Różowy kurczak naskakuje na armię klonów
NOIR*
Nathalie nieśpiesznym, sztywnym krokiem wprowadziła mnie do angielskiej rezydencji. Tak jak przy przybyciu do Anglii zabrakło mi fanfar, czerwonego dywanu i całej gwardii królewskiej, tak i tutaj nie zorganizowano nam hucznego przyjęcia. W sieni jednak stało dwóch facetów, więc mogłem spodziewać się, że atmosfera wewnątrz budynku będzie na wskroś angielska, wręcz stereotypowa - bez żadnych niespodzianek i szaleństw.
Obaj mężczyźni, którzy wyszli nam na spotkanie, byli ode mnie niżsi i sięgali mi do ramienia tylko dzięki postawionym za pomocą żelu fryzurom. Obaj mieli oliwkową cerę, tęczówki w kolorze czekolady i ciemne zarosty. Obaj nosili szare garnitury w kratkę, siwe kamizelki, białe koszule, wypastowane pantofle i muszki. Obaj pachniali drogą wodą kolońską, którą w normalnej sytuacji mógłbym poczuć, pocierając palec o specjalną naklejkę zapachową z gazetki kosmetycznej mojej mamy. Różnili się tylko minami - pan po lewej stronie przyglądał mi się jak uczestnik pogrzebu, który nie miał zbyt wiele wspólnego ze zmarłym, ale przyszedł, bo tak wypadało, natomiast mężczyzna stojący obok niego miał zaciekawiony wzrok i zawadiacki uśmieszek. Bracia, jak nic. Miałem tak samo z ChAtem.
- Panowie, oto Noël Ana de Serre - przedstawiła mnie Nathalie, nie mówiąc, że sprawiało jej to przyjemność. Ewidentnie była niezadowolona z mojej odmowy przebrania się.
- Dżem - powiedział ten uśmiechnięty.
Uniosłem pytająco brew, przekrzywiając głowę nieznacznie w lewy bok, dając znać, że nie za bardzo zrozumiałem, skąd tu nagle wziął się dżem. To jakaś forma angielskiego przywitania? Najwidoczniej nie, bo Nathalie wyglądała na porządnie zakłopotaną, zaś ten sztywniak w garniaku na zbitego z tropu.
- Słucham? - powtórzyłem, chcąc się upewnić, czy na pewno usłyszałem to, co usłyszałem.
- Dżem. Ana de Serre dżem. Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać - oświadczył ze śmiechem mężczyzna, podając mi rękę - Anaclet d'Este, a to mój brat Frédéric. Jeszcze raz przepraszam.
- Nic się nie stało - parsknąłem śmiechem. Nigdy nie słyszałem gorszego żartu. Z drugiej strony, to było nawet urocze, że nacja rzekomo pozbawiona poczucia humoru próbowała przynajmniej wywołać uśmiech na czyjejś twarzy.
- Lepiej niech pan do tego przywyknie. Anaclet słynie z wysuszonych na wiór sucharów - odezwał się żeński głos.
- A oto i moja żona - Amélie d'Este - oznajmił mężczyzna, wskazując ręką na damę schodzącą po schodach.
Pani d'Este na pierwszy rzut oka wydała mi się bardzo elegancką kobietą. Nie nosiła żadnej sukni ani kilkunastokilogramowej biżuterii, którą płeć piękna tak lubiła się zdobić. Nie można jednak było powiedzieć, aby garnitur skradziony z szafy męża i szwagra, zielono-żółty sweterek, biała koszula i czerwona chustka pod szyją nie dodawały jej szacunku.
Za panią Amélie pojawiły się na schodach kolejne osoby. Możliwe, że nałykałem się za dużo wody z Tamizy, bo wydało mi się, że zauważyłem za nią identyczną kobietę z dwójką takich samych blondwłosych berbeci w koszulach z kołnierzykami postawionymi na baczność. Na szarym końcu wlókł się jeszcze mężczyzna w granatowym garniaku z brązowymi, nażelowanymi włosami. Spojrzałem na Anacleta i Frédérica, po czym ponownie zwróciłem wzrok na Amélie i jej armię klonów. Niewiarygodne, ta rodzina miała chyba wzorzec fenotypowy... Nie chciało mi się wierzyć, że wszyscy dzielili te same cechu wyglądu. Aż szok, że te dzieci miały jasne włosy, skoro blond był tu zarezerwowany wyłącznie dla kobitek.
- Sir, poznaj resztę naszej zacnej rodziny. Za Amélie kroczy moja szwagierka Emilie Agreste ze swoim synkiem Adrienem oraz moim potomkiem Fiorello, a za nimi idzie Gabriel Agreste, który, jak łatwo się domyślić, zalicza się do naszego rodzinnego grona w charakterze fantastycznego szwagra. To chyba będą wszyscy z rodu Graham de Vanily.
- Graham de Vanily? - spytałem zbity z tropu. Jeśli udało mi się wszystko dobrze zapamiętać, to przy przedstawianiu postaci padły tylko dwa nazwiska: d'Este i Agreste.
