Niespodziewany atak pomidorówki
Wyjątkowo będzie tutaj. Możliwe, że specyficzne poczucie humoru NoIr uderzy w czyjeś odczucia religijne lub patriotyczne, a tego bym nie chciała, dlatego ostrzegam zawczasu. Rozdział jest tworzony w celach humorystycznych i nie ma na celu obrażenia kogokolwiek. Osobiście bardzo szanuję realne osoby, o których piszę i cały tekst nie ma na celu oczerniania ich ani nic z tych rzeczy. Tak tylko mówię, aby nikt mi zaraz w komentarzach obraźliwych tyrad nie wygłaszał i przekleństwami nie rzucał. Jeżeli jednak ktoś poczuł się urażony, to otrzymuje najszczersze przeprosiny z głębi serduszka. A teraz... Zapraszam do czytania :D
♥ M ♥
NOIR*
Cały świat stanął na głowie... Nie w sensie teoretycznym, rzecz jasna, a w praktycznym. Gdy tylko otworzyłem oczy, zdałem sobie sprawę, że podłoga zamieniła się miejscami z sufitem, a ja sam nie mogłem się ruszyć. Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się nad tym, co stało się w czasie mojej krótkiej drzemki i ostatecznie doszedłem do dwóch prawdopodobnych wniosków: znalazłem się w pułapce Lecha, który pozbawił mnie przytomności usypiającą strzałką albo zostałem pochwycony przez gdańskich rybaków, którzy pomylili hatterię z wyrośniętą rybą. Ta pierwsza teoria była jednak bardziej prawdziwa.
Poruszyłem lekko głową, starając się nie wprawiać reszty ciała w ruch. Możliwe iż byłem uwięziony w jakimś wymyślnym systemie, który poinformowałby mojego porywacza na drugim końcu świata w ciągu ułamka sekundy, sprawiając, że Lesiu rzuciłby swoje martini, wsiadł w pierwszą lepszą taksówkę i przyjechałby do mnie na złamanie karku, aby zaaplikować kolejną dawkę środka usypiającego. Nie warto było ryzykować.
Pomieszczenie, w którym się znajdowałem, na pierwszy rzut oka przypominało jakąś szopę lub garaż. Coś podobnego miałem na swoim podwórku, gdy jeszcze żyłem w pełnej, kochającej się rodzinie. Ojciec zabierał mnie do swojej prowizorycznej pracowni każdego ranka, aby tam wpajać mi nauki Zakonu, pokazywać ryciny zaczarowanej biżuterii i dawnych bohaterów, aż wreszcie podarował mi jedno z miraculi i zaczął szkolić na przyszłego następcę Mistrza. Tak było do chwili, aż nie znalazł sobie innej, lepszej rodziny i nie doczekał się dziecka, które uznał za bardziej godne ode mnie. W tym jednak miejscu nie było szaf, szafek, półek i regałów wypełnionych szpargałami o magicznych artefaktach, nie było zdjęć i map podziurawionych pineskami, nie było szczotek imitujących miecze, kije i inną broń. Właściwie niczego nie było. Całość pomieszczenia była wypełniona pustką, po której nawet wiatr nie śmiał się panoszyć. Wszystko było metalowe, podłoga nad moją głową wyglądała na betonową, zaś sufit pod moimi stopami majaczał w oddali, najpewniej będąc wzorowanym na wysokich, gotyckich sklepieniach, które miały nieść duszę ku Stwórcy. Pewnie dlatego w dachu ziajały dziurki, przez które spadały drobne kropelki rozpuszczającego się śniegu. Na szczęście, dzięki prowizorycznym rusztowaniom i grożącemu runięciem piętru nadal pozostawałem suchy.
Odwróciłem lekko wzrok, lustrując nim dalszą część pomieszczenia. Jeśli chodziło o umeblowanie, jak i zamieszkanie, tam było już stokroć lepiej. Gdzieniegdzie zwisały haki, po których, przy dobrym rozplanowaniu można byłoby się wspiąć. Pod metalowymi ścianami z jakiejś blachy, leżały deski, a także nieobrobione jeszcze bele drzew oraz płócienne worki i beczki wypełnione ciemnym proszkiem. Co to było? Nie wiedziałem, ale podejrzewałem, że mężczyzna, który spał na krześle pod drzwiami, mógł się w tym orientować. Najpewniej był to cieć, któremu Lech zapłacił za pilnowanie mnie.
