Droga ku śmierci

Stoisz w tłumie. Wyciągasz szyję jak możesz, usiłując dostrzec coś wśród tabunu ludzi, rozpychających się łokciami, a nawet i całym ciałem, byleby tylko zobaczyć to niezwykle ciekawe widowisko. Kolejny ludzki upadek.

Przecież to taka szalenie urzekająca rozrywka.

Rozglądasz się niecierpliwie, słysząc wzmagające się z każdą chwilą okrzyki i wyzwiska, rzucane z nienawiścią i gniewem, porywane przez wiatr i pięści wymachujące groźnie w powietrzu.

Jakimś cudem dostrzegasz słabą, zataczającą się sylwetkę popychaną szorstko przez zniecierpliwionych strażników. Z rosnącym przerażeniem obserwujesz zszargane, postrzępione, porozrywane płaty skóry zwisające z drżących z wysiłku kończyn. Unosisz wzrok, chcąc spojrzeć w jego twarz, ale jedyne co jesteś w stanie dostrzec, to zalane krwią, niewyraźne rysy.

Gwałtownie wciągasz powietrze w płuca gdy dociera do ciebie, co stało się z tym silnym, zdrowym mężczyzną. Co musieli mu zrobić, by doprowadzić go do stanu, kiedy w najmniejszym stopniu nie przypomina siebie. W którym z niemałym trudem można jeszcze dostrzec człowieka. Żyjącą, pulsującą duszę.

Zaciskasz z przerażeniem powieki, nie chcąc patrzeć, jak spuszczają na niego ogromny, ciężki krzyż niemalże przygniatający go do ziemi. Nie chcesz widzieć, jak szorstkim sznurem przytwierdzają belki do jego drżących z bólu i wysiłku ramion. Nie chcesz słyszeć przesiąkniętych aprobatą wołań i krzyków, które rozdzierają mu na strzępy życie.

Łzy napływają ci do oczu, kiedy unosi głowę i nieodgadnionym wzrokiem obejmuje drogę, jaka została mu do przejścia. Z jaką pokorą przyjmuje to, na co go skazano. Nie krzyczy, nie bulwersuje się, nie ma do nikogo pretensji. Przyjmuje to, co dla niego przygotowano, mimo że strach i ból paraliżują wszystkie jego mięśnie, ściskają gardło i unieruchamiają kończyny.

Zakłopotany przypominasz sobie wszystkie drobnostki, przez które unosiłeś się gniewem, które wywoływały w tobie tyle negatywnych emocji. Emocji, którym się poddałeś, którym pozwoliłeś przejąć nad sobą kontrolę i oddałeś panowanie. „Nie byłem wtedy sobą!"

Z zaciśniętą szczęką robi najtrudniejszy pierwszy krok, potem następny i kolejny. Z przejęciem obserwujesz jego napinające się w nieludzkim wysiłku mięśnie, które nagle, zupełnie niespodziewanie, zawodzą.

Kiedy upada prosto na twarz, nie mając możliwości zasłonić się przywiązanymi do krzyża rękoma, twoim pierwszym odruchem jest pobiec mu na pomoc. Stajesz jednak jak słup soli i niepewnie rozglądasz się po twarzach otaczających cię ludzi. Nie, to byłoby samobójstwo. Zabiliby cię, tak samo jak zabili jego.

Obserwujesz więc tylko zmieszany, jak miażdżony przez krzyż bezskutecznie próbuje się podnieść, usiłując zmusić to, co zostało z jego ciała, do współpracy. W końcu udaje mu się z nadludzkim wysiłkiem poderwać się do góry, oderwać od ziemi i stanąć niepewnie na bosych, poranionych stopach. Omiatasz wzrokiem zdarte, obdarte ze skóry kolana, pokryte posoką i kurzem. Spoglądasz na pokrytą piachem twarz, zakrwawioną, upodloną i upokorzoną, a jednak wciąż jasną i przejrzystą.

Wędrujesz za jego łagodnym spojrzeniem by dostrzec kobietę. Zapłakaną, czerwoną na twarzy, bezradnie wyciągającą ręce w jego stronę, jakby z całego serca pragnęła mu pomóc. Jej zrozpaczone wołanie rozdziera ci uszy i serce.

To synowie powinni chować matki, nie matki synów.