- Graham de Vanily to panieńskie nazwisko tych dam - oznajmił, wskazując ruchem głowy na bliźniaczki - Dodatkowo dom, w którym się znajdujemy, został kupiony przez ich rodziców od doktora Monticello, mistrza chińskiej medycyny. Można więc powiedzieć, że Graham de Vanily to tacy niewidzialni stróże... Albo chytrzy impostorzy.
- Zdecydowanie stróże, Anaclecie. Bez nich dalej szlajałbyś się po świecie, ciągnąc za sobą brata na pewną zgubę - powiedziała Amélie, kładąc mężczyźnie dłoń na ramieniu.
- Wiem i dlatego jestem wdzięczny za okazaną nam łaskę, my lady - dodał z uśmiechem.
- Pan musi być tą słynną Hatterią - przemówiła niespodziewanie druga z sióstr, mierząc mnie zainteresowanym wzrokiem zielonych tęczówek. Jej mąż za to przypatrywał mi się ze zgrozą i wszystkie znaki na niebie i ziemi wspólnie głosiły, że był bliski zasłabnięcia.
- Zaraz tam słynny... - mruknąłem zakłopotany - Jestem po prostu Hatterią bez żadnych przydomków i przymiotników.
- Proszę nie być takim skromnym. Wszyscy z zapartym tchem oglądaliśmy reportaże o pana wyczynie.
- Moim i Adeli - sprostowałem - Ona również tam była.
- No tak, ale jednak to pan zdecydował się przybyć do Londynu, a nie ona. Dlatego też jesteśmy panem bardzo zainteresowani... - mówiąc to, Emilie uśmiechnęła się tajemniczo.
- Wszyscy? - zapytałem, zakładając ręce na piersiach. Wierzyć mi się nie chciało, że każdy z nich miał jakieś miraculum. Chyba, że... Możliwe, że byli jakąś tajną grupą wywiadowczą na usługach Mistrza Fu. Ten w końcu lubił obdarowywać ludzi magiczną biżuterią z błahych powodów. Z tego, co pamiętałem, mojej siostrze dał na własność miraculum Smoka, bo ukradł jej parasol, więc przyczynki jego postępowania mogły być naprawdę tajemnicze.
- Ja jestem - powiedziała z uśmiechem Emilie, podchodząc do Nathalie, która chyba musiała w tym domu pełnić rolę osobistej asystentki dla czworga dorosłych.
Gdy blondynka wyciągnęła rękę, Sancœur odpięła od czerwonego golfa jasnoniebieską broszkę w kształcie pawiego ogona i podała ją swej przełożonej, która przypięła błyskotkę do piersi. Zamrugałem zaskoczony..
- Paon, Hatterio - oznajmiła z dumnym błyskiem w oku.
- Sądziłem, że... - zacząłem, jednak Emilie przerwała mi stanowczym ruchem ręki.
- Poprosiłam Nathalie, aby po ciebie przyszła. Gdybyś okazał się niezrównoważony lub niebezpieczny, moja tożsamość zostałaby zachowana w sekrecie, ale... - przerwała, taksując mnie wzrokiem z pobłażliwym uśmiechem - Wydajesz się absolutnie niegroźny, dlatego uważam, że powinniśmy się wszyscy lepiej poznać i wyłożyć karty na stół.
- Zgadzam się z tym - skinąłem głową - Ktoś z was jeszcze ma tu miraculum?
Wszyscy spojrzeli po sobie. Oczy niektórych zatrzymały się na sylwetce pochmurnego Gabriela Agresta, który minę miał tak pokerową, że zapewne jego zdjęcia były rozdawane w szkołach dla rzeźbiarzy, aby mogli wzorować się na nim przy tworzeniu poker face.
Zmarszczyłem brwi. Gabriel Agreste... Coś mi świtało. Nigdy nie widziałem tego lodowatego oblicza, ale nazwisko brzmiało znajomo i to nie tylko dlatego, że w moim ojczystym języku oznaczało zarówno "wieśniaka", jak i jeden z gatunków motyla. Motyla... Otworzyłem szeroko oczy. No tak, gdzie ja miałem głowę?! Motyl! To mógł być, rzecz jasna, czysty przypadek, ale przecież to właśnie nazwisko znajdowało się na wizytówce, którą znalazłem przy grobie Peacock.
- Ty! - krzyknąłem, wskazując palcem na mężczyznę, który spiął się zaniepokojony - Ty jesteś Motylem! Co robiłeś w Taborecie?!
- Nie wiem, o czym pan mówi... - mruknął Gabriel, poprawiając krawat.
- Znalazłem tam twoją wizytówkę! - zawołałem, przeszukując odruchowo kieszenie spodni - No... Teraz jej pewnie nie znajdę, ale musi być w torbie. Zachowałem ją sobie, bo wydało mi się dziwnym, aby coś takiego leżało na tamtym odludziu!
- Nathalie... Zaprowadź pana de Serra do jego pokoju. Wyraźnie potrzebuje odpoczynku. No i przynieś mu jakieś świeże ubrania, aby mógł się przebrać - poprosił niewzruszony Gabriel Agreste.
