Rany na ciele i umyśle
Twój przyśpieszony oddech ginie gdzieś w tłumie, który napierając na ciebie niemal cię zgniata, wyciskając z ciebie wszystko, co tylko się da. Zaciskasz ręce w pięści. Czujesz, jak paznokcie wbijają ci się w skórę, a gdy spoglądasz w dół, na wewnętrznej stronie dłoni widnieją odciski w kształcie półksiężyców. Wzdychasz cicho, ale zaraz znów podrywasz głowę do góry i rozglądasz się z niepokojem. Twoje rozbiegane spojrzenie wędruje niespokojnie od twarzy do twarzy, by w końcu wyłapać w kłębie ludzi to jedno, ukochane oblicze.
Gwałtownie wciągasz powietrze w płuca na widok sinego, napuchniętego policzka, wcześniej tak delikatnego i gładkiego, teraz nabrzmiałego do rozmiarów niemal dwa razy większych niż poprzednio.
Spomiędzy twoich warg wyślizguje się zduszony okrzyk, gdy odwraca się w twoją stronę, a ty dostrzegasz dwa krwawe strumyczki ciągnące się przez łuk kupidyna i wargi, skapujące z brody na obnażoną pierś.
Z trudem powstrzymujesz łzy wydzierające się na pustynię policzków, kiedy twoje oczy napotykają jego łagodne spojrzenie.
Nieomal się zachłystujesz, gdy niespodziewanie zahacza stopą kamień i upada ciężko na ziemię. Z przerażeniem patrzysz, jak strażnicy brutalnie łapią szczupłe ramiona i unoszą go w górę, nie zawracając sobie głowy delikatnością czy subtelnością. Bez zbędnych ceregieli ciągną go w stronę opustoszałego placu, bez śladu żywej duszy. Jego stopy młócą bezradnie powietrze, rozpaczliwie usiłując sięgnąć gruntu, aż w końcu zostaje rzucony na ziemię przy akompaniamencie odrażającego rechotu i brzęczących w uszach krzyków pełnych uciechy. Odwracasz wzrok, nie będąc w stanie wytrzymać szyderczych, parszywych uśmieszków na twarzach tych nieludzkich stworzeń pragnących jedynie dobrej zabawy, zupełnie nie baczących na to, ile wywołują wokół siebie cierpienia. Jaki szlak zniszczeń zostawiają za sobą.
Wzdrygasz się. Jego związane szorstkim sznurem ręce zostają przykute do potężnego drewnianego pala, wbitego w ziemię tak silnie, że nawet niedźwiedź nie byłby w stanie wyrwać go z podłoża, nie mówiąc o małym przerażonym człowieczku, ze spokojem oczekującym tornada cierpienia, którego zaraz będziesz świadkiem. Pochyla głowę, nie mając odwagi spojrzeć w twarz dwóm ponurym mężczyznom zbliżającym się w jego stronę powolnym krokiem. Jakby chcąc jak najbardziej rozciągnąć oślizgły szept strachu muskający mu kark i ramiona chłodnym oddechem. Zbliżają się. Jeden z nich trzyma w ręku bicz, bezlitośnie rozrywający skórę skazanych i serca matek, braci i przyjaciół. Rozgałęziony na trzy rzemienie, przy czym każdy z nich kończący się dwiema ciężkimi, ołowianymi kuleczkami, zadającymi ból po stokroć większy, niż mogłoby się wydawać. Drugi z nieskrywanym zadowoleniem spogląda na śmiercionośne narzędzie tortur, zwieńczone małymi, metalowymi haczykami, nieprzerwanie złaknionymi ludzkiego mięsa.
Rozciągnięte w drapieżnym uśmiechu usta wykrzywiają się szyderczo na widok lśniącego, nienaruszonego jeszcze ciała. Odwracasz się, gdy w jednym momencie strażnicy unoszą narzędzia tortur wysoko w górę. Nie jesteś w stanie patrzeć, ale widok zamierających w wyczekiwaniu twarzy jest tak odpychający, że jedyne co ci pozostaje, to spuścić wzrok i wbić spojrzenie w ziemię, w kurz na rzemykach sandałów, w ubrudzone piachem łydki osoby przed tobą. W cokolwiek, byle nie egzekucję rozgrywającą się przed tobą na żywo.
