Pominięty kurs na św. Mikołaja
NOIR*
Siedziałem w małym busie przytulony policzkiem do okna. Miasto było pogrążone w ciemności i w śniegu. Lodowe płatki wirowały w powietrzu gnane i szarpane wiatrem. Były właściwie jedynym wartym oglądania widokiem.
Znudzony zapukałem palcami w szybę, zastanawiając się, jak długo będę musiał jeszcze czekać na odjazd busika. Rozumiałem, że kierowcy nie opłacało się wyjeżdżać z Gdańska bez pasażerów, ale wcale nie było nas aż tak znowu mało.
Rozejrzałem się wewnątrz samochodu. Na tyle, pogrążona w SMS-owej rozmowie, siedziała młoda, czarnowłosa dziewczyna w zielonej czapce, która po wysłaniu każdej wiadomości klęła tak szpetnie, że mężczyzna usadowiony obok niej, najpewniej jej ojciec, zabrał małolacie komórkę i schował do kieszeni, burcząc coś gniewnie pod nosem. Przy mnie siedział wysoki blondyn w okularach, który z zapałem lepszej sprawy tłumaczył mi, dlaczego przegranego meczu Anglii z 1953r. nie można uważać za największą tragedię w dziejach sportu, nie zważając na to, że w ogóle go nie słuchałem. Po prawej stronie autobusu udało mi się wypatrzeć mężczyznę w czerwonym kapturze, otwierającego słoik z ogórkami, a bezpośrednio za miejscem kierowcy otyły pan częstował ciastem księdza.
- Długo jeszcze? - spytałem skwaszony, zerkając na blondyna, który raczył się wreszcie uciszyć i naburmuszony pchnął okulary na nos.
Jak na zawołanie do pojazdu wskoczył młody chłopak umazany smarem od stóp do głów, trzymający w rękach poczerniałą szmatkę. Powiódł okiem po zgromadzonych i oparł się o drzwi, czyszcząc uparcie dłonie.
- Drodzy państwo, ten busik daleko nie zajedzie - oznajmił, trąc szmatą ręce - Mamy małą usterkę.
- To co my teraz mamy zrobić? - ojciec wulgarnej dziewczyny podniósł się z fotela i wzburzony niczym ocean nawiedzony huraganem ruszył do przodu.
- Zapewne wrócimy do domu - mruknął blondyn z okularami, wygodniej usadawiając się na krześle - Chyba, że szanowny pan ma jakieś interesujące pomysły?
- Zawsze możemy wziąć taboret i gdzieś na nim pojechać - wzruszyłem ramionami, obserwując kierowcę, do którego podszedł ksiądz z wielkim plecakiem turystycznym, wyciągając rękę, zapewne prosząc tym samym o zwrot gotówki.
Młody chłopak wyciągnął z kieszeni odliczoną kwotę i cisnął nią w rękę kapłana, po czym skinął na niego głową i oboje wyskoczyli z busa.
- Bar? Brzmi świetnie - mój blondwłosy towarzysz spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem w oku, a ja zacząłem zastanawiać, czy to samo przytrafiało mi się podczas rozmów z obcokrajowcami, gdy ci w swoim ojczystym języku mówili coś zupełnie innego niż ja słyszałem.
- Jaki bar? - spytałem lekko zbity z tropu.
- Nie słyszałem o takim lokalu, ale chętnie się do niego wybiorę - odparł.
Kątem oka zarejestrowałem, jak ksiądz odjechał na rowerze ulicą pogrążoną w białym puchu, za co należał mu się dozgonny podziw, ponieważ ja najprawdopodobniej ulgnąłbym w zaspie, idąc na piechotę i pewnie po drodze zgubiłbym buta.
Z powagą, na jaką było mnie stać, puknąłem się w czoło, mając nadzieję, że jasnowłosy zrozumie ten uniwersalny przekaz, jednak ten był już pogrążony w rozmowie z ojcem czarnowłosej panny i w ogóle nie raczył zwracać na mnie uwagi. Po chwili wstał i w wojowniczym nastroju, z patriarchą nieznanego mi rodu, ruszył na kierowcę wsiadającego do środka i otrzepującego śnieg z czapki. Panowie złapali chłopaka za chabety i przycisnęli go do szyby, delikatnie tłumacząc mu, że jeśli nie chce mieć w przyszłości złotych zębów, to powinien przestać pleść opowieści skryby o tajemniczych usterkach i po prostu zawieźć nas tam, gdzie chcieliśmy. Młodzik niewiele starszy ode mnie uspokajająco wyciągnął ręce ku napastnikom, proponując wszystkim, że z dobroci serca może nas podrzucić do szwagra, który nas przejmie i przetransportuje tam, gdzie on nie zdołał. To załatwiło sprawę. Kierowca zachowując uzębienie, usiadł za kierownicą i odpalił silnik, a okularnik i odpowiedzialny ojciec wrócili na swoje miejsca.