Żachnąłem się w myślach. Kolejny, który uczepił się mojego wyglądu. Czy naprawdę prezentowałem się tak śmiesznie, że aż wszyscy musieli mi to wytykać? Uważałem, że miałem jakieś znikome pojęcie o modzie, ale najwidoczniej się pomyliłem... Chyba, że ten komentarz miał odwrócić moją uwagę od podejrzanego zachowania Gabriela, gdy tak na niego... Naskoczyłem... Należało to zrobić dyskretniej...
- Zapraszam, sir - szepnęła Nathalie, kładąc mi zachęcająco dłoń na plecach, po czym lekkim popchnięciem skierowała mnie w stronę schodów - Sądzę, że spodoba się panu widok za oknem.
Całe zgromadzenie uważnie przypatrywało się Nathalie odprowadzającej osobliwego gościa na górę. I wcale nie chodziło tu o jego wygląd różowego kurczaka, a raczej o czarnoksięskie zdolności jasnowidzenia, jak uważali mieszkańcy domu. Nikt w końcu, oprócz nich i pracodawców Gabriela, którzy pewnego dnia zjawili się w jego szopie, nazywanej wówczas pracownią, nie wiedział o miraculum Motyla i jego udziale w zamachu na życie Lady Bee, a przynajmniej tak im się wydawało. Teraz jednak nic nie było już takie oczywiste...
- Skąd on wiedział? - zapytała roztrzęsionym głosem Emilie, a jej drżący ton rozniósł się echem po sieni.
- Stąd, że z twojego męża kiepski materiał na złoczyńcę. Umieścił motyla w logo swej firmy - parsknął śmiechem Anaclet.
- Miarkuj się, szwagrze - syknął Gabriel, poprawiając krawat - To jeszcze o niczym nie świadczy.
- Oczywiście, że nie. To wcale nie tak, że gryzą cię wyrzuty sumienia i próbujesz wyznać swoje winy w tak enigmatyczny sposób. Czy nie tego właśnie chciałeś? Zdradzić się wszystkim i odpokutować tę straszliwą zbrodnię, w którą się wmieszałeś?
- Ta straszliwa zbrodnia, o której mówisz, stałaby się prędzej czy później. Z moim udziałem lub bez niego. Przyznawanie się do niej byłoby samobójstwem.
- To oznacza, że... - zaczął Anaclet, jednak nie dane mu było skończenie wypowiedzi, gdyż został uciszony lekkim pacnięciem w tył głowy ręką własnego brata - A to za co?
- Za dużo gadasz, Clecie - mruknął Frédéric, zakładając ręce na piersiach - Kiedyś wpakujesz się w poważne kłopoty przez swój niewyparzony język.
- Czy grzechem jest głoszenie oczywistości? - zaśmiał się mężczyzna, przeczesując ręką włosy.
- Znudziła mnie ta rozmowa - mruknął z przekąsem Gabriel - Wrócę już do swojej pracy. Za waszym łaskawym pozwoleniem... - szepnął, ujmując dłoń Emilie i składając na niej delikatny pocałunek.
Blondwłosa kobieta łagodnie skinęła głową, pozwalając mężowi odejść, po czym schyliła się i wzięła na ręce synka. Chłopiec ziewnął leniwie i z ufnością wtulił się w ramiona matki, przymykając z rozkoszą oczy. Brakowało tylko, aby zamruczał.
- Musimy mieć na niego oko - szepnęła Emilie, wpatrując się w drzwi, za którymi zniknęła Nathalie.
- Ja mogę go pilnować - zaproponowała Amélie.
- Za przeproszeniem, ale ty nadajesz się na szpiega, jak Gabriel na złoczyńcę - prychnął Anaclet - To musi być ktoś, kto myśli tak jak on. Jeśli ma jakąś wiedzę, to nie zdradzi jej wymuskanej pani rozstawiającej ludzi po kątach. Potrzebujemy szaleńca jemu podobnego.
- Co ci chodzi po głowie? - Frédéric zerknął niepewnie w roześmiane oczy starszego brata.
- On mnie intryguje - mruknął Anaclet, gładząc dłonią podbródek - No chyba się ze mną zgodzicie, że jest w nim coś zabawnego, co może trochę rozruszać ten sztywny dom.
- Faktycznie, będziesz idealny do roli szpiega - Amélie wywróciła oczami, biorąc synka na ręce - Jesteś większym błaznem od naszego gościa.
- Potraktuję to jako komplement, my lady - powiedział z filuternym uśmiechem Anaclet, zginając się w pół w komicznym ukłonie - Ufam, że się na mnie nie zawiedziesz.
Dzień 4, 5 i 6 D-Day! Ależ ten czas szybko leci... Przez wzgląd na szereg uroczystości, które wypadły w jednym z tych dni (przypadek, gdzie jednocześnie świętuje się czyjeś 60-, 40- i 20-ste urodziny raczej należy do rzadkości), jedna doba na pisanie mi odpadła, ale za to dwie kolejne zostały w pełni wykorzystane na pisanie! Może nawet uda się to skończyć do poniedziałku?
♥ M ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top