Rozdział 5 - Pociągające siły grawitacji

   Nie tak wyobrażałem sobie dom słynnego Mistrza Fu. Spodziewałem się urządzonych w azjatyckim stylu przytulnych wnętrz pachnących zieloną herbatą, wiszących na ścianach kilimów z motywem wiśni i wzburzonych fal oraz samego Mistrza siedzącego na środku pomieszczenia z miną kilkusetletniego mędrca. Zamiast tego z zaskoczeniem ujrzałem przed sobą śnieżną biel pokrywającą taboretańską wyżynę i przelatującą ze świstem obok mego ucha srebrną podkowę. Broń Konia wyprzedziła mnie z prędkością światła i gdybym nie usunął się w bok, najpewniej strzeliłaby mnie w zęby, gwarantując bogactwo dentyście.

  Z niedowierzaniem odwróciłem się w stronę portalu, rejestrując w nim psioczącego ojca łapiącego podkowę. Sekundę później portal zniknął, a ja zostałem sam pośrodku białego zimna, pustkowia i wiatru hulającego po zboczach.

    Odruchowo pomacałem się po kieszeniach, aby sprawdzić, czy miałem przy sobie najważniejsze przedmioty w postaci dokumentów, które gwarantowałyby mi możliwość pieszego przekroczenia granicy. W momencie, gdy zmysł dotyku nie wyczuł pod palcami puchowej kurtki i piętnastu ton swetrów, które miały mi zapewnić ciepło w mroźnych szczytach Taboretu, odczułem niespodziewane palpitacje serca. Materiał, który nosiłem był jakiś taki... Inny.

   Zerknąłem w dół. Miałem na sobie złotawy trencz obszyty na wykończeniach miękkim, czerwonym atłasem, długie rękawice tego samego koloru sięgające mi prawie do ramion oraz wysokie buty przed kolano. Przez klatkę piersiową przechodził mi skórzany, brązowy pas z przypiętą doń kosą - jednym z głównych atrybutów Mrocznego Kosiarza chadzającego na długie spacery w poszukiwaniu zabłąkanych dusz. Na biodrach również miałem pas, ten był jednak koloru pomarańczowego i zaprojektowano go w taki sposób, aby przypominał kolczastą pałkę. Na dobrą sprawę, cały trencz ozdobiony był drobnymi igiełkami, które z pewnością pokułyby każdego, kto chciałby się do mnie przytulić. 

   Zażenowany z rozpędu przyłożyłem sobie otwartą ręką w twarz, stwierdzając przy okazji, że moce nadprzyrodzone wyposażyły mnie również w maskę klasycznego kształtu i na szczęście pozostawiły mi zarost, który ubóstwiałem od momentu, gdy pierwszy raz ujrzałem się w lustrze po zgubieniu golarki. No tak! Przecież tak działała magia miraculi... Zamiana ubrań na kostium... Co ze mnie za głupiec... I ja miałem kiedyś zastąpić mojego tatusia na stanowisku Mistrza... 

 - Hatti, dość już krwi przelano - szepnąłem drżącym głosem, powodując, że z armilli, którą miałem zawieszoną nad kostką, wyskoczył malusi stworek o wielkich, wyłupiastych, rubinowych ślepiach.

   Opadłem na kolana. Nagle doznałem wrażenia, jakby uleciało ze mnie życie. Być może zatrułem się w Świątyni tym żółtym fosforem albo wreszcie zrozumiałem, że ciężko będzie mi sobie poradzić bez paszportu i dokumentów. Tak czy siak, kwami całkowicie olało mój stan sił witalnych i zamiast pomóc mi jak przystało na dobrą i kochaną istotkę, zaczęło fruwać wokół i podziwiać górskie widoki.

- Rozumiem, że już skończyliśmy naszą współpracę, co, lamusie? - zagadnęło wesoło, odwracając się ku mnie.

 - Na to wygląda... - mruknąłem podłamany, zerkając na wciąż trzymany w rękach grymuar. Coś mi się tu nie pasowało. Ta książka miała być tak ważna dla mojego ojca, to z jej powodu w końcu otworzył portal... I teraz miałby tak po prostu pozwolić mi odejść z tym bezcennym przedmiotem?

- Nareszcie wolność! - mordka miniaturowej hatterii rozpromieniła się jak biegun północny w czasie dnia polarnego - Cudownie, wreszcie będę mógł... - zaczęło kwami, lecz spoważniało po ułamku sekundy - Coś mi tu nie gra... Czekaj... Gdzie ten drugi w szałowym kubraczku?

- Mój tata? Wykopał mnie z roboty, okradł i porzucił w zimowej pustce - odparłem lekko, jakby taka sytuacja była dla mnie chlebem powszednim.