Ruszyliśmy z piskiem opon, facetowi z boku z wrażenia wypadł ze słoika ogórek. Widząc, że jazda naszego młodego panicza będzie należała najpewniej do brawurowych, dla własnego bezpieczeństwa zapiąłem się pasami. Jak się później okazało, była to bardzo rozsądna decyzja, ponieważ nasz zawodowy driver wpadał w poślizgi na rondach, zmieniał biegi jak postacie z "Szybkich i wściekłych" i gwałtownie hamował na widok liści. Na szczęście, jechał prawie 50 km/h, więc nie czułem się aż tak zagrożony. A przynajmniej nie czułem do momentu, gdy nie stuknęliśmy w sanie.
Wściekły kierowca wysiadł ze swojego busa, czerwony na twarzy niczym dojrzała porzeczka, a za nim część pasażerów ciekawska tego, co się stanie. Nie mając nic ciekawego do roboty, również wyszedłem, żałując, że nie wziąłem nawet czapki, bo mróz był przenikliwy.
Widok wypadku na szczęście nie był taki straszny. Co prawda, nasz kierowca zaczął kłócić się z kierowcą sań i chyba zaczęli umawiać się na solo, rzucając dookoła "zakrętami", ale nikt nie zginął, a to było najważniejsze. Co prawda, zasmuciłem się z powodu tego, że dalej nigdzie nie pojedziemy, nawet do szwagra, ale jeśli byłoby trzeba, doszedłbym do Francji na piechotę.
W pewnym momencie poczułem na ramieniu czyjś dotyk. Byłem wręcz pewien, że należał on do blondwłosego fana piłki nożnej i w duchu westchnąłem cierpiętniczo, modląc się, aby facet wreszcie się ode odczepił.
- Nie, nie pójdziemy do baru - mruknąłem, zakładając ręce na piersiach i odwracając się w stronę właściciela dłoni - Ryksa?
Spojrzałem zaskoczony na dziewczynę. Spodziewałbym się każdego - Pana Banana, Putina na niedźwiedziu, nawróconego na dobrą ścieżkę Menendeza, ale nie jej.
- Co ty tu robisz? - spytałem obrażony.
- Chciałam ci to oddać - powiedziała z lekkim uśmiechem, wyciągać z kieszeni kurtki trzy miracula - To chyba należy do ciebie.
- Sygnet też? Olivia pozwoliła ci go zabrać? - zdziwiłem się, przejmując zaczarowaną biżuterię.
- Nie, ale nie będę się jej o to pytać - oznajmiła, zamykając dłonią moją rękę - Jesteś naszym nowym Czarnym Kotem, sentymenty Olivii do Schwarze Katze i Ciornej Kiszki nie mają już żadnego znaczenia. Poza tym... Uważam, że jesteś lepszy od Wertera i Anatolija. No i pomyśl... Kto dla większego dobra zawaliłby Dworzec? - spytała, zasłaniając usta, aby skryć chichot.
- To było złe - mruknąłem, spuszczając wzrok - Zabiłem prawie 40 osób. Nie powinienem mieć żadnego miraculum. Zabierz to - powiedziałem, przesuwając błyskotki w stronę rudowłosej.
- Przecież nie zabiłeś ich specjalnie. To był wypadek.
- Za mną non stop chodzą jakieś wypadki - szepnąłem - Olivia ma rację. Jestem zagrożeniem dla was wszystkich i lepiej będzie, jeśli odejdę. Sama zresztą powiedziałaś, że jesteście tu przeze mnie.
- Nie przez ciebie, a dla ciebie - szepnęła z delikatnym uśmiechem, malującym się na jej ustach.
- Jak to? - spytałem zdezorientowany, przekrzywiając głowę w bok - Myślałem, że chciałaś zostać w Katalonii.
