Obraza
Przymykasz oczy, gdy przez otwarte na oścież wrota wdziera się podmuch ciepłego wiatru, który owiewa ci twarz. Zaciskasz palce na brzegach krzesła, zniecierpliwiony oczekiwaniem. Kiedy w końcu się pojawią? Kolejne mało ważne istnienie do zmiażdżenia i strącenia w przepaść. Czy to koniec na dzisiaj? Podejmowanie takich decyzji doprawdy potrafi być wyczerpujące.
Odległe szuranie sandałów o posadzkę wybudza cię z chwilowego zamyślenia. Otwierasz oczy i mrużysz je, usiłując dostrzec w ciemności sylwetki nadchodzących przybyszów. Niecierpliwie wiercisz się na miękkiej poduszce, gdy trzy postacie przekraczają próg budowli. Służący, postękując cicho z wysiłku, zamykają bramy. Krzywisz się mimowolnie na bolesne skrzypnięcie raniące uszy.
Dopiero po chwili twój wzrok odnajduje drogę do dwóch rzymskich żołnierzy, odzianych w szkarłatne, luźne tuniki i pozłacane napierśniki, oraz mężczyzny stojącego pomiędzy nimi.
To właśnie tak wygląda słynny Mesjasz? W opowieściach niższych rangą kapłanów przedstawiano go jako sprytnego, nieuchwytnego młodego mężczyznę, którego nikt nie jest w stanie zwieść. Kim więc jest on? O twarzy poznaczonej bruzdami wyrytymi przez wiatr i suszę? O łagodnych oczach, pozbawionych jakichkolwiek śladów chciwości? Czyżby ktoś się pomylił? Ten prosty człowiek na pewno nie jest osobą z opowieści.
- Czy ty jesteś Jezus z Nazaretu?- twój mocny, donośny głos rozchodzi się po sali z zaskakującym pogłosem. Wzdrygasz się przez siłę, jaką włożyłeś w tych kilka słów, ale oskarżony nie pokazuje po sobie nawet krzty niepewności, choć inni dawno drżeli by już na kolanach o swoje życie. Kimże on jest?
Na dźwięk jego delikatnego, łagodnego jak westchnięcie głosu, zaintrygowany pochylasz się w przód, niemal spadając z fotela. Twierdząca odpowiedź nie powinna cię zaskakiwać, ale osoba przed tobą wydaje się być w każdym aspekcie tego słowa niewinna. Jakże więc ktokolwiek mógłby życzyć sobie jej śmierci? Męczeńskiej?
Jak mógłbyś o cokolwiek go oskarżyć, kiedy jedynie na niego patrząc jesteś w stanie zarzucić sobie więcej grzechów niż jemu?
Bierzesz głęboki wdech. Nie możesz tak po prostu oświadczyć, że jest niewinny. Choćbyś nie wiadomo jak bardzo pragnął, nie możesz tego zrobić. Kapłani rzucą cię psom na pożarcie. Własnoręcznie spuszczą je z lin, nie patrząc na to, że jesteś jednym z nich. Więc wybieraj. Nałożysz wyrok na siebie czy na niego?
Z twoich ust pada pierwsze pytanie. O uczniów oraz naukę, której wysłuchiwały tysiące kobiet i mężczyzn, i po której wysłuchaniu ruszali ślepo za jego słowami, nie patrząc nawet gdzie idą.
- Otwarcie przemawiałem do ludzi. Zawsze nauczałem w synagodze i świątyni, gdzie gromadzą się wszyscy Żydzi.- Unosi w górę skrępowane grubym, wpijającym się w delikatną skórę sznurem ręce, a ty z zaskoczenia nie jesteś w stanie oderwać od nich oczu i wydobyć z siebie dźwięku. Związali go jak przestępcę, jak groźnego bandytę, choć nie byłby w stanie podnieść ręki na żadne stworzenie. Czy na pewno stoisz po właściwej stronie?- Niczego nie powiedziałem w ukryciu. Dlaczego więc mnie wypytujesz? Zapytaj tych, którzy mnie słuchali, o czym ich uczyłem; oni wiedzą co im powiedziałem.
Brak oskarżeń czy wyrzutu w jego głosie jest doprawdy zadziwiający. Ilu ludzi na jego miejscu płakało z bezsilności i strachu, ilu krzyczało i rzucało wyzwiskami, ilu błagało o litość. U niego przebija się jedynie akceptacja. Tylko to jesteś w stanie wyczytać z jego zmęczonej twarzy.
Po raz pierwszy od bardzo dawna poczucie winy wypełnia cię po brzegi i zaczyna wyciekać na zewnątrz, malując na twojej twarzy nieznośny grymas niezgody. Los tego człowieka nie powinien być powierzony tobie. Sprawiedliwość nigdy nie była twoją mocną stroną.
Nie masz pojęcia co się z tobą dzieje. Skąd te wyrzuty sumienia, których pozbyłeś się już lata temu? Dlaczego tak nagle powróciły? Dlaczego w tak nieodpowiednim momencie, kiedy w walce mierzą się ze sobą życie twoje i czyjeś?
Może już czas przestać być egoistą?
Krzywisz się na mokre plaśnięcie dłoni zderzającej się ze skórą.
A może jednak nie?
- W taki sposób odpowiadasz najwyższemu kapłanowi?- marszczysz brwi przez ostre słowa jednego z Rzymian. Mimowolnie twój wzrok ląduje na zaczerwienionym policzku odznaczającym się od bladej twarzy. Choć tego nie chcesz, twoje oczy spotykają się z jego. Brązowe, ciepłe tęczówki wwiercają się w ciebie z całą swoją niepojętą miłością, która aż odrzuca cię w tył. Cofasz się niepewnie. Jaka jest cena za niewinną duszę? Marnymi trzydziestoma srebrnikami nie odkupisz się na sądzie. Nie przekupisz nimi diabła. Nie przywrócisz życia.
Chyba zaczynasz się miotać.
Jego łagodny głos rozlewa się gorącem po najciemniejszych i najchłodniejszych zakamarkach ciebie.
- Jeśli coś źle powiedziałem, to udowodnij, co było złe, a jeśli dobrze, to dlaczego mnie bijesz?
Zamykasz oczy, widząc niepohamowaną wściekłość malującą się na twarzy żołnierza. Wzdychasz ciężko, nie mając pojęcia co robić. Wiercisz się niespokojnie. Niemal słyszysz ciche tykanie, odliczające czas do egzekucji.
Pytanie tylko czyjej?
Przedłużająca się cisza zaczyna niepokoić zebranych. Niepewne szepty przebijają się przez gładką taflę ciszy, burząc tym samym twoją równowagę.
- Zabierzcie go do Piłata- machasz w końcu dłonią zrezygnowany.- Nie ja będę winny śmierci tego człowieka.
Jakże więc jest to możliwe, że krew na twoich rękach należy do niego?
***
Zanurzasz dłonie w misie wypełnionej lodowatą wodą. Wzdrygasz się, gdy zimna ciecz otula szczelnie twoją skórę i natychmiast wyciągasz ręce z naczynia. Służący kawałkiem suchego materiału osusza je. Obmycie dłoni jako znak na to, że nie ty jesteś katem.
Wyznaczasz sprawiedliwość. Status sędzi to nie posada mordercy. Nie ty przybijasz gwóźdź do trumny.
Czy może raczej do krzyża.
Obojętnym wzrokiem omiatasz postać wprowadzanego więźnia. Skrępowane ręce lekko drżą, ni to z bólu, ni ze strachu, ale twarz pozostaje opanowana i spokojna. Unosisz brew. Na jak długo tak pozostanie?
Kiwnięciem głowy nakazujesz żołnierzom wyprowadzić oskarżonego na platformę przed dziedzińcem. Jesteś tuż za nimi, gdy wrzaski tłumu usiłującego dostać się jak najbliżej skazańca stają się nie do zniesienia.
Unosisz dłoń, próbując choć trochę uspokoić chmarę żądnych krwi bestii. Kto stworzył te krwiożercze potwory, tylko czyhające na potknięcie się ofiary, by zaraz rzucić się na nią tak, że pozostaną tylko ochłapy? Kto pozwolił im przyjść na świat?
Krzyki odrobinę cichną, kiedy decydujesz się zabrać głos.
- Jakie oskarżenie wnosicie przeciwko temu człowiekowi?- suniesz wzrokiem po zdeterminowanych twarzach wykrzywionych od rozdzierających gardło wołań.