Zaciskasz zęby, kiedy z potężnym wysiłkiem rusza dalej, w drogę ku śmierci. Z trudem stawia każdy kolejny krok, szurając stopami i wlokąc za sobą długą, pionową belkę, która znaczy jego ścieżkę, pokonywaną z tak ogromną udręką, niewielkim wgłębieniem w ziemi. Za kilka chwil już jej nie będzie, zostanie zadeptana i rozniesiona, zapomniana przez wszystkich, jakby wcale nie była jednym z ostatnich śladów ludzkiego życia.

„Za tydzień o nim zapomną".

Rozglądasz się zdezorientowany, gdy niespodziewanie Rzymianie zaczynają krzyczeć, wymachując rękoma i dziko gestykulując. Marszczysz brwi z konsternacją i otwierasz usta, chcąc zapytać kogoś co się dzieje, kiedy nagle czujesz mocny uścisk na swoim przedramieniu. Strażnik silnym szarpnięciem wyciąga cię przed tłum, a ty, nadal nie rozumiejąc, wbijasz w niego zagubione spojrzenie.

- Bierz krzyż!- wrzeszczy, raniąc ci uszy. Odwracasz głowę i z obrzydzeniem ocierasz policzek z kropelek śliny, które wylądowały na twojej skórze. Z trwogą spoglądasz na stojącego kilka metrów dalej męczennika, uginającego się pod ciężarem drewna gruchoczącego mu kości.

Niepewnym, urywanym krokiem zbliżasz się do niego. Nie masz odwagi spojrzeć mu w twarz. Zamiast tego wbijasz więc wzrok w pełne ostrych drzazg drewno, na którym to zawisną ostatnie strzępy jego godności. Które napęcznieje od gorącej krwi spływającej w zagłębieniach.

Głośno przełykasz ślinę. Obejmujesz belkę drżącą dłonią i ostrożnie przesuwasz ją w górę, czując zadziory zahaczające o twoją skórę. Szeroko otwartymi oczami wodzisz wzrokiem po zaschniętej na policzkach krwi, drżących z wyczerpania wargach i błyszczących jasno oczach, zapewniających, że wszystko będzie dobrze. Przejdziecie przez to wspólnie, krok za krokiem, powoli, razem.

Lśniąca od potu skóra napina się, gdy ruszacie, wlokąc za sobą ciężkie brzemię krzyża. Zmuszasz się do napięcia każdego mięśnia, by dźwignąć za sobą drzewo boleśnie zdzierające ci plecy. Napiera dotkliwie na wątłe ramiona i wystające łopatki. Stękasz z wysiłku. Spuszczasz głowę i wbijasz wzrok w ziemię pod stopami, pozwalając, by włosy opadł y na wilgotne od potu czoło. Sapiesz cicho, usiłując unormować płytki, urywany oddech.

Wrzawa wokół, którą jakoś przestałeś zauważać, nagle staje się jeszcze przenikliwsza. Krzyki rosną, są głośniejsze i agresywniejsze. Krzywisz się na widok rąk wyciągających się w waszą stronę i kamieni rzucanych niebezpiecznie blisko. Potykasz się o jeden z nich, zataczasz się i czujesz, jak ciężar na twoich plecach przygniata cię do ziemi. Z jękiem na ustach lądujesz na brudnym, suchym piachu, którego próbujesz pozbyć się z ust zaskoczonym prychaniem. Unosisz pulsujące kolano i próbujesz się podnieść, zaraz jednak druga część krzyża, spoczywająca na jego słabych ramionach ciągnie cię w dół. Znów upadasz, przy akompaniamencie głośnego, pustego huku drewna uderzającego o podłoże.

Dyszysz ciężko, wdychając kłęby kurzu unoszące się wokół was. Kaszlesz kilka razy, czując w nozdrzach duszący pył. Opierasz mokre czoło o ziemię. Zaciągasz się głęboko, wciągając do płuc jeszcze więcej utrudniających oddychanie drobin. Zamykasz oczy. Czujesz pot gromadzący się w zmarszczkach wokół oczu i nosa. Chcesz go otrzeć, ale ręce wciąż nieświadomie ściskają potężne, drewniane bale.

Wtem słyszysz ciche, ostrożne, niepewne kroki zbliżające się z każdą chwilą. Biała, zakurzona szata faluje wokół małych, delikatnych stóp i przykrywa je miękko, gdy kobieta kuca. Podrywasz gwałtownie głowę. Nie widzisz jej profilu, tylko gęste, ciemne włosy opadające na twarz i ramię, wyciągnięte w jego stronę. Zszokowany jej niespotykaną odwagą obserwujesz nieruchomo, jak delikatnymi, ostrożnymi ruchami ociera zakrzepłą krew i spływający gęstymi kroplami pot. Z troską i zmartwieniem oczyszcza jego promienną cerę pełną blasku, delikatnie ująwszy w cienkie jak paliczki palce jego podbródek.