Zerknąłem na siebie. Tak jak się spodziewałem, byłem obwiązany metalowym łańcuchem, który przy mocniejszym szarpnięciu pewnie wbiłby się w ciało. Łańcuch natomiast był przyczepiony do wiszącego nade mną haka. Po chwili rzuciłem okiem w dół. Jak się okazało, pod głową miałem wielką beczką albo żeliwną rurę wypełnioną jakimiś białymi granulkami, możliwe, że gradem wielkości piłeczek tenisowych. Ciekawe, po co Lech zadał sobie taki trud z przygotowaniem tej inscenizacji? Nie lepiej byłoby przywiązać mnie do krzesła lub wsadzić do auta i zepchnąć z mostu?
Na szczęście, Lech nie pozbawił mnie miraculi. Byłem jednak pewien, że w czasie mojej przymusowej drzemki dokładnie mnie przeszukał. Każdy inny na jego miejscu pewnie zabrałby wszelką biżuterię, którą miałem przy sobie, ale nie on. Lesiu był człowiekiem honoru, obalonym przez lud monarchą ze skrupułami. Ktoś taki musiał być sprawiedliwy. Skoro zależało mu na bransoletce Meduzy, to miał zamiar odebrać tylko ją, nieważne, jakie czadowe i pomocne miracula miałbym przy sobie. Korzystając z faktu, że mój ochroniarz spał, przemieniłem się i westchnąłem.
Fuzja prawie pięciu miraculi na raz była wyczerpująca. Gdyby nie Znak Jaskółki, prawdopodobnie długo bym nie wytrzymał, paradując po Gdańsku w stroju uciekniera-akrobaty. Za stary już byłem na te zabawy. Co mnie w ogóle podkusiło, aby rozdzielać się w tym przeklętym Taborecie? Mogłem przecież zbadać Świątynię wraz z ojcem, a potem wyruszyć do Anglii na spotkanie z Mistrzem i po wszystkim znów być... nikim.
- Otrząśnij się, NoIr... - mruknąłem pod nosem, kręcąc głową.
To nie był czas na załamania nerwowe. Już i tak wystarczająco straciłem na próbach przypodobania się komukolwiek. Najwidoczniej przyjaźń i miłość nie były mi pisane. Jedyne, na czym powinienem się skupić, to moja misja. Należało jak najszybciej wydostać się z Gdańska i dotrzeć do Londynu wraz z grimoirem i zdobytymi miraculami.
- Kotaklizm - szepnąłem, uaktywniając moc Czarnego Kota.
W następnej sekundzie w mojej dłoni pojawiła się niszczycielska, czarna jak smoła energia. Z najwyższą ostrożnością dotknąłem pazurem łańcucha, sprawiając, że trzymające mnie na uwięzi pęta zardzewiały i rozpadły się, spadając na podłogę z metalicznym brzdękiem. Ja sam także poszybowałem w dół. Nie wiedząc, co też Lech wrzucił do środka swojej beczki (pewnie to był tylko styropian, w końcu Lesiu był takim pociesznym człowiekiem, że nie odważyłby się wrzucić do niej czegoś szkodliwego), złapałem się dłońmi obręczy rury i wykonując salto, odbiłem się w powietrzu, aby zaraz potem wylądować na podłodze i odskoczyć w bok, ponieważ straszna beczka zaliczyła glebę razem ze mną, wysypując białą zawartość na ziemię.
- Nie śpię! Nie śpię! - mężczyzna, który do tej pory wypoczywał na krześle, zerwał się gwałtownie na dźwięk hałasu, jakiego się dopuściłem - Ej, ty!
- Pardon? - spytałem przepraszająco, rozkładając ręce, po czym rzuciłem się w przeciwną stronę, nie zważając na fakt, iż drzwi były za facetem, a nie przede mną.
- Stój! - krzyknął ochroniarz, puszczając się pędem za mną - Powiedziałem stój! Słyszysz?! Zatrzymaj się!
