę, jest czerwona jak róża i zdecydowanie zbyt gęsta na łzy. Krew tocząca się po jego policzkach wygląda upiornie spokojnie w ciepłym blasku pochodni. Ten człowiek ulegnie jak kłos zboża na wietrze. Nawet nie będzie walczył. O życie, o siebie. Jak może mieć dla siebie aż tak małą wartość? Co widzi przed sobą, czego ty nie jesteś w stanie dostrzec? Gdzie jest drugie dno?

Z napięciem obserwujesz, jak jego długie palce mocno zaciskają się na pniu drzewa podczas próby podniesienia się na nogi. Kora boleśnie wchodzi po paznokcie, a nierówności drzewa ranią delikatną skórę. Grymas wyrażający coś pomiędzy strachem a bólem zaraz zamienia się w spojrzenie tak pełne emocji, tak przeszywające, że musisz odwrócić wzrok, by utrzymać się na pozycji. Wybieraj. On albo ty. Nie ma nic pomiędzy.

Twoja pozycja lub jego życie.

Wybieraj.

Srebrne monety pobrzękujące zachęcająco w kieszeni lub przyjaciel, który oddałby za ciebie życie.

Egoizm albo empatia.

Wybieraj.

Tik tak.

Czas ucieka.

Zgrzytasz zębami, a spomiędzy twoich warg wymyka się wściekłe warknięcie. Omiatasz towarzyszącą ci kohortę spojrzeniem ciskającym pioruny i wyłamujesz palce. Zaciskasz dłonie w pięści. Paznokcie wbite w skórę skutecznie cię otrzeźwiają.

- To mój czas- głos brzmi bardziej jak charkot, kiedy ochryple mamroczesz pod nosem. Rzymscy żołnierze patrzą na ciebie niezrozumiale, a jego wzrok staje się jeszcze łagodniejszy i jeszcze pełniejszy żalu.

Do oczu niekontrolowanie napływają ci łzy i mimo że robisz wszystko by się ich pozbyć, ich nie przestaje przybywać. Zalewają ci oczy i zamazują wizję, tak samo jak gniew zasłania ci wszystko inne. Trzęsiesz się na całym ciele, starając się przezwyciężyć wściekłość, która odbiera ci zdolność panowania nad sobą. Chcesz coś komuś zrobić, rozszarpać na strzępy, rozerwać czyjeś gardło. Masz ochotę rzucić się do przodu na kogokolwiek, byleby poczuć na palcach czyjeś tętno. Ostatkiem sił powstrzymujesz się od tego, a w zamian robisz powolny, niepewny krok w przód. Zamykasz drżące powieki, a kiedy na powrót je uchylasz, masz go przed sobą. Wyprostowaną sylwetkę z uniesioną wysoko brodą, jednak nie w wyrazie arogancji czy buntu, lecz zgody. Na to, co ma się zaraz stać.

On wie.

Wiedział od początku. A mimo to przygarnął cię, wziął pod swoje skrzydła, opiekował się. Choć z góry wiedział, jak przez to skończy.

- Rabbi- zduszony głos wydobywa się przez ściśnięte gardło. Nie jesteś w stanie patrzeć mu w oczy, w których widzisz własną zdradę. Zamykasz je więc, gdy twoje wargi dotykają szorstkiego od zarostu policzka, a spod powieki ucieka ostatnia wylana przez ciebie w życiu łza. Choć nie jest to ostatnia kropla krwi. Współczucie i żal twardnieją i kostnieją, gdy postanawiasz się ich pozbyć. Są w tym momencie tylko utrudnieniem. Pocałunek jest tylko formalnością. A każde życie kończy się śmiercią. Prędzej czy później by do tego doszło. Ty jedynie odrobinę przyspieszyłeś cały proces. Czy to aż taka zbrodnia?

- Judaszu...- brakuje mu tchu, gdy wbija w ciebie przerażone oczy. Zamyka je, a usta drżą mu, gdy wypowiada dalsze słowa:- Pocałunkiem wydajesz Syna Człowieczego?- strach, wielki jak góra lodowa, przebija się przez jego głos. Zaczynasz się zastanawiać, czy tylko śmierć tak go przeraża? Jest coś więcej? Coś głębszego i bardziej paraliżującego niż męczeństwo?

Usiłujesz cokolwiek z siebie wydusić, usprawiedliwić się, wyjść w jego oczach z twarzą, ale jedyne co będzie miał przed oczami, to obraz swojego zabójcy zaraz przed wyzionięciem ducha. Twój obraz.

Morderca, morderca, morderca.

Zanim zdążasz wyciągnąć w jego kierunku dłoń, silne ręce Rzymian i Żydów odpychają cię do tyłu, torując sobie drogę do skazańca. Stoisz sparaliżowany i nieruchomy, kiedy zamykają jego ramiona w żelaznym uścisku i ciągną w stronę wyjścia z gaju.

Wszystko się kotłuje, ostrza mieczy błyskają w świetle księżyca, a drewniane kije postukują głucho o pnie drzew. Desperacki wrzask rozrywa ten względny spokój, gdy jeden z uczniów próbuje ostatkiem sił odbić swojego mistrza z rąk niesprawiedliwych Rzymian. Okrzyk bólu zostaje stłumiony przez wołanie triumfu, kiedy ucho jednego z kapłanów zostaje brutalnie odcięte mieczem ucznia.

- Przestańcie, dosyć!- wszyscy zamierają w pół kroku, gdy jego miękki, stanowczy głos nakazuje spokój. Wzniesione w górę ostrza powoli opadają, a z oczu znika nagła wrogość i nienawiść. Sunie spojrzeniem po ich zdezorientowanych twarzach, jednak nie widać po nim pogardy ani obrzydzenia, nawet kiedy patrzy na swoich katów. Jego wzrok jest pełen współczucia, choć przecież to oni powinni współczuć jemu. To nie oni idą na śmierć. Nie z ich gardeł będą się wydobywać nieludzkie okrzyki agonii.- Czy nie wiecie, że wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną? Czy myślisz, że nie mógłbym poprosić Ojca mojego, a zaraz wystawiłby Mi więcej niż dwanaście zastępów aniołów? Jakże więc spełnią się Pisma, że tak się stać musi?- Wiedzie wzrokiem po zebranych, którzy pod wpływem spojrzenia spuszczają oczy. Przed chwilą tak wierni, teraz niepewnie się cofają, coraz bardziej się od niego oddalając. Patrzysz z niedowierzaniem, jak odwracają się na piętach i uciekają w popłochu, zdezorientowani uległością swojego mistrza.

Stoisz wryty w ziemię, kiedy ciągną go brutalnie za sobą, mimo że nie stawia najmniejszego oporu. Patrzysz, jak popychają go i podcinają, śmiejąc się przy tym obrzydliwie i chcesz krzyknąć, żeby przestali, ale twój czas już minął. Już za późno. Odegrałeś swoją rolę.

Zabiłeś Boga.






nie wiem czy mi się udało, ale chciałam wzbudzić w was poczucie winy

wyszło?

mam nadzieję że tak

niekoniecznie dla osób wierzących, tak naprawdę dla wszystkich, którzy będą w stanie się w to wczuć

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top