Uśmiechasz się niekontrolowanie na widok szczerego wzruszenia i wdzięczności na jego twarzy.

Zalewa cię fala wstydu, gdy przypominasz sobie niechęć i niepewność, z jaką myślałeś o poświęceniu dla niego kawałka siebie. Serce ściska się boleśnie na myśl o strachu paraliżującym ci mięśnie.

Jeszcze raz spoglądasz na niego ukradkiem, zmieszany egoizmem, który nie wiadomo kiedy doszczętnie cię pochłonął, trawiąc wraz z tym całą empatię, którą w sobie miałeś. Zostałeś tylko ty. Twoje potrzeby, zachcianki, przyjemności i marzenia. A wokoło jedynie szare pasma ludzkiego pragnienia, ciągnące się nieprzerwanie i owijające się wokół kostek, desperacko starające się zwrócić na siebie uwagę, zbyt pospolite i mało znaczące, byś poświęcił im choćby myśl.

Zagryzasz wargi. Każdy krok staje się coraz bardziej wymagający, gdy teren zaczyna się podnosić. Wytężasz się jak tylko możesz, napinając mięśnie i wyciskając z siebie strumienie potu, który oblepia cię niczym gładka, błyszcząca w prażącym słońcu powłoka.

Tłum staje się jeszcze dzikszy, wścieklejszy i bardziej zaciekły. Nie wystarczają im już wyzwiska rzucane na wiatr. Wymachując groźnie rękami zbliżają się, haratają skórę paznokciami i wczepiają się w nią zaciekle, jak pasożyty spragnione pokarmu. Przed oczami przebiega ci dłoń, która zostawia na jego twarzy rozoraną, krwawiącą obficie ranę. Czyjeś palce zaciskają się zajadle na jego zesztywniałym od krwi zaroście i ciągną, mocno i szybko. Osłupiały z przerażenia wpatrujesz się w uniesiony nad głową w triumfalnym geście skalp, a potem przenosisz spojrzenie na jego twarz, gdzie nad łukiem kupidyna zieje brocząca krwią czeluść.

Wtedy upada po raz trzeci. Krzyż znów przygniata go do ziemi, wyciskając z płuc oddech, a z ciała siły. Wokół rozbrzmiewa ogłuszający, rozrywający bębenki, pełen uciechy i sadyzmu ryk. Chcesz zatkać uszy, ale nie możesz pozwolić, by bale całym ciężarem spoczęły na jego okaleczonym, skatowanym ciele.

Ostatkiem sił unosisz się, usiłując zachęcić go do tego samego. Piach pod stopami zdziera z nich skórę, gdy przesz w przód, niemalże ciągnąc go za sobą. Oglądasz się gdy chwiejnie staje i zmusza się do postawienia kolejnego kroku, nie zważając na zdarte do kości kolana, otarte policzki i łuki brwiowe.

Dajesz radę wykrzesać z siebie niemalże niewidoczne uniesienie kącików ust, które ma być chyba karykaturą pocieszającego uśmiechu. Odwzajemnia to boleśnie żałosne wykrzywienie warg i pozwala poprowadzić się drogą wiodącą wprost ku śmierci.

Z pustym hukiem krzyż uderza o ziemię, gdy wrzynające się głęboko w skórę więzy puszczają.

Zaszklonymi oczami wpatrujesz się w Cyrenejczyka, który oglądając się przez ramię raz za razem, urywanym krokiem oddala się od miejsca zamieszania.

Robisz krok w przód, gdy łapią go brutalnie za przedramiona i ciągną w stronę leżących na ziemi bel. Gwałtownymi szarpnięciami zrywają z niego zlewającą się z zakrwawionym ciałem purpurę, otwierając na nowo zasklepione rany. Łapią go za kark uściskiem silnym jak w imadle i siłą zmuszają do klęknięcia, choć przecież wcale nie stawia oporu.

Szybkimi, pewnymi ruchami, za pomocą sznura przytwierdzają chude, kościste nadgarstki do poziomej deski. Z zębami wyszczerzonymi w drapieżnych uśmiechach chwytają za potężne, grube gwoździe. Z błyskiem w oku spoglądają w jego przestraszone, łagodne tęczówki muskając tępym czubkiem kołka wrażliwą skórę dłoni. Drażnią się z nim z obrzydliwą świadomością, że jest kompletnie bezbronny.