- Rany... Ty faktycznie jesteś leszczem... - westchnął Hatti z nutką współczucia w głosie, po czym podleciał do mnie i zajrzał mi prosto w oczy. 

   Prawdę mówiąc, jego wzrok przerażał. Czerwone tęczówki wydawały się być wypełnione żywą krwią. Samo spojrzenie świdrowało, przebijało duszę na wylot. 

 - Dzięki za pocieszenie – uśmiechnąłem się leciutko.

- To nie miało cię pocieszyć. Zawsze pozwalasz sobą tak pomiatać? - spytało stworzonko. 

   Spuściłem głowę, aby uniknąć tych strasznych ślepek. Słowa Hattiego sprawiały, że realnie poczułem się słabeuszem i doszło do mnie, że chyba zawsze takowym byłem. Od samego początku nie miałem w życiu lekko, ale z tym zdaniem mogłoby na spokojnie zidentyfikować się trzy czwarte ludzkości. 

    Pochodziłem z rodziny, która nigdy nie szpanowała markowymi rzeczami, najnowszym samochodem i niesamowitymi bogactwami. Właściwie w naszym domu pracowała tylko matka, zaś ojciec udawał zajętego szukaniem godnego zajęcia, jednocześnie spędzając czas na pogłębianiu wiedzy odnośnie starożytnej magii, miraculi i ich właściwości. Później na naszą rodzinę spadła cała masa nieszczęść – najpierw śmiertelna choroba dziadka, dla którego stałem się osobistym opiekunem. Później jego śmierć, a niedługo potem również zgon babci, której serce pękło z żalu po mężu, znacząco uszczupliły nasz budżet. Następnie ucieczka ojca do nowej, lepszej rodziny. Zostałem sam z matką, która początkowo nieba próbowała mi przychylić, ale po zawarciu drugiego małżeństwa i doczekaniu się rodzeństwa, otrzymałem rolę bezpłatnego kucharza, sprzątacza i niańki, a w chwilach wolnych od prowadzenia domostwa i zajmowania się bratem, starałem się unikać ojczyma, aby nie zamienić się dla niego w worek treningowy.

   W szkole również nie miałem łatwo. Byłem dość nieśmiałym dzieckiem, które posiadało w sobie coś takiego, że idealnie nadawało się na obiekt drwin. Co prawda, miałem swoich przyjaciół, ale jeden z nich odciął się ode mnie całkowicie po tym, gdy wyznałem mu, co do niego czułem i poniekąd to właśnie stało się początkiem końca mojego towarzyskiego życia. Od tamtej pory wszyscy koledzy traktowali mnie jak zarazę i zło konieczne, którego lepiej nie ruszać, aby tylko nie stać się do mnie podobnym. Ciężko przeszedłem okres edukacji, zaliczając po drodze co najmniej jedno załamanie psychiczne. 

   Tak, jakby się tak zastanowić, zawsze byłem ofiarą losu, pozwalającym sobą pomiatać leszczem. Szybko zamrugałem oczami, próbując odegnać łzy, które zgromadziły mi się w kącikach oczu. 

- Tak. Chyba tak... - szepnąłem drżącym głosem, powstrzymując się od płaczu. Jeszcze by mi łzy zamarzły na tym mrozie i dopiero by było.

- Masakra... - mruknął Hatti - Na szczęście, masz mnie - dodało po chwili, uśmiechając się zawadiacko. 

- Słucham? - jęknąłem zszokowany, podnosząc oczy na kwami. 

- Co się tak lampisz? - zaśmiało się stworzonko - Nie zrozumiałeś? Masz mnie, a ja postawię cię na nogi. Obaj udowodnimy twojemu staremu, że nadajesz się na bycie bohaterem. Co ty na to? Nie żądam wiele. Masz mnie tylko karmić - mówiąc to, Hatti wyciągnął ku mnie małą łapeczkę. 

- Zgoda - bez zastanowienia uścisnąłem łapkę z malującym się na twarzy uśmiechem.

- No i git! Na początek proponuję, aby dostać się do tego gościa z Wielkiej Brytanii, o którym ględził twój starszy... Gdzie właściwie jest Wielka Brytania?

   Zrobiło mi się znacznie lepiej, gdy okazało się, że nie tylko ja byłem takim ignorantem w sprawach geografii.

- Na pewno nie aż tak daleko. Tak mi się przynajmniej wydaje - odparłem, przypominając sobie o odwiecznym konflikcie na linii Francja-Wielka Brytania. Skoro o niej słyszałem, musiała być gdzieś blisko.

- Super. Czyli pozostaje tylko tam się przejść. Wiesz chociaż, jak powinien wyglądać ten typek? 

- Jak stary Chińczyk - wzruszyłem ramionami - Lubi chodzić w wytartym garniaku lub himalajskiej koszulce. Zależy od pogody. W dodatku jest niski i siwy.