- Nie wydalibyśmy go tobie, gdyby nie był złoczyńcą!- przez harmider przebija się mocny, męski głos. Z politowaniem przyglądasz się autorowi wymijającej odpowiedzi. Uśmiechasz się z wyższością na ten żałosny, nic nieznaczący, śmieciowy argument.
- Te słowa nic tu nie wnoszą!- oznajmiasz głośno, kątem oka obserwując stojącego nieruchomo na platformie cieślę. Długie włosy spływają mu na ramiona, nie pozwalając dostrzec twarzy.- Zabierzcie więc go sobie i osądźcie zgodnie z waszym prawem- nakazujesz twardo. Nazarejczyk unosi głowę i spogląda na ciebie ze zmarszczonymi brwiami. Oprócz zaskoczenia jednak nie możesz wyczytać z niego nic innego. Nadziei. Wdzięczności. Tylko chwilowe zagubienie na moment nim zachwiało.
Żydzi spoglądają po sobie niepewnie. Co teraz? Dalej drążyć? Kuć żelazo? Walczyć o swoje? Czy to jest tego warte? Czy zwykły, nic nieznaczący cieśla jest wart całego zachodu? Zaangażowania i nieustępliwości?
- Nam nie wolno nikogo zabić!- kolejny głos, tym razem kobiecy, przebija się ponad innymi. Z dezaprobatą reagujesz na próbę wymuszenia dalszej kłótni.
Jeszcze raz przesuwasz wzrokiem po rozsierdzonych, zniecierpliwionych twarzach tych nieobliczalnych stworzeń. Kiwasz głową na żołnierza, który nie ociągając się długo, na twoje polecenie wprowadza oskarżonego z powrotem do środka, z dala od tych przerażających wołań domagających się krwi. Odwracasz się do niego i uważnym spojrzeniem omiatasz jego nieodgadniony wyraz twarzy. Jakim cudem potrafi zachować ten spokój i opanowanie?
- Czy ty jesteś królem Żydów?- zadajesz proste, nieskomplikowane pytanie. Wpatrujesz się w niego z zaciekawieniem i wyczekiwaniem, dopatrując się w jego zachowaniu jakichkolwiek oznak niepewności. Poszukiwania spełzają jednak na niczym, gdy jego mocny, niezachwiany głos rozdziera ciszę. Unosi wzrok do góry, jakby był w stanie przebić się przez granitowy sufit i spojrzeć w niebo pełnymi ufności oczami.
- Moje królestwo nie jest z tego świata. Gdyby moje królestwo było z tego świata, moi poddani biliby się o mnie.
Unosisz brwi, nie do końca kontrolując to, co robisz. Omiatasz wzrokiem jego sylwetkę z góry do dołu, zatrzymując się dłużej na brudnej od kurzu i piasku, postrzępionej tunice. Krytycznym spojrzeniem obdarzasz podarte, znoszone sandały, które przeżyły już chyba o kilka żywotów za dużo. Tak wygląda król? Gdzie szata godna władcy? Gdzie korona i berło? Gdzie respekt i szacunek, który należy się monarsze? Gdzie... władza?
Bo jak na razie jedynym, który ma tutaj władzę, jesteś ty.
- A więc jesteś królem- podsumowujesz jego słowa z wątpiącą nutką przebijającą się w twoim głosie.
- Ja urodziłem się i przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, jest mi posłuszny.
- A cóż to jest prawda?- pytasz z uniesionymi brwiami, ale odpowiedź nie nadchodzi.
Patrzy na ciebie wielkimi, brązowymi oczami z taką łagodnością i cierpliwością, że niemal cofasz się pod jego spojrzeniem. Uciekasz wzrokiem od jego pełnych zrozumienia oczu, nie będąc w stanie dłużej wytrzymać tego absurdalnego poczucia bezpieczeństwa, które w ciebie wlewają.
Twoja twarz wykrzywia się w paskudnym grymasie rozdarcia. Przez chwilę milczenie wydaje się jeszcze bardziej natarczywe, aż w końcu gwałtownym szarpnięciem odwracasz się od niego.
Zamykasz oczy, jakby nie będąc w stanie znieść niczego, co ma wokół ciebie miejsce.
- Zabierzcie go do Heroda.
okej, w końcu! udało mi się napisać tę część, choć miałam z nią niemały problem
idk, mam wrażenie że jest gorsza niż poprzednia, ale w sumie to jestem nawet zadowolona
co myślicie?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top