Rozdział 1 - Napoleon i zimowy atak na Tybet
Chyba połowa stycznia 2001, Wyżyna Taboretańska
Brnęliśmy przez zasypane śniegiem strome zbocza Wyżyny Taboretańskiej. Panował niemiłosierny mróz, wiatr ze złowrogim świstem uderzał w odkryte części naszych twarzy, a głęboka warstwa białego puchu skutecznie utrudniała poruszanie się. Prawdę powiedziawszy, miałem ochotę rzucić to wszystko w pierony i wrócić do domu, ale nie mogłem. Obiecałem ojcu, że pomogę mu w bardzo ważnej sprawie.
On z kolei obiecał to samo swojemu przyjacielowi pełniącemu dla taty rolę kogoś w rodzaju życiowego guru i wedle słów mojego umiłowanego rodziciela złamanie przysięgi groziło ściągnięciem sobie na głowę wszystkich znanych ludzkości klątw i nieszczęść, przy których nie mogły konkurować nawet czarne koty, pęknięte lustra i przypadkowe przejście pod drabiną.
- Daleko jeszcze?! - zawołałem do taty, próbując przekrzyczeć wicher.
Ojczulek brnął jednak dalej, jakby w ogóle mnie nie słyszał. Wcale nie zdziwiłoby mnie, gdyby wiatr porwał ze sobą wykrzyczane pytanie, niosąc je daleko w świat lub gdyby tatusia dopadła częsta starcza przypadłość, jaką było osłabienie słuchu. Możliwe również, że zwyczajnie mnie ignorował, potwierdzając tym samym tezę głoszoną przez moją mamę i (nie)świętej pamięci babcię, jakoby był złośliwą istotą zrodzoną na zgubę i udręczenie ludzkości. Jakakolwiek przyczyna była tą właściwą, tata dziarsko skakał z drewnianą laską i plecakiem większym od niego samego po nieprzebytym terenie niczym górska kozica z Appalachów, mając swego pierworodnego głęboko gdzieś. Chociaż w okolicznościach wspinaczki powinienem powiedzieć „wysoko gdzieś".
Pokręciłem ze śmiechem głową, po czym ruszyłem w dalszą drogę, nie zadając więcej żadnych pytań. Najwidoczniej losy starożytnej Świątyni były ważniejsze od zdrowia jedynego syna, z czym musiałem się pogodzić.
- Nareszcie jesteśmy! - oznajmił z radością ojciec, stając nad sporych rozmiarów uskokiem, który w dole kończył się ziejącą czernią przepaścią - Teraz trzeba znaleźć most.
- Most? - zerknąłem sceptycznie w stronę staruszka.
Według mnie nie istniało żadne przejście na drugą stronę, a przynajmniej nie takie, które nie wymagało igrania z losem i zabawy w kotka i myszkę z kostuchą szykującą pokoje dla niespodziewanych gości gotowych zginąć na własne życzenie w czarnej dziurze, do której nie zaglądało nawet słońce. Te rejony zbyt często nawiedzały silne wiatry i śnieżne zamiecie, które z pewnością zniszczyły potencjalne mosty!
Tata jednak nie zdawał sobie z tego sprawy lub był wyjątkowo naiwnym optymistą, gdyż zaczął krążyć wokół przy samej krawędzi, szukając czegoś, co pomogłoby mu przefrunąć nad przepaścią. Wyczuwając beznadziejność sytuacji, podszedłem bliżej ojczulka, aby ten w przyszłości nie mógł oskarżyć mnie o bierność i ze spokojem zacząłem wpatrywać się w biel nietkniętą ludzką stopą. Wyglądała nieskazitelnie.
- Widzisz ten most? - zagadnął ojciec.
- Tu nie ma... - zacząłem, gdy nagle me oczy dostrzegły niewyraźny zarys linek zwisających po płaskiej ścianie zbocza - Czekaj, tam coś jest! - wskazałem z podekscytowaniem, ale zaraz potem zauważyłem, że na owych linach pozostały smutno dyndające fragmenty drewnianych desek.
- Cudownie! - dotarł do moich uszu głos ojca - Po prostu fenomenalnie! - w wydawanym przez niego tonie nie dało się słyszeć gniewu czy rozczarowania, wprost przeciwnie, pałał radością. W przeciwieństwie do mnie. Mi osobiście zrzedła mina, a brwi zmarszczyły się groźnie.
- Z czego się tak cieszysz? - syknąłem przez zaciśnięte zęby – Te deski mogły być mostem w poprzednim życiu, ale teraz pozostało z nich tylko wspomnienie. Nie przedostaniemy się tam, rozumiesz? A wiesz dlaczego? Bo nie ma żadnego mostu! - krzyknąłem ze złością, kopiąc śnieg.
Ojciec zwęził oczka, które w tej chwili bardziej przypominały wzrok rozzłoszczonej kury niż człowieka.
- NoIr de la Ressie... - syknął w niemalże identyczny do mojego sposób, co tylko potwierdzało nasze genetyczne pokrewieństwo - Zapamiętaj sobie jedną z najważniejszych prawd, jakie rządzą światem. Nie ma rzeczy niemożliwych dla wystarczająco zdeterminowanych ludzi - oznajmił, ściągając plecak, który prawie bezgłośnie klepnął o podłoże.
- Rozumiem... - mruknąłem pod nosem, wywracając przy tym oczami – Pewnie teraz wyciągniesz jakieś miraculum, aby udowodnić mi, że masz rację?
Mój ojciec od niepamiętnych czasów należał do tajnej organizacji znanej jako Zakon Miraculi, w którym pełnił zaszczytną funkcję pomniejszego Mistrza plasującego się w hierarchii zaraz po Mistrzu Wangu Fu. Przynajmniej sam tak twierdził i w każdej wolnej chwili lubił mi o tym drobnym fakcie przypominać. Według jego słów, objął ten urząd około sześćdziesięciu lat wcześniej, co wydawało się być wręcz niemożliwym, patrząc, że udało mu się mnie spłodzić i powołać do życia. Mnie i jeszcze dwie osoby.
To właśnie z powodu Wanga Fu (lub jak lubił być pieszczotliwie nazywanym - Mistrza Fu) błądziliśmy teraz po zaśnieżonych szczytach. Ojciec wielokrotnie opowiadał mi historię o tym, jak tajemniczy jegomość, jakim wówczas był Fu, zjawił się w antykwariacie jego ojca, a mojego dziadka Xīwànga, z zaczarowaną rękawiczką pod zastaw. Element odzieży okazał się być miraculum Jastrzębia, a opowieści głoszone przez biednego wędrowca na tyle barwne i czarujące, że zdołały przekonać młodego chłopaka do porzucenia rodzinnego Naruto, zwłaszcza, że perspektywy rozpoczęcia pracy po studiach archeologicznych nadal nie było. Z tego też tytułu, gdy Mistrz Fu poprosił swojego wiernego ucznia o odnalezienie nieistniejących ruin, ojciec zgodził się bez wahania, porzucając żonę i trzyletnią córeczkę tylko po to, aby na złamanie karku zorganizować wyprawę do górzystego kraju zajętego przez Kataj czterdzieści lat wcześniej.
Moje przemyślenia zostały nagle brutalnie przerwane przez niespodziewane uderzenie czymś w czoło, co spowodowało, że nie dość, iż moje myśli uciekły precz, to ja sam zwaliłem się w zaspę, tworząc w śniegu gigantycznego aniołka.
Zamrugałem kilkakrotnie i wciąż z oszołomieniem wymalowanym na obliczu, wymacałem wolną ręką przedmiot, którym mnie zaatakowano. Była to złota spinka z trzema, kolorowymi, długimi piórami. Gdzieś dalej leżało drewniane pudełeczko z wymalowanymi na wieczku czerwoną farbą kitajskimi znakami.
- Co to jest? - spytałem skołowany, podźwigając się do pozycji siedzącej.
- Miraculum. Nie dotykaj, bo wybuchnie - mruknął ojczulek surowym tonem, z uwagą grzebiąc w czeluściach swego bagażu.
- Czego miraculum? - nic sobie nie zrobiłem z groźby wybuchu tylko ze skupieniem zacząłem oglądać przedmiot z każdej strony - Nigdy takiego nie widziałem w twojej kolekcji.
- Dużo jeszcze w swoim życiu nie widziałeś - odparł tatuś - Ta spinka to miraculum Kakadu. Dostałem ją w spadku po Desie Ebī Balannie, który zmarł niedawno na gruźlicę.
- I jaką to daje moc?
- Nie interesuj się. Pamiętaj, błogosławiona to niewiedza - oznajmił tata, po czym ponownie rzucił do tyłu opakowaniem, które tym razem trafiło mnie w ramię i otworzyło się, wypluwając z siebie szkarłatny, miękki pas. Nawet nie chciałem wiedzieć, jakim cudem taka tona materiału zmieściła się w niewielkim pudełeczku. Ot, magia.
Wziąłem do dłoni element ubioru i delikatnie pogładziłem tkaninę. Pachniała starością i orzechami, co pozwoliło mi stwierdzić, że musiała należeć do legendarnego Mistrza Lobo Blanco, ostatniej wielkiej głowy Zakonu przed ideologiczną schizmą. Lobo, jak sam mówił jego tytuł, zwał się Białym Wilkiem. Logicznym więc był wniosek, że pas był miraculum Wilka.
Ostrożnie odłożyłem magiczne przedmioty na bok i wstałem na równe nogi, otrzepując się ze śniegu. Tata dalej grzebał w swych manatkach niczym typowa kobieta w torebce w poszukiwaniu szminki i co chwila wyrzucał z niej drewniane pudełka. Chcąc, nie chcąc, począłem skakać i łapać latające rzeczy, aby nikt potem nie powiedział, że przeze mnie doszło do jakiś uszkodzeń w działaniu zaklętych błyskotek.
Gdy skończyło mi się miejsce w kurtce, czapce i szaliku, postanowiłem, że następne miraculum złapię w zęby. Uważnie obserwując ruchy staruszka, zacząłem analizować możliwy tor lotu i w momencie, gdy ten ponownie machnął ręką, odbiłem się od ziemi i otworzyłem buzię. Pudło lutnęło mi prosto w siekacze, prawdopodobnie ukraszając jedynkę, a miraculum w postaci srebrnego pierścienia z rubinowym kamieniem pomknęło w nieprawidłową stronę i pofrunęło w przepaść.
- Tato... Ten pierścionek z czerwonym kamykiem to było coś ważnego? - spytałem wprawiony w kolejny szok, przeplatający się tym razem z mieszaniną wstydu.
- Miraculum Nietoperza. A co?
- Bo spadło w otchłań... - zdołałem z siebie wydusić.
Starszy pan, słysząc te mrożące krew w żyłach słowa, na chwilę osłupiał i odwrócił głowę w moją stronę.
- Co?
- No spadło w otchłań... - burknąłem pod nosem.
- Samo spadło? - warknął tatuś, wstając i podchodząc do mnie z groźną miną, co wyglądało dość zabawnie, patrząc na to, że sięgał mi raptem do klatki piersiowej.
- Spadło, bo ktoś nim rzucił - oznajmiłem racjonalnie.
- No to trzeba je było złapać, a nie stać i podziwiać widoki! Co ty sobie wyobrażasz? Że wziąłem cię na wycieczkę krajoznawczą? Jesteś tu tylko po to, aby mi pomagać, gówniarzu!
- Rozumiem, że powinienem złapać tamto miraculum tak jak te? - huknąłem na ojca, wyrzucając z ubrań resztę ocalonej biżuterii. Krew mi się w żyłach zagotowała, gdy nazwał mnie "gówniarzem". Miałem już 24 lata, a on nadal traktował mnie jak dziecko. W dodatku niechciane, co udowodnił wiele lat wcześniej, porzucając mnie i matkę dla nowej rodziny.
Gdy ojczulek ujrzał ogrom zrobionej przeze mnie pracy, złagodniał i uśmiechnął się niemrawo.
- Z drugiej strony... To tylko jedno miraculum - westchnął, uśmiechając się z udawaną dobrocią. Zauważyłem u niego ten sam tik, gdy jeszcze z nami mieszkał pod jednym dachem. Zawsze wykrzywiał usta w ten sposób, gdy na horyzoncie pojawiała się babcia Célia. Jego poirytowanie zdradzały tylko niewygładzone zmarszczki na czole.
- Czyli... Nie gniewasz się? - zapytałem niepewnie.
- Gniewam, ale wkrótce mi przejdzie – odparł, machając lekceważąco ręką, ponownie kucając przy plecaku – Czasu jednak nie cofniemy. Nie mam przy sobie Fluffa, a skakać w przepaść też mi się nie chce.
- Jakiego miraculum właściwie szukasz? - zapytałem, marszcząc brwi.
- Zaraz zobaczysz...
Ja w tym czasie spokojnie usiadłem sobie na śniegu i z miłością zacząłem chować porozsypywane artefakty do odpowiednich pudełeczek. Każde z nich miało setki lat, własną historię, niezwykłą moc i właściwości. Nie ważne, czy chodziło o miraculum Wilka, Kakadu, Nietoperza, Królika czy Motylicy Wątrobowej. Chociaż to ostatnie było akurat moim dziwnym wymysłem.
- MAM! - wykrzyknął z triumfem mój rodziciel - ZNALAZŁEM!