Głośny stukot młotka jest jedynym słyszalnym wśród panującego bezruchu dźwiękiem. Zagryzane z bólu wargi i żyły pęczniejące na szyi są przerażającym śladem wstrzymywanego krzyku, gdy metal przebija naskórek, ścięgna, aż w wbija się w drewno, wywołując spazmy bólu.

Tak samo stopy zostają brutalnie osadzone w miejscu. Palce podkurczają się, gdy zimny metal rzeźbi kolejną dziurę w omdlałym z udręki ciele. Z kącika ust sunie powolnie strużka krwi, gdy w końcu przygryzana warga pęka.

Krzyż, unosi się powolnie, podciągany z cichymi sapnięciami przez kilku mężczyzn. Zwiotczałe nagle ciało zwisa nad ziemią, opierając się bezwładnie na łbach gwoździ mrożących do szpiku kości.

Podnosi głowę w stronę sklepienia, otwierając szeroko oczy i rozwierając usta. Całe ciało drży niekontrolowanie, gdy wbija znękane spojrzenie w pochmurne niebo nad sobą.

- Innych wybawiał, a siebie samego nie może wybawić!- krzyczy ktoś, rechocząc przy tym drwiąco.

Toczy pokonanym wzrokiem po wszechobecnych szydercach, wytykających go palcem i śmiejących mu się w twarz. Patrzy na zrozpaczoną matkę, na wyczerpanego Cyrenejczyka, aż w końcu zatrzymuje się na tobie. Rozglądasz się w poszukiwaniu reszty z dwunastu, ale jesteś kompletnie sam. Nikt inny nie został.

Unosi głowę, by ostatkiem sił spojrzeć w niebo ostatni raz. Jego płytki oddech jest coraz bardziej niepewny, gdy wydusza z siebie z wysiłkiem ostatnie, rozpaczliwe słowa.

- Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?

Brzęczenie w uszach jest tak ogłuszające, że niemal zagłusza rozpacz i zasklepia dziurę, która została wydarta z twojego serca.

Głowa opada bez życia na nieruchomą klatkę piersiową. Cofasz się parę kroków, nie dowierzając. Tak właśnie wygląda koniec?

Jeden z żołnierzy, nagle milczący i poważny, unosi włócznię i rozrywa nią prawy bok. Woda i krew strumieniem płyną przez dolinę mostka i żeber, by w końcu skapnąć na ziemię u jego stóp, niby karmiąc korzenie krzyża.

Nie potrafisz powstrzymać łkania, gdy zmasakrowane, zastygłe ciało upada w twoje ramiona, gdy krew brudzi twoją szatę, a to, co zostało ze skóry ociera się o twoją skórę. Wzdrygasz się, gdy łzy mieszają się z brunatną cieczą i gdy ktoś w końcu ostrożnie wyrywa go z twoich trzęsących się, zaciśniętych w pięści dłoni. Patrzysz, jak jego twarz zostaje zakryta białym materiałem, aby nie musiał patrzeć na świat, który go odrzucił.

Coś w środku ciebie rozpada się na myśl, że nigdy już niczego nie zobaczy.



za tydzień o nim zapomną

jakie to więc dziwne, że wciąż każdy pamięta

i to jest właśnie koniec

w sumie to jestem nawet zadowolona z tego... opowiadania? historii? nie mam pojęcia jak to nazwać, bo pomysł w sumie nie był mój

możecie być ze mnie dumni bo chyba jeszcze nigdy nie dałam rozdziału tak szybko

no i oczywiście jako że to koniec 'grzechu', jutro zabieram się za świat przedstawiony 'the way to a man's heart is through his ears'

tak, wiem że miałam zacząć we wrześniu. nieco się przeciągnęło, ale chciałam dopracować, dopieścić i skończyć 'grzech', żeby nie łapać się za kilka rzeczy na raz

no i myślę, że najpierw napiszę kilka rozdziałów 'twtamhithe', żeby móc dodawać je regularnie, np. co tydzień lub dwa, a nie doprowadzać was do zawałów

byłoby miło gdyby każdy zostawił gdzieś tutaj komentarz co myśli o 'grzechu' i czy was poruszył, bo o to mi najbardziej chodziło

no i jeszcze takie maleńkie pytanko z ciekawości:

wolelibyście żeby 'twtamhithe' było fanfiction czy czymś autorskim?

i

macie w ogóle zamiar je czytać czy pojawiliście się u mnie tylko jednorazowo?

just curious

lifeisstilltoohard xx

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top