Rozdział 10 - Hemofiliczna hodowla Ibiszów pod stopami Kalwarii
Sturlałem się z pędzących sanek, które uciekały chyżo przed stworzeniami żywiącymi się rzekomo jedynie podłymi i złośliwymi teściowymi, po czym wylądowałem na oblodzonej drodze. Mimo iż jej powierzchnię pokrywała warstwa zamarzniętej wody, poczułem pod dłońmi kamienie i lód, które boleśnie pokaleczyły mi skórę, tnąc ją do żywej krwi.
W duchu cieszyłem się, że los postawił mi na swej drodze Hattiego, mimo iż kwami zostało mi podarowane jedynie po to, abym nie umarł w Świątyni pod wpływem toksyny wydzielanej przez trujący pierwiastek. Moja radość skończyła się jednak w momencie, gdy usłyszałem ciche warczenie wygłodniałych kociąt. Na szybko więc wykonałem w duszy rachunek sumienia i zmówiłem modlitwę, która przyszła mi do głowy, aby po skonsumowaniu przez dzikich Ibiszów trafić do nieba i z jego wysokości dokuczać ojcu przez resztę jego życia, które zamierzał zmarnować na badaniu ruin Zakonu Miraculi.
Zamknąłem nawet oczy, aby nie patrzeć na to, jak jakiś koteczek urywa mi nogę i wlecze ją za sobą do jaskini, aby pochwalić się reszcie stada swą genialną zdobyczą. Reszta upiornych przedstawicieli jego gatunku musiałaby przyznać mu wyrazy uznania i okrzyknąć ibiszowym królem, bo prawda była taka, że potrawka z mego umięśnionego golenia musiałaby być posiłkiem smacznym i sycącym, ponieważ ćwiczyłem trochę na siłowni.
Przez dłuższą chwilę jednak nic się nie działo. Fakt, dalej było słychać warczenie i złowieszczy szelest, ale nikt jakoś nie był zainteresowany rozrywaniem mnie na strzępy. Otworzyłem więc oczy, aby sprawdzić, jak się sprawy miały i przed sobą ujrzałem wysokie, pozłacane buty delikatnie skrzące się w świetle księżyca. Wyglądały tak zniewalająco, że aż sama grecka Selene lub jej schizofreniczna osobowość w postaci rzymskiej Luny musiała je błogosławić mocą miesiąca. Gdy uniosłem wzrok ciut wyżej, dostrzegłem równie śliczne rajtuzy wzmocnione jakąś fantazyjnie ozdobną blaszką, która również lśniła w świetle gwiazd i przyprawiała tym razem Asterię o zachwyt. Jeszcze wyżej spostrzegłem spódnicę, która całkowicie zburzyła me wyobrażenie o tajemniczym wybawcy i sprawiła, że resztę stroju oceniłem mniej pochlebnie i przelotnie, lekceważąc zbroję, naramienniki i hełm z całym naręczem irokezów czy innego pierza.
Mój bohater, chroniony pomyślnością wszelkich lunarnych bóstw, stał naprężony jak struna trubadurskiej lutni z jedną ręką wystawioną ku przodowi niczym sto lat przed nim czynił pewien facecik z wąsem podczas swych słynnych politycznych przemówień. Typ stał do mnie tyłem, więc nie sposób było dostrzec rysów jego twarzy, która pewnie i tak wyglądała jak starożytna rzeźba.
Nagle mężczyzna jęknął rozdzierająco i z całej siły rzucił przed siebie drewnianą włócznią, po czym ruszył z kopyta na wzór rozszalałego Bucefała. Broń trafiła w pysk skaczącego zwierza, który wyrwał się z ciemności jak demon i przebiła mu łeb na wylot. Gość w spódniczce, korzystając z tak szczęśliwego obrotu spraw, wybił się jedną nogą (nie tak umięśnioną jak moja, rzecz jasna) i odbił się od głowy umierającego stworzenia, aby złapać swój kijaszek, wykonując przy tym efektowne salto.
Gdy już wylądował, wbił płaski koniec włóczni w ziemię tak, że aż zamigotał w blasku chwały, jednak mimo to, nie zdołał zatrzeć złego wrażenia po trzykolorowej spódnicy i szarfie. Po chwili zerwał się niespodziewanie, uniósł włócznię, zamłynkował nią epicko i trzasnął w nadskakującego koteczka, który ostrzył sobie już kły na pozłacanego herosa.
Mężczyzna odwrócił się i wymachując swą bronią zadawał straszliwe ciosy oddziałom wroga. Ja w tym czasie sobie leżałem i pozwalałem mu się realizować, skoro koniecznie chciało mu się nas ratować.
Facet lawirował pomiędzy ibiszami, podcinając im wąsy, sierść i wszystko, co tylko mogłoby im odrosnąć, kaleczył je srogo i niemiłosiernie, ciął z finezją i pewną klasą, jakby w kołysce zamiast pluszowymi misiami, bawił się katanami czy innym nunczako. Aż się chciało patrzeć na ten niesłychany danse macabre. Brakowało tylko muzyki, co skwapliwie postanowiłem dostarczyć i aż zacząłem nucić pod nosem:
À la volonté du peuple
Je fais don de ma volonté
S'il faut mourir pour elle
Moi je veux être le premier
Typ w czasie swego okręcania się w krwawym walcu, rzucił mi spojrzenie stalowych, zimnych tęczówek, mówiących coś na wzór: "Czyś ty całkowicie oszalał, niedołęgo?". W duszy się roześmiałem, ale nie tak płocho i delikatnie jak nieśmiałe dziewczę przy odważnym rycerzu, a jak człowiek, który usłyszał prześmieszny żart i teraz trawił go, niemalże dławiąc się ze śmiechu. Widok lica dzielnego męża, który napastował się z kotkami, po prostu mnie rozwalał. Zwłaszcza, gdy strzelał oczami w sposób wręcz krzyczący, abym łaskawie się uspokoił, gdyż przeszkadzałem mu w szlachetnej sztuce mordowania gatunków zagrożonych wyginięciem.
Postanowiłem jednak nie być wrednym i faktycznie zwolniłem pęd, który dopiero, co nabrałem w żagle oraz pozwoliłem herosowi kontynuować jego spełnianie się w roli pogromcy tygrysów i innych koali. Sam w tym czasie przemieniłem się, aby nie być jakimś gorszym. Zrobiłem to nawet na czas.
Pozłacany i skrzący się jak metal z filmów amerykańskich o słynnej gorączce, mężczyzna obserwował z triumfem na ustach zdychające zwierzaczki. Widocznie go to radowało, a krew spływająca po grocie napawała go satysfakcją. Wstrząsnęło mną to, albowiem byłem świadkiem, gdy z twarzy bohatera uosabiającego wszystkie marzenia ludzkości właśnie spadła cnotliwa maska i z hukiem rozbiła się o lód, uwydatniając na zewnątrz psychopatię i każdą obrzydliwą wadę.
Stanąłem na równe nogi i gdyby nie szybkość reakcji, nie zauważyłbym zbliżającego się niebezpieczeństwa. To był moment, gdy podszedł do mnie problem moralny i bez żadnych ceregieli złapał mnie za twarz, aby zmusić do wyboru pomiędzy złem. Złem mniejszym, a większym. Po wielu latach miało okazać się, że wybrałem to przeogromne.
Otóż, za nieznanym mi mężem, cichutko, cichuteńko jak matka, która dopiero co uśpiła swą pociechę, kroczył ibisz z miną zaciętą na pysku futrzanym. Obnażał już ze smakiem kły, ostrzył pazury o skałę, aby jak najprędzej zakończyć ziemską tułaczkę miotacza zabójczą bronią, gdym zakrzyknął gromkie "atak krwotoczny" i skupił całą swą uwagę na napastniku, zaciskając powoli dłoń. Zwierz rzucił się do przodu jak spłoszony tygrys i z rykiem wysunął łapy ku boskiemu herosowi, jednak niespodziewanie wybuchł, plamiąc zbroję typa krwią, mięśniami, futrem i resztkami innych śluzów oraz płynów.
- Mój Panie... - mruknąłem zdumiony i wstrząśnięty nagłymi torsjami, odwróciłem się, zwracając Kitanii przedwczorajszą kolację, którą nakarmiłem się jeszcze przed odnalezieniem Świątyni.
- Chyba mnie uratowałeś... - burknął tym czasem bohaterzyna, gapiąc się z uznaniem na kocie truchło.
- Nie ma za co... - odparłem, bardziej zajęty wydalaniem pierożków.
- Nic nie mówiłeś, że jesteś w posiadaniu miraculum... - stwierdził chłodno heros - Chociaż to powinno być dla mnie oczywiste, skoro handlarz w liście opisywał cię jako czarodzieja... Gdzie też ja miałem głowę?
- Mendandez? - zerknąłem na niego zdziwiony - Znaczy... Menendez?
- Tak... Menendez, Gabrielu, chociaż teraz wolałbym, abyś mianował mnie Lancetnikiem. Wszak też jestem w posiadaniu magicznej biżuterii - powiódł dłońmi po zakrwawionym kostiumie - A na ciebie jak mam wołać?
- Hatteria - odparłem bez zastanowienia.
- Miło mi pana poznać, panie Hatterio - Ignatius zgiął się w dworskim ukłonie, uśmiechając się promiennie - A teraz... - dodał, prostując się i zakładając ręce na plecach - Chyba powinniśmy ruszyć samodzielnie w dalszą drogę do obozu.
- Żartujesz, prawda? - jęknąłem rozdzierająco - Przypominam ci, że przed chwilą koty chciały nas zjeść na kolację!
- Właśnie z tego powodu powinniśmy się ruszyć. I tak, jestem całkowicie poważny. Prawie tak poważny jak intencje irbisów w względzie skonsumowania nas.
- Irbisów? - uniosłem pytająco brwi, będąc pewnym, że taboretański poganiacz psów określił te zwierzęta innym mianem.
- Tak, irbisów. A ty myślałeś, że co to było? Potulne pandy?
- Oczywiście, że nie. Zresztą... Nie ważne - machnąłem ręką - Proponuję, abyśmy się gdzieś schronili. Choćby... W tej jaskini! - pokazałam w kierunku oddalonej groty, w której przed kwadransem świeciły się żółte ślepia z pionowymi źrenicami - Jeżeli chcesz ruszać do tego waszego dziwnego obozu, to możesz iść. Nie zatrzymuję cię, ale ja pójdę poczekać do świtu w jaskini - odparłem stanowczo, na co Menendez spochmurniał jak angielskie niebo na widok Słońca.
- Nie mogę cię zostawić samego... - westchnął z niezadowoleniem Lancetnik - Jeszcze coś ci się stanie, a ja jestem poniekąd za ciebie odpowiedzialny.
- Ty? Za mnie? Panie, ja po dwudziestce jestem! To ja mógłbym pilnować ciebie! - krzyknąłem ciut za głośno, jednak w porę się zreflektowałem, kiedy przypomniała mi się pewna śnieżna lawina.
- Mam 46 lat... - burknął Menendez, zbijając mnie lekko z tropu.
Zerknąłem na niego. Przecież... On wyglądał bardzo, bardzo młodo. Włosy miał zdrowe i lśniące, ubiór modny, bródkę ładnie przystrzyżoną, oczęta lśniące, skórę gładką. Chyba, że Menendez był wampirem energetycznym, który właśnie kradł moją młodość, aby się nią pożywić i przedłużyć swe życie o kilkanaście długich lat.
- Zgrywasz się... Prawda? - zaśmiałem się niepewnie - Przecież... Ostatnio mówiłeś o narzeczonej.
- Drugiej narzeczonej. Na chwilę obecną jestem wdowcem.
- Tak mi przykro... - mruknąłem najbardziej oklepany tekst świata - Jak to się stało?
- Czy zawsze pytasz wszystkich o ich osobiste sprawy? - zapytał, na co ja prostodusznie skinąłem głową. Menendez westchnął - Współczuję twojej rodzinie i przyjaciołom, jeśli jakiś masz... Niech będzie. Razem z moją małżonką jechaliśmy na rozprawę sądową. W trakcie drogi nasz samochód z niewiadomych przyczyn zjechał z trasy i uderzył w drzewo. Moja żona, Kalwaria, umarła na miejscu. No cóż... Najwidoczniej tak było jej przeznaczone - westchnął ponownie, jakby z nutką nostalgii - Wiesz, co znaczy Kalwaria? - zagaił nagle.
- Nie, pierwszy raz słyszę o takim imieniu - wzruszyłem ramionami.
- Kalwaria oznacza trupią czaszkę. Życzenia skryte w imionach są takie fascynujące... - uśmiechnął się upiornie - To co? W tej jaskini przeczekamy do świtu?
Menendez, nie czekając na żadną odpowiedź, udał się w stronę groty, pogwizdując przy tym wesoło.
Słowniczek:
Fragment śpiewany przez NoIr pochodzi z piosenki "À la volonté du peuple" z musicalu "Nędznicy" opartego na powieści Victora Hugo o tym samym tytule. Tutaj macie link do piosenki:
Witam wszystkich! Oto kolejny rozdział, jak zresztą widać. Póki co, historia toczy się powoli i spokojnie, bo NoIr nie ma pojęcia, jak wydostać się z Chin i dotrzeć do Anglii. Pewnie nawet nie wie, gdzie leży Anglia, więc to kolejny na jego liście problemów :D
♥ GaMa ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top