- Cóż takiego? - spytałem, unosząc z zainteresowaniem głowę.
- Miraculum Konia! - zawołał ojciec ze łzami w oczach, zaś jego twarz wyglądała jakby właśnie usłyszał w głowie anielski chór - Dzięki mocy Bon Voyage przeprawimy się na drugą stronę i dotrzemy do śladów pozostałości Świątyni!
Uśmiechnąłem się pod nosem, a tata w międzyczasie założył na nos czarne, nowoczesne okularki, z których wystrzeliła niebieska smuga światła. Światełko chwilę krążyło wokół mojego ojca, aby następnie zmaterializować się w postać około dziesięciocentymetrowego konika o brązowym łbie i grzbiecie, białym pyszczku, brzuszku i kopytach, zielonych oczach oraz bujnej, śnieżnej grzywie, jak i ogonie.
- Shingo Ayumu... - wycedziło wolno kwami przez prawie zaciśnięte usta, szlachecko poruszając przy tym kopytkiem – Wierz mi... Pragnę rzec, że nasze ponowne spotkanie napawa mnie dumą, lecz byłoby to kłamstwem.
- Ile razy ci mówiłem, że masz mnie nazywać ShAy? - żachnął się z niesmakiem ojciec. Po jego minie widać było, że nie znosi lewitujących, maleńkich koników. Choć mogła to być szczególna antypatia tylko do tego konkretnego przedstawiciela.
- Ja za to pragnę towarzyszyć człowiekowi, który ma wyższy status społeczny i lepszą sytuację ekonomiczną od pańskiej, mości Long, jednak musimy pogodzić się z obecnym stanem rzeczy – westchnęło przeciągle kwami – W jakiej sprawie mnie wzywasz? Podejrzewam, że nie marzy się panom podziwianie widoków z górskich szczytów w mej obecności? Jakiż więc jest powód, biedne istoty człowiecze?
- Bystry jesteś – parsknął śmiechem tatuś, na co kwami nieznacznie uniosło brew – Widzisz tę przepaść? - zapytał, wskazując na czarną dziurę – Musimy przedostać się na drugą stronę.
- Raczysz sobie ze mnie żartować, mości Long? - oburzył się konik, zakładając kopytka na miniaturową pierś - Ta dziura nie jest aż tak długa. Wystarczy wziąć rozbieg i skoczyć. Naprawdę musisz wykorzystywać do tego moc teleportacji?
- Zamknij paszczę, Kaalki - burknął pod nosem ojczulek - Musiałem poświęcić istnienie Blooda, aby cię odszukać.
- Blooda? - powtórzył głucho Kaalki, racząc wreszcie spojrzeć w moją stronę. Jego oczy lśniły jak para szmaragdów – To oznacza, że kwami Nietoperza na wieki spocznie pogrzebane ciemnością i śniegiem... Za tak haniebny czyn wypadałoby zostawić was na pastwę losu.
- Na szczęście nie możesz tego zrobić, bo przypominam ci, że jesteś pod moją kontrolą – wtrącił ojciec – Zamiast tracić czas na czcze gadanie, otwórz nam wreszcie jakiś portal i miejmy to z głowy.
- Kaalki, tak? - spytałem spokojnie rozjuszone kwami, na co to lekko skinęło łebkiem – Twoje imię oznacza białego konia, mam rację?
- NoIr... - syknął zniecierpliwiony ojciec. Niewiele myśląc, położyłem mu dłoń na ustach, uśmiechając się słodko do obrażonego konika.
- Tak - kwami spojrzało na mnie z wyraźną pogardą i rezerwą kryjącą się w zielonych tęczówkach - A ty to kto?
- Nazywam się Noël Irydius de la Ress – oznajmiłem, kłaniając się lekko – Moje miano nie ma tak pięknego znaczenia jak twoje, ale jest znośne. Z pewnością też nikt nie nazwał po mnie żadnego bóstwa. Z tobą to co innego. Pamiętam, że według wierzeń wisznuickich masz zniszczyć zło z pomocą wojownika posługującego się mieczem. Ludzkość pokłada w tobie wielkie nadzieje. Czyż pomoc nam, prostym wędrowcom, przekracza twoje umiejętności?
Kwami nieznacznie zmarszczyło brwi, przyglądając mi się uważnie.