W pierwszym momencie nie zauważasz wielkiego początku. Początku końca. Widzisz lśniący w oczach widowni szok, słyszysz wciągane ze świstem do płuc powietrze i ciche okrzyki zdumienia, ale nie wyłapujesz wśród całego tego zgiełku okrzyku bólu czy stłumionego zagryzaniem warg jęku.
Powoli lecz niepewnie obracasz się na pięcie, a to, co masz przed oczami wydaje się być najgorszym piekłem, jakie mogłabyś sobie wyobrazić. Dwie stróżki o niemal czarnej barwie spływają mozolnie między łopatkami, a oprawcy bez chwili wahania unoszą krwiopijcze rózgi, które raz po raz spuszczają na odsłonięte płaty ciała.
Zatrzymujesz zbolałe spojrzenie na krwawych wyżłobieniach w fakturze skóry. Tak bardzo pragniesz przepchnąć się przez to odrażające zbiorowisko, wybiec na plac, uklęknąć przy nim i zalać się łzami, które może choć trochę ukoiłyby jego cierpienie. Zamiast tego stoisz jednak jak zamurowana, nie mogąc oderwać oczu od strumieni krwi spływających po jego plecach, nogach i nagich pośladkach. Z przerażającą fascynacją obserwujesz krwawą kałużę wokół jego stóp, fragmenty ciała wyszarpywane z niewyobrażalną brutalnością, pozostawiające na swoim miejscu broczące brunatnoczerwoną posoką dziury.
Zagryzasz wargi. Ktoś wpada na ciebie od tyłu, przez co lądujesz na kolanach z cichym okrzykiem zaskoczenia. Podpierasz się, chcąc się podnieść, ale gęsty tłum skutecznie ci to uniemożliwia. Łzy ciurkiem spływają po policzkach, gdy uświadamiasz sobie własną bezradność. Nie jesteś w stanie uratować siebie samej, a co dopiero jego.
Z cichym łkaniem wbijasz paznokcie w wilgotne od łez dłonie. Obserwujesz przezroczyste krople skapujące na ziemię i piasek pochłaniający je chciwie, tak spragniony ludzkich upadków. Unosisz wzrok i patrzysz w niebo, tak jak to robiłaś wiele razy wcześniej. Zasnute chmurami nie wydaje się ani trochę zachęcające. Ani trochę pocieszające. Wodzisz po nim bezsilnie oczami w poszukiwaniu jakiegokolwiek ratunku. Pomocy.
- Ojcze, gdzie jesteś?- szepczesz pokonana. Jedyna nadzieja jaka ci pozostała właśnie dobrowolnie pozwala się zakatować na śmierć, tuż obok swojego jedynego syna. Gdy to sobie uświadamiasz, płacz ściska cię za gardło z podwójną mocą. Usiłujesz wydobyć z siebie głos, ale zamiast tego tylko uchylasz i zamykasz usta, jak ryba wyciągnięta z wody.
W końcu dajesz radę się podnieść. Zataczasz się, ale udaje ci się znowu nie upaść. Stanowczym ruchem, zaślepiona cierpieniem, rozpychasz tłum, torując sobie drogę. Zdeterminowana brniesz w przód, choć przecież wiesz, jaki widok cię zastanie. Nie powinnaś być zaskoczona, ale gdy tylko dostrzegasz ogromną kałużę krwi na brudnym piachu, stajesz jak wryta, nie będąc w stanie zrobić ani kroku dalej. Wargi ci drżą, a urywany oddech świszczy między zębami. Z trwogą unosisz wzrok, przez drżące z wysiłku łydki aż do krwawej fontanny wylewającej się z każdego skrawka jego ciała. Spoglądasz na twarz, w zamglone z bólu oczy, które spotykają się z twoimi.
Masz ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem, kiedy jego wargi rozciągają się w pocieszającym uśmiechu.