- Gdybym chciała w niej zostać, to nie byłabym tu teraz z tobą. Tak samo Blaise i Olivia. Oni tylko mówią, że chcą odejść, ale w głębi serca cię uwielbiają i w ogień by za tobą skoczyli. Jesteś nam potrzebny, NoIr. To od ciebie wszystko się zaczęło i na tobie wszystko się skończy. Proszę, nie zostawiaj nas tu samych. W życiu nie znajdziemy Fu bez twojego udziału.
- Niezła próba - żachnąłem się - Nie nabiorę się jednak na takie czułe słówka. Doskonale wszyscy wiemy, że przed moim przybyciem mieliście swoje życie, w które ja wbiłem, nie pytając was o zdanie. Podaj mi jeden argument, abym nie wrócił do Francji.
- Jeden argument... - mruknęła pod nosem dziewczyna, puszczając moją rękę.
Ryksa spojrzała na mnie niepewnie i uśmiechnęła się delikatnie. Wyglądała naprawdę uroczo w zimowej scenerii. Płatki śniegu zostawały w jej rudych włosach, w brązowych oczach zaś odbijały się gwiazdy i rybak z molo. Niemka stanęła na palcach, co i tak nie dodało jej centymetrów, położyła dłonie na moich policzkach, przymknęła oczy i zbliżyła swoje usta do moich.
Odskoczyłem jak oparzony. Zrobiłem to trochę zbyt niespodziewanie, bo przez to poślizgnąłem się na śniegu, kosząc przy okazji Ryksę z nóg. Zaskoczona dziewczyna pisnęła i poleciała na mnie, zapewniając sobie miękkie lądowanie na mojej klatce piersiowej, ja zaś musiałem zadowolić się jedynie śniegiem. Dodam, że wszystko to działo się w otoczeniu gapiów, którzy nie wiedzieli, czy powinni przyglądać się nam, czy kłótni kierowców.
- Wszystko w porządku? - spytała oszołomiona von Staufenberg.
- Nie - jęknąłem - Co ty chciałaś zrobić? Nie wierz, że usta-usta wykonuje się osobie nieprzytomnej i to na leżąco? Nie nauczyli cię tego na studiach?
- Ja... - mruknęła zdezorientowana, dalej wylegując się na moim brzuchu - Wybacz mi. Nie powinnam... - szepnęła zakłopotana, schodząc ze mnie - Nie gniewaj się na mnie. Po prostu... Ominęłam kurs z pierwszej pomocy - zaśmiała się nerwowo, podając mi dłoń.
- Nie strasz mnie tak więcej - westchnąłem, łapiąc dziewczę za rękę, po czym podźwignąłem się i stanąłem do pionu, otrzepując się ze śniegu.
- Jeszcze raz przepraszam - bąknęła Ryksa - Wiesz... Tak sobie pomyślałam... Skoro w mieście jest awaria prądu, to chyba to dobra okazja, aby wypróbować moją moc?
- Jaka awaria prądu? - spytałem, doznając nagłego olśnienia.
To dlatego było tak ciemno. Wcześniej dziwiłem się, że na chodnikach nie świeciły żadne latarnie, ale może z drugiej strony Polacy oszczędzali prąd i gasili wszystko na noc? Kto ich tam wiedział?
- Nie czytałeś gazet? - zapytała Ryksa.
- Dziecko, nie znam polskiego. Co by mi to dało, gdybym przeczytał gazetę?
- No tak... Chodźmy więc. Opowiem ci wszystko po drodze.
Siedziałem skryty za siatką, nie mając pojęcia, do czego byłem potrzebny Ryksie. Z tego, co zdążyłem zrozumieć, dziewczyna nabrała ochoty na zabawę w bohaterkę i postanowiła udowodnić mi, że będzie wartościową członkinią naszego rozpadającego się zespołu, dlatego zaciągnęła mnie ze sobą przed gigantyczny kompleks elektrowni, oczekując... Sam nie wiedziałem czego, ale gdy rudowłosa chciała przeforsować ogrodzenie, wspinając się po nim niczym wiewiórka, której DNA miała chyba w genach, wiedziałem już, że była to akcja improwizowana i całkowicie nieprzemyślana.
Nie chciałem jej jednak psuć zabawy, dlatego nawet słowem nie wspomniałem o tym, że można było przejść przez furtkę, z czego skwapliwie skorzystałem. Jej mina była jednak rozbrajająca, gdy po kilkunastominutowym zdobywaniu ogrodzenia, zeskoczyła i ujrzała mnie opartego o ścianę budynku. Nie wiedzieć czemu, wydawała się rozpromieniona moim widokiem.
- Więc... Co zamierzasz? - spytałem niepewnie, odbijając się od ściany.
- Przywrócę prąd, ale musisz mnie ubezpieczać - uśmiechnęła się słodko, klepiąc mnie po ramieniu.
- Jaaasne... - mruknąłem, strzepując z siebie jej dłoń - Przypomnisz mi, jak mam się do ciebie zwracać? - spytałem, przyglądając się jej kostiumowi.
Pierwszy raz widziałem Ryksę w stroju Meduzy. Jej twarz była zasłonięta burzą rudych kosmyków przechodzących w róż przy poskręcanych końcówkach. Prawdopodobnie miała także maskę, ale nie dostrzegłem jej przez to czupiradło na głowie. Jej kostium prawie cały był utrzymany w błękicie, nie licząc baloników na ramionach i czegoś, co wyglądało jak spódnica, ponieważ oba te elementy stawały się mieszaniną fioletu i różowego, w dodatku słabo widoczną przez prześwitujący materiał. Ze spódnicy zwisały jej jakieś frędzle, jak mi się zdawało, zapewne elektryczne, ale nie zamierzałem tego sprawdzać, tak samo, jak nie zamierzałem dotykać podobnych wstążek wystających z bransoletek zawieszonych na jej nadgarstkach. Co ja mogłem powiedzieć? Wyglądała strasznie, ale na Halloween zrobiłaby furorę.
- Quelle - odparła zawadiacko.
Zmarszczyłem brwi. Ryksa nagle bez żadnego powodu zaczęła zachowywać się zupełnie inaczej. Być może to wcale nie była ona tylko podszywający się pod nią kosmita, ale nie miałem żadnego pomysłu na to, jak sprawdzić tę tezę. Równie dobrze mogło jej zaszkodzić zimno roztaczające się na dworze. Temperatura w końcu była tak niska, że gdy wydychało się powietrze, to obłoczek dymu zamarzał w powietrzu, przypominając plamę kawy, którą ktoś niechcący wylał sobie na odświętną koszulę.
- Dobrze się czujesz? - spytałem, dotykając dłonią czoła dziewczyny.
- T-tak... - szepnęła rozanielona dziewczyna, przymykając oczy.
Przestraszony zabrałem rękę. Ryksa zdecydowanie zbyt mocno musiała na mnie polecieć przy tamtej bezsensownej próbie resuscytacji. Pewnie dostała jakiegoś wstrząśnienia mózgu lub zmiany osobowości. Cokolwiek by to nie było, trochę mnie przerażało.
- Wiesz co? Zróbmy tak... - zacząłem, zakładając ręce na piersiach - Skoro to ma być twój chrzest ognia, to ty pójdziesz SAMODZIELNIE wykonać swoje czary-mary, a ja ukryję się w krzakach i wkroczę, jeśli sytuacja będzie tego wymagała. Co ty na to?
- Niech będzie... - mruknęła wyraźnie zasmucona, zaś jej usta wygięły się w podkówkę.
- Powodzenia! - uśmiechnąłem się szeroko, podnosząc dwa kciuki do góry - Wierzę, że dasz sobie radę - dodałem, klepiąc ją po ramieniu.
Na twarzy Quelle zagościł nieśmiały uśmiech. Dziewczyna przez chwilę przytrzymała moją dłoń, po czym ruszyła przed siebie, machając mi na "do widzenia". Po tym jak jej odmachałem, wskoczyłem w krzaki.
Nie było to najmądrzejsze z mojej strony, ponieważ momentalnie zaplątałem się w gałęzie i liście, ale po krótkiej szamotaninie udało mi się jakoś wygodnie usadowić, a nawet odgarnąć krzewy w taki sposób, aby móc w spokoju obserwować całą akcję.
- Dobry widok, prawda? - zagadnąłem faceta, trzymającego przy twarzy turystyczną lornetkę i ponownie zwróciłem wzrok na oddalającą się coraz bardziej Quelle.
Chwila moment... Spojrzałem znowu na widmo, które chyba mi się przewidziało. O dziwo, zjawa dalej kucała na swoim miejscu i w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Dla pewności tknąłem ją w ramię, a gdy okazało się, że mężczyzna był jak najbardziej materialny, wrzasnąłem, odskakując w bok.
Facet odjął nagle lornetkę od oczu i z całej siły trzepnął mnie w łeb.
- Ucisz się! - syknął, przykładając palec do ust - Jeszcze nas zobaczą.