- Jeśli posiadasz takie życzenie, po wszystkim mogę udać się na samo dno tej dziury i wyciągnąć z niej miraculum Nietoperza, ale proszę tylko o jedno – uśmiechnąłem się delikatnie, odsuwając ojca za swoje plecy. Miałem szczęście, że tatuś w przypływie emocji nie ugryzł mnie w palec - Pomóż nam przedostać się na drugą stronę. To dla nas bardzo ważne.
- Powiadają, że niedaleko pada jabłko od jabłoni – rzekł Kaalki, podfruwając mi pod samą twarz – Posiadacie taki sam kształt szczęki, nosa i oczu... Na szczęście po ojcu odziedziczyłeś jeno urodę, a nie elokwencję i inwencję – powiedziało kwami z delikatnym uśmiechem – Jeśli dalej będziesz prezentował swój talent krasomówczy napotkanym ludziom, daleko zajdziesz. Albo skończysz marnie przez jedno źle wypowiedziane słowo. Wszystko zależy od ciebie... Dlatego właśnie wam pomogę. Nie przez wzgląd na twojego ordynarnego rodziciela, ale dla ciebie, młodzieńcze. Możecie korzystać z moich zdolności.
- O dzięki ci, Kaalki, za twą łaskę! - prychnął tatuś, prześmiewczo kłaniając się przed kwami, które tylko rzuciło ku niemu pogardliwe spojrzenie, zupełnie jakby patrzyło na żałosnego robaka, za którego najpewniej go uważało – Zwłaszcza, że jesteś zależny od właściciela.
- Tymczasowo – odparło chłodno kwami, przybierając kamienny wyraz pyszczka – Ty kiedyś stąd znikniesz, a ja będę żyć wiecznie. Jedyną różnicą między nami jest...
- Bla, bla, bla... - mruknął prześmiewczo ojciec - Kaalki, pełen galop!
Sekundę później jego zimowy, puchaty strój, w którym bardziej przypominał bałwana niż człowieka, zmienił się w brązowy, zamszowy kombinezon przystrojony posrebrzanymi, metalowymi naramiennikami, jak i długimi rękawicami oraz butami. Szyję i część twarzy tatusia zasłonił rozłożysty, błękitny komin zapinany na końcu srebrną podkówką, a wraz z nim owe czarne okulary ozdobione pięcioma niebieskimi kryształkami, które służyły mu za miraculum. Zdecydowanie najbardziej odznaczającym się elementem kostiumu były jasnoniebieskie spodenki, kobaltowy pas układający się w koński ogon i przytrzymujący na piersi wielką, żeliwną tarczę, która miała chyba charakter tylko estetyczny, ponieważ za broń Konia odpowiadała podkowa. Ostatnim, co zmieniło się w prezencji Mistrza ShAy'a były włosy. Nadal miały siwą barwę, ale po bokach zostały wygolone, zaś grzywka i ogon majtały mu na wietrze, udając grzywę szlachetnego rumaka.
Śmiało mogłem rzec, że przemiana ojca w Luō Qí była jedną z najlepszych, jakie do tej pory widziałem. Głównie dlatego, że tatulek przy wypowiadaniu inkantacji wrzasnął tak głośno, że aż zadrżał górujący nad nami szczyt, z którego oderwała się spora czapa śniegu, co zrobiło doprawdy mrożące krew w żyłach wrażenie. Tak mrożące, że zacząłem obawiać się o własne życie, widząc jak masa śniegu z rykiem zaczęła podążać w naszą stronę.
- Lawina! - wrzasnąłem, zakładając plecak ojca, zaś samego dziadygę złapałem za rękę.
- Tak, mądrze! Krzycz głośniej, to na pewno lawina będzie mniejsza!
Wziąłem nogi za pas, biegnąc najszybciej jak mogłem. Nigdy nie miałem dobrej kondycji, ale świadomość, że mogłem umrzeć z powodu utonięcia w kilkunastu tonach śniegu motywowała mnie do ucieczki z werwą godną geparda biorącego udział w maratonie. Dźwięk pędzących mas śniegu przybliżał się coraz bardziej. Najwidoczniej szukanie tej całej Świątyni i pierwszych miraculi nie było zbyt dobrym pomysłem...
Witam Was serdecznie w nowej opowieści z serii Miraculum! Jak widzicie, głównymi bohaterami nie będą tu ani Aigle, ani Biedronka, ani Czarny Kot (głównie dlatego, że jeszcze się nie narodzili). Ta historia będzie dotyczyć pierwszych szkatuł, miraculi i kilku innych aspektów, których chwilowo nie mogę Wam zdradzić. Mam nadzieję, że Wam się spodoba i będziecie śledzić losy NoIra :D
♥ GaMa ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top