- To też istotna informacja... No... To komu w drogę, temu czas! Przemieniaj się!

- Stój! - krzyknąłem niezbyt głośno, nadal mając w pamięci ostatnią lawinę, którą spowodowałem siłą głosu. 

- Co znowu?

- Nie lepiej najpierw odzyskać miraculum Nietoperza? Obiecałem to Kaalkiemu - wyjaśniłem nieśmiało, podnosząc się z ziemi i otrzepując białe od śniegu spodnie.

- Obiecanki, cacanki. Miałeś być bohaterem, a nie chłopcem na posyłki - burknęło kwami.

- Kiedy zwykły paź nie mógłby się dostać na sam dół tej przepaści... - powiedziałem, podchodząc do przepaści, która wcześniej przysporzyła nam tylu problemów i do której nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności wpadło miraculum Nietoperza. 

- Możliwe... - mruknął Hatti, gapiąc się w czarną przestrzeń - Jesteś jednak pewien, że się nie zabijesz?

- Nie - odparłem zdecydowanie -  Ale muszę spróbować zdobyć to miraculum. Jest cennym przedmiotem. Legendy mówią, że ostatni raz aktywne było w 1391r. Według opowieści, jego posiadacz został spalony na stosie za konszachty z siłami zła. 

- Uroczo... Satanista? - zapytał Hatti z figlarnym błyskiem w oku.

- Nie... Po prostu wampir - oświadczyłem, wzruszając ramionami - Jeżeli zdobędziemy to miraculum, uda nam się dowiedzieć, czy ta historia jest prawdą. No i będzie to nasza karta przetargowa, która udowodni, że jesteśmy coś warci. 

- Błąd... Udowodni, że TY jesteś coś warty - zaznaczył Hatti - Tak się składa, że JA jestem bezcenny - oświadczyło z dumą kwami. 

   Westchnąłem przeciągle. Trafił mi się wyjątkowo zuchwały, egoistyczny stworek... 

- Mój plan jest taki. Przemieniasz się, schodzisz po moście w dół, a potem delikatnie trzymasz się skalnej ściany. Jedna pomyłka i skończysz jako smutne truchełko w przepaści. Rozumiesz?

- Jasne. Twoja wizja jest bardzo motywująca... - mruknąłem, zagryzając zębami górną wargę.

- Dobra... Jak skończysz w przepaści jako kupa kości, to twój ojciec będzie miał z ciebie polewkę. Tak lepiej?

- Teraz mnie przekonałeś! Hatti, czas upuścić trochę krwi!

   Zerknąłem w dół z przestrachem. Pode mną ziajała mroczna, głęboka przepaść, ochoczo zachęcająca mnie do samobójczej śmierci. Przełknąłem głośno ślinę, aby upewnić się, czy wciąż żyłem. Żyłem, chociaż wolałbym, aby to był tylko straszny sen. 

   Delikatnie zawiesiłem stopę na wystającej skalnej ściance i osunąłem się lekko w dół, jednocześnie kurczowo trzymając dłońmi belkę mostu. To był chyba jednak durny pomysł, aby schodzić po to miraculum. Gdybym był Koniem, to co innego, ale jako Hatteria nie wiele mogłem zdziałać.

   Pomacałem spadek drugą stopą, aby upewnić się, czy posiadałem możliwość jakiegoś ruchu. O dziwo, miałem taką, więc skwapliwie z niej skorzystałem. Nadal byłem jednak zdania, że to moja ostatnia podróż i że śmierć stała po drugiej stronie z szeroko otwartymi ramionami. Gdybym tutaj zginął, nikt by tego nie zauważył, a Hatti zwijałby się ze śmiechu, opowiadając mojemu ewentualnemu następcy o lamusie, który nie potrafił zejść na dół przepaści.

   Ostrożnie wykonałem kolejny ruch i jeszcze kolejny. Szło mi całkiem nieźle, nawet byłem z siebie dumny i wreszcie uwierzyłem, że coś tam potrafię. Uśmiechnąłem się sam do siebie. Jednak nie byłem taką ciamajdą, jak wszyscy podejrzewali!

   Ponownie się zniżyłem. Niczym Spider-man schodziłem po prawie płaskiej ścianie przypominając jakiegoś śmiałego wyczynowca. Tak się rozanieliłem, że aż głowa mała! Gdyby mój tata to teraz widział! 

     Nagle usłyszałem cichutki chrobot. Nawet nie zdążyłem zareagować, gdy okazało się, że wnęka, o którą chciałem się oprzeć, skruszyła się i poddała pociągającej sile grawitacji, która była tak atrakcyjna, że aż sam poddałem się jej urokowi.

Witam! Mam nadzieję, że ów rozdział się Wam spodobał. Następny trafi być może w piątek :D

                                                                              ♥ GaMa ♥

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top