Przekrzywiłem lekko głowę, rozpoznając w napastniku rybaka znad molo. Zmarszczyłem brwi. On nie miał prawa tu być.
- Kim pan jest? - spytałem podejrzliwie, masując obolałe miejsce.
- Człowieku, mów po polsku. W ogóle cię nie rozumiem - burknął opryskliwie, przykładając lornetkę do oczu - Co za pojęcie... Przyjeżdża to zza granicy i nawet słówka po polsku. Całkowity brak manier.
- Kurwa? - mruknąłem, dochodząc do jedynego słusznego wniosku, że będzie to wyraz, który rybak pojmie.
Tak jak się spodziewałem, wąsaty mężczyzna zerknął na mnie i pokręcił rozbawiony głową.
- Może coś z ciebie jeszcze będzie - powiedział cicho - To ty dałeś jej moje miraculum? - spytał poważnie.
- Tak, miraculum Hatterii - odparłem, słysząc pytanie o mą biżuterię - Skąd wiedziałeś?
- Przecież to widać... Skąd je wziąłeś?
- Nazywam się NoIr - powiedziałem, wyciągając rękę do białowłosego z nadzieją, że odpowiedziałem prawidłowo na następny zestaw pytań - A ty?
- Lech - odparł - Skąd wziąłeś miraculum Meduzy?
- Też uważam, że na świecie jest cudownie. Swoją drogą... Aż tak widać, że jestem Hatterią?
- Pytam ostatni raz, skąd miałeś miraculum Meduzy i dlaczego dałeś je tamtej dziewczynie?
- Tak, zgadzam się z tym, że ta elektrownia jest ogromna i dość słabo zabezpieczona. Pracujesz w niej?
Lech, o ile to było jego imię, a nie np. nazwa dzielnicy, westchnął ciężko i przyjrzał mi się uważnie.
- Nie możesz mówić po polsku? - warknął.
- Spokojnie, to przecież nie moja wina, że ubrałeś się tak lekko. Gdybym miał jakąś czapkę, to bym ci ją dał. Właśnie... Masz czadowe wąsy! Ktoś ci to już kiedyś mówił? - zagadnąłem, dotykając mlecznych wąsów mężczyzny, za co dostałem po łapach.
Nagle niebo zostało rozjaśnione błękitnym blaskiem. Ja i Lech momentalnie odwróciliśmy się do dziury w krzewie, aby sprawdzić, co się przydarzyło. W oddali zauważyłem malutką błękitno-różową sylwetkę obracającą się wokół własnej osi, którą musiała być Quelle. Niebieskawa energia rozeszła się po ziemi i budynkach, po kolei rozświetlając latarnie i domy. Klasnąłem w ręce. Chyba Ryksie udało się przywrócić prąd.
- Ja bym to zrobił lepiej... - bąknął pod nosem Lech, wieszając lornetkę na szyi.
Mężczyzna włożył wielką rękę do kieszeni, po czym wyciągnął z niej wizytówkę.
- Chyba będziemy musieli poważnie porozmawiać... - mruknął, wciskając mi karteluszkę w ręce, po czym na czworaka wyczołgał się spod krzewu i zniknął w "ciemnościach".
Przyjrzałem się karteczce. Na czarno-białym zdjęciu jakiegoś budynku nad wodą widniał czerwony napis z flagą. Nie miałem zielonego pojęcia, co to mogło być, ale postanowiłem się tym chwilowo nie przejmować.
Witajcie, moi drodzy! Nigdy nie sądziłam, że w ciągu dwóch dni uda mi się opublikować dwa rozdziały, ale magicznym cudem jakoś do tego doszło i wedle obietnicy nadeszło owo "niedługo", które zapowiadałam Wam wczoraj.
Wiem, że części z Was ten rozdział może wydawać się trochę niezrozumiały i bezsensowny, ale trochę ciężko oddać ten klimat, gdy piszę w języku polskim, a NoIr jako Francuz (który oryginalnie powinien mówić właśnie po francusku) nie rozumie polskiego. Niemniej, mam nadzieję, że nie było aż tak tragicznie.
Swoją drogą, chciałabym jeszcze przeprosić Was za chyba najgorszą scenę pocałunku. Być może się tego nie spodziewaliście, a być może oczekiwaliście, że tak to się skończy. W końcu... Uczestniczył w tym NoIr.
Pozdrawiam Was i do zobaczenia wkrótce!
♥ GaMa ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top