"STOP" było akurat czymś, co doskonale rozumiałem. Właściwie było to chyba jedno z nielicznych, uniwersalnych słów używane we wszystkich językach. Najczęściej padało ono z ust mojej matki, która zauważyła, że założyłem skarpetki nie do pary, nauczycieli, gdy biegłem przez korytarz lub właśnie takich ścigających mnie strażników, którzy chyba naprawdę uważali, że jeśli będą wykrzykiwać to, co ten cieciu, to serio zwolnię i oddam się w ich ręce. Tym razem jednak, wbrew wszelkiej logice, zatrzymałem się i odwróciłem ku mężczyźnie, przybierając bojową pozę. On także się zatrzymał i zmierzył mnie uważnie wzrokiem.
- O chłopie... Kto cię tak urządził? - zapytał.
- Que veux-tu faire? - spytałem, kładąc na wszelki wypadek rękę na kosie.
- W Polsce jesteś, to po polsku mów! - krzyknął facet.
- Que veux-tu? - zapytałem, wywracając oczami. Nie miałem zamiaru wyrażać się w języku polskim. Miałem wrażenie, że brzmiałem wtedy jak idiota lub kilkuletnie dziecko.
- Posprzątaj to! - warknął cieć, wskazując gniewnie na przewaloną rurę i porozwalany po podłodze styropian.
- Moi? - żachnąłem się, pokazując ręką na siebie.
- Tak, ty! A co? Może ja to przewróciłem?
Spojrzałem na mężczyznę wyraźnie zdumiony. W głowie mi się to nie mieściło. Normalnie wrogowie się na mnie rzucali, a ten kazał mi sprzątać. Chyba, że to była tylko taka podpucha? Ja podejdę, a on mnie wtedy znokautuje?
- Vraiment?
- Głuchy jesteś czy głupi? Sprzątaj to! W ogóle, to kto ci pozwolił uciekać? Ty wiesz, ile ja się namęczyłem, aby cię związać i zawiesić na tym haku? Potem jeszcze musiałem przytargać pod ciebie tę beczkę i wypełnić ją kretem! Pół dnia nad tym spędziłem, więc teraz to chociaż posprzątaj i dla przyzwoitości przywiąż się do krzesła!
Zgłupiałem. Nie chciało mi się wierzyć, aby blondwłosy Polak mówił to wszystko naprawdę. To nie miało najmniejszego sensu. Powinien mnie gonić, rzucać się na mnie i grozić połamaniem kości, a ten kazał mi sprzątać i gadał jeszcze o jakiś biednych, słodziutkich krecikach, których w ogóle nie było.
- Vraiment? - spytałem z niedowierzaniem, podchodząc bliżej ochroniarza.
- Nie wremuj mi tutaj tylko bierz miotłę i zamiataj to!
- Miotłę? - powtórzyłem pytająco. Nie miałem pojęcia, co mężczyzna miał na myśli. Pierwszy raz słyszałem o takim słowie.
- Tak, miotłę! Mam nawet jedną w stróżówce. Stój tu i nie rób żadnych głupot. Zaraz ją przyniosę. Tylko tu stój! STOP, panimajesz, żabojadzie?
Uniosłem pytająco brwi. Polacy to był jednak dziwny naród... Przebywałem z nimi ponad miesiąc i nadal nie mogłem pojąć filozofii, którą się kierowali. Jak nie rzucali na około "kurwami", nie zapychali się pierogami i schaboszczakami, to wszczynali awantury o byle co lub przytulali cię gwałtownie, jakbyś był ich dzieckiem zaginionym w trakcie wojny. Bardzo specyficzni ludzie pełni skrajności. Nic nie mogło z nimi być normalnie. Może i dlatego tak długo tu siedziałem? Francja była zbyt wymuskana, zmanieryzowana i elegancka, a tu... Człowiek musiał mieć się non stop na baczności, aby mu ktoś z grabi przypadkiem nie przyłożył.
Blondyn wrócił kwadrans później, niosąc szczotkę, którą opierał na ramieniu niczym żołnierz swój muszkiet. Ahaaaa, to tym była ta tajemnicza "miotła". W francuskim funkcjonowało to pod słowem "balais". Nic dziwnego, że wcześniej nie zrozumiałem.
Facet podszedł do mnie zdecydowanym krokiem, po czym wcisnął mi szczotkę w ręce.
- Sprzątaj to - nakazał, wskazując palcem na rozsypanego kreta, jak nazywał białe granulki.