„Kocham cię mimo wszystko. Mimo tego, co na mnie sprowadziliście"- zdaje się mówić. Jego łagodny wzrok koi wodospad poczucia winy i bezsilności, który nie pozwalał wziąć ci oddechu. Odwzajemniasz uśmiech, a łzy po raz kolejny napływają ci do oczu.
Nagle jego twarz zasłania ci jeden ze strażników. Obserwujesz z niepokojem, jak uwalnia jego ręce z brutalną nieczułością. Omiata wzrokiem poszarpane nieludzko ciało bez krzty poruszenia. Łapie jego poranione ramię bez śladu delikatności i ciągnie go w stronę wyjścia z placu, zaciskając dłoń coraz mocniej i zupełnie nie zwracając uwagi na przeraźliwy, przeciągły, rozdzierający serce jęk. Z zadowoleniem podsyca pełen pasji i aprobaty ryk publiczności. Karmi się bólem wywołanym przez siebie samego.
Łkasz cicho, kiedy znikają ci z oczu za bramami świątyni, zostawiwszy za sobą brunatnoczerwone pasmo cierpień.
Co teraz?
***
Z ustami rozciągniętymi w drapieżnym uśmiechu przebierasz chaotycznie nogami. Stopy sieką powietrze, na przemian unosząc się i opadając, a palce zaciskają się niecierpliwie na marmurowych podłokietnikach ogromnego, zimnego, twardego i niezmiernie niewygodnego siedziska. Wbijasz wyczekujący wzrok w ciężkie skrzydła bramy, jak na złość nie drgające nawet o milimetr. Wywracasz oczami i wprawiasz stopy w jeszcze bardziej zamaszysty ruch, jakby miało to w jakiś sposób przyśpieszyć udrękę oczekiwania.
W końcu odrzwia z rozdzierającym jękiem mozolnie się otwierają, a ty zamierasz w bezruchu, zagryzając z podekscytowaniem wargi. Błyszczącymi oczyma obserwujesz skuloną, potwornie poranioną i ledwie przypominającą ludzką, sylwetkę. Uśmiech na twoich wargach staje się jeszcze szerszy, gdy widzisz z jakim trudem przychodzi mu każdy krok.
Podchodzi pod gładkie, kamienne stopnie, gdzie prowadzą go strażnicy, po czym zostaje rzucony na ziemię tuż pod twoimi stopami. Kolana uginają się pod nim, a ty z obłąkaną przyjemnością patrzysz na to, jak upada twarzą na ziemię. Masz ochotę głośno zarechotać z uciechą, będąc świadkiem tak komicznego przedstawienia, ale w ostatniej chwili powstrzymujesz się, gdy widzisz, jak unosi na ciebie swe umęczone spojrzenie. Powoli, z wysiłkiem unosi się z klęczek, nie odrywając od ciebie brązowych jak heban oczu. Staje wyprostowany, chybocząc się lekko na drżących nogach.
Mierzysz go wzrokiem. Omiatasz pośpiesznie chude, umięśnione, brudne od niezaschniętej jeszcze krwi ciało, ale zaraz twoje myśli odbiegają gdzie indziej. W stronę możliwości, które jeszcze ci pozostały.
Uśmiechasz się łakomie.
- Jezus z Nazaretu...- zawieszasz głos i skanujesz wzrokiem jego przygarbioną żałośnie sylwetkę. Unosisz z politowaniem brew.- Ten, który miał moc nad złymi duchami i własną mocą je wyrzucał- mimowolnie uśmiechasz się na te słowa. Z rosnącym rozbawieniem podrywasz się z marmurowego siedzenia, by stanąć naprzeciw niego. Podnosisz głos, mimo że nawet strażnicy w najdalszych kątach sali mogą cię usłyszeć.-Ten, który uzdrawiał trędowatych, ślepych i niemych. Który wskrzeszał zmarłych zza grobu. Ten, którego słuchały tysiące- parskasz śmiechem.- Gdzież więc są teraz oni wszyscy?- rozglądasz się z udawanym zdziwieniem.- Nikogo tu nie ma. Ani jednej duszy.- Pokonujesz powoli kolejne stopnie, by w końcu stanąć tuż przed nim. Pochylasz się tak, by móc spojrzeć w jego zniszczoną twarz.- Kompletnie... sam.
Odwracasz się na pięcie i władczym, zamaszystym krokiem wracasz na kamienny fotel. Uśmiechasz się z wyższością.
- Król żydowski...- znów robisz pauzę, zmarszczywszy brwi, gdy do głowy niespodziewanie wpada ci zabawny pomysł. Rozciągasz usta w jeszcze szerszym uśmiechu. Machasz dłonią do najbliższego strażnika, nawet na niego nie patrząc.- Przynieś mu szatę godną króla.- Mrużysz oczy, wyobrażając już sobie przedstawienie, które zaraz będzie miało miejsce.
- Tunikę, panie?- upewnia się pachołek.
Prychasz z politowaniem, wciąż nie zaszczycając go spojrzeniem.
- Purpurę. Królowie odziewają się w purpurę.
Pośpiesznie stawiane kroki bębnią o podłogę, kiedy sługa niemal biegiem przynosi ci zwinięty w materiał. Skinieniem głowy wskazujesz skuloną postać z trudem utrzymującą się na nogach. Z satysfakcją obserwujesz, jak purpurowy płaszcz zostaje mu zarzucony na broczące krwią ramiona. Syczy z bólu, gdy materia dotyka porozrywanego, zdewastowanego ciała.
Zadowolony podziwiasz jego wykrzywioną cierpieniem twarz. Oto co spotyka łgarzy i samozwańców. Oto, co spotyka tych, którzy znaleźli się zbyt nisko, by mogły ich dosięgnąć choćby najsłabsze promienie łaski.
Z namysłem przesuwasz wzrokiem po gładkim, drogocennym materiale okalającym jego brudne, niegodne ciało.
- Brakuje mu korony- podsuwasz pomysł kilku pobliskim strażnikom, a gdy patrzą na ciebie z niezrozumieniem, unosisz głos.- No już, ugośćcie króla tak, jak na to zasługuje!- Patrzysz na nich niby groźnie.- Gdzieś w pobliżu widziałem kwiaty dzikiej róży, które idealnie przyozdobią skronie prawowitego władcy- dodajesz cicho.
Chwilę później sługusi wracają, zanosząc się rechotliwym śmiechem, trzymając w dłoniach upleciony z różanych cierni wieniec, złowrogo błyszczący w świetle pochodni rozświetlających ciemne wnętrze komnaty. Spokojnym krokiem podchodzą do niego i bez ceregieli układają 'koronę' na głowie, nie zważając na jęk bólu i łzy cieknące strumykami po twarzy. Przyciskają splot do skroni, wciskają ostre kolce jak najgłębiej w skórę, wykrzykując co chwilę z aprobatą, czyniąc głębokie ukłony i szydząc wyniośle, ze złośliwymi uśmiechami.
- Witaj, królu żydowski!- przekrzykują się wzajemnie, zginając się nisko w pasie, kłaniając się do stóp i bijąc trzciną po głowie i twarzy zalanej krwią.
Z dziwnym zadowoleniem i satysfakcją obserwujesz słaniającą się na nogach, wyśmiewaną i upokarzaną, z żalem wpatrującą się w swoich oprawców jednostkę. Twoje spojrzenie robi się jeszcze twardsze, gdy jego hebanowe, pełne emocji oczy spotykają się z twoimi, zimnymi i nieczułymi. Czujesz jakieś szarpnięcie w sercu, które nie wiedzieć czemu nagłym zrywem zaczyna bić szybciej, bardziej niespokojnie i chaotycznie. Na chwilę zapominasz o swojej bezuczuciowej postawie i marszcząc brwi wpatrujesz się w te łagodne, pozbawione oskarżeń oczy.
Zmieszany odwracasz wzrok, a gdy znów wracasz spojrzeniem w jego stronę, znów jesteś nieczułym potworem niszczącym nieistotne ludzkie istnienia. Wzrok masz twardy i nieugięty, kiedy z wyższością unosisz brodę, patrząc na niego z góry.
TAK, W KOŃCU
I KNOW RIGHT
przepraszam jeśli końcówka wydaje się być gorsza lub mniej dopracowana
enjoy
lifeisstilltoohard xx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top