Dalej w głowie mi się nie mieściło, że zamiast mnie łapać, to kazał mi sprzątać, ale chcąc, nie chcąc lub będąc zwyczajnie skołowanym, zacząłem zamiatać kulki, tak jak nakazał mi blondyn nadzorujący moją pracę. Mężczyzna stał nade mną jak kat nad dobrą duszą, obserwując, czy żadna kuleczka gdzieś mi się po drodze nie zapodziała, a gdy ujrzał, że całość kreta została zgromadzona w ładną kupką, pomógł mi podnieść beczkę.
- Et quoi maintenant? - spytałem, zerkając w głąb rury. Na moje oko nie miała nawet dwóch metrów, więc jeśli Lech chciał, abym zmieścił się w niej cały, to się grubo przeliczył - Ja tu? - zapytałem, wskazując wnętrze beczki.
- Nieee - machnął ręką Polak - Nie chce mi się znowu ciebie tam zawieszać. A idź pan z tym w... Weź to lepiej i siądź tam - mruknął, zgarniając z podłogi linę, po czym podał mi ją i wskazał na krzesło służące mu wcześniej za łóżko do drzemki.
Nie stawiając oporu, usiadłem na krzesełku, po czym zacząłem obwiązywać się liną, jak nakazał mi cieć.
- Po co? - zapytałem, próbując zrobić supeł.
- Co po co? - warknął facet, pakując białe granulki do worka.
- Po co to? - spytałem, wskazując głową na sznur. Znaczy, wiedziałem, że właśnie mnie "uwięził", ale nadal nie widziałem w tym najmniejszego sensu. Możliwe, że było go jednak tak dużo, że po prostu już nie ogarniałem geniuszu Polaków.
- No to chyba oczywiste. Szef mi płaci za pilnowanie ciebie. Jak cię tu nie będzie, to nie dostanę kasy i Grażynka będzie mi grozić rozstaniem, a ja mam jeszcze do zapłaty alimenty i trochę długów.
- Długów... - powtórzyłem, próbując sobie przypomnieć, co znaczyło to słowo. Chyba wiązało się z metrami i innymi jednostkami miary.
- Ano, długów - westchnął mężczyzna - Ojciec dobrze mi mówił, abym na budowlankę poszedł, a ja głupi nie usłuchałem i na dziennikarstwo poszedłem. To teraz mam! Pilnuję jakiś żabojadów, co mi bałagan w magazynie robią.
- Je suis désolé - powiedziałem nie bez cienia żalu. Smutno mi się robiło, że nie umiałem go pocieszyć, ale niezbyt rozumiałem, co właściwie do mnie mówił.
- Dajże pan spokój - prychnął facet.
- Je m'appelle NoIr - powiedziałem z lekkim uśmiechem - Et toi?
- Nikodem N., ale dla ciebie pan N. - przedstawił się nie bez cienia wyższości w głosie.
- Monsieur N. ... - powtórzyłem - Ja tez monsieur N.
- Słuchaj więc, monster N. - zagaił ochroniarz, który wreszcie z bezimiennego przeistoczył się w Nikodema - Ja tam krzywdy twojej nie chcę. Zależy mi tylko na kasie, a szefuńciu jasno dał mi do zrozumienia, że nie zapłaci, jak cię nie upilnuję. Wydajesz się być jednak git, więc zrobimy tak...
- Trójka... - zamyślił się Nikodem, zerkając na trzy ósemki, które trafiły mi się w kartach.
- J'ai gagné? - spytałem, szczerząc zęby w uśmiechu.
- Przestań się szczerzyć żabojadzie, bo jak w szufladę dostaniesz, to schabowego będziesz jeść przez O ŻESZ KURKA - pan N. podniósł się z podłogi jak piorun, zgarnął karty, którymi graliśmy, rzucił je do beczki i podbiegł do drzwi, przez które zdążył już ktoś wejść. Najpewniej Lech, bo nie chciało mi się wierzyć, aby moje ziomki z pociągu usłyszały o mej niedoli i przybyły mi z odsieczą. To by było jednak ciekawe, jakby papież wpadł tu na nartach i strzelił komuś z mokasyna. Nie NoIr, nie wypada tak myśleć o potencjalnych przełożonych. Jeszcze świętym zostanie i jakbyś to wtedy powiedział w żartach, to mogliby cię eksmitować z tego ślicznego kraiku nad Wisłoką.
- Jak nasz gość? - zapytał głos, który ewidentnie do papieża nie należał. Westchnąłem. To był Lech, niestety. A już myślałem, że mnie uratują i wszyscy później na kremówki pójdziemy.
- Fantastycznie, szefuńciu! No lepiej niż u własnej matki ma! Niech kierownik sam zobaczy! - zaszczebiotał wesoło ochroniarz, prowadząc Lecha ku mnie.
- Miał wisieć nad rurą... - mruknął zawiedziony Lesiu, stając obok mojego siedzenia. W ręku trzymał papierosa, którego, co i raz kierował do ust, aby następnie wypuścić z nich kłąb ciemnego dymu.
- Tak, tak, ale za mała na niego była, panie kierowniku. Rura 170 cm, a on 190 cm! No rady zwyczajnie nie dało, ale niech się szef nie martwi! Rozwiązanie się znalazło!
- Tak to skuć może każdy amator, panie N...
- Nie każdy, szefuńciu! Nie każdy! U każdego to by się zaraz wyrwał i poszedł w pierony, a u mnie siedzi grzecznie. Sam kierownik widzi. To jak będzie? Zapłatę szef ma? - zapytał rzeczowo Nikodem, wyciągając rękę po pieniądze.
- Masz, darmozjadzie jeden - westchnął Lech, wciskając z kwaśną miną kopertę ze swoimi ciężko zarobionymi zaskórniakami w dłonie monsieur N. - I żebym cię tu więcej nie widział.
- Jasna sprawa, kierowniku! Nie polecam się na przyszłość! - krzyknął radośnie Nikodem, wychodząc z magazynu.
Lesiu patrzył w ślad za znikającym cieciem, głaszcząc wąsa z zagadkową miną, a gdy drzwi pomieszczenia wreszcie się zamknęły, raczył na mnie spojrzeć.
- Wreszcie zostaliśmy sami... - zaczął konspiracyjnie jak ci bossowie w szpiegowskich filmach - To teraz mów. Gdzie bransoletka?
- Jaka bransoletka? - spytałem z głupią miną.
- Nie udawaj Greka, Mikołaju... - syknął, zwężając wąsa w wąską linię (właściwie to usta, ale prawie nie było ich widać spod szlachetnie białego wąsiska) - Bransoletka Meduzy. Moja bransoletka.
- To jeszcze żej ne masz? - uniosłem w zdumieniu brwi - Ile ja tu? Dzień, deux? Ja myslał, żie ty ją masz!
- Gdybym miał, to bym cię tu nie trzymał. Czy to nie oczywiste? - zapytał spokojnie Lech, mimo iż powieka lekko mu drgnęła.
- Przykro mi - powiedziałem nie bez cienia żalu - Ja jej nie mam.
- Wiem, że jej nie masz - warknął Lesiu - Wiem jednak, że ty wiesz, gdzie jest lub kto ją ma. Jak więc będzie? Zdradzisz mi, gdzie ją ukryłeś?
- Oui - uśmiechnąłem się słodko.
- Doskonale... - Lech obdarzył mnie podobnym uśmiechem, który momentalnie roztopiłby lód w sercu Arktyki - Wiedziałem, że jednak masz trochę rozsądku w tej pustej główce. Gdzie więc jest?
- Najżpierw mni rozwiąż - oświadczyłem, bezradnie potrząsając dłońmi - Wtedy adres.
- Jeżeli to jakaś twoja sztuczka, to...
- Jaka sztuczka? - zaśmiałem się - Przecies nic ci nie zrobi, ja bezbronni. Widzi? - potrząsnąłem się - Nic nie zrobi!
Lech spojrzał na mnie sceptycznie, kalkulując zapewne w głowie, czy rozwiązywanie mnie to na pewno dobry pomysł. Po chwili dmuchnął mi w twarz papierosowym dymem, wziął fajkę w zęby i zaczął szybko rozwiązywać sznur.
- Merci! - uśmiechnąłem się, kłaniając się w pół przed byłym królem Polski - Ale to fu. Nie dobri - mruknąłem, wyrywając mu z ust papierosa, po czym cisnąłem go pod płócienne worki wypełnione prochem (tak, Nikodem oświecił mnie, co w nich było).
- Adres - westchnął Lesiu, powstrzymując się przed rzuceniem w moją stroną jakiegoś przekleństwa.
- Oui, je dis déjà... OH NON! - wrzasnąłem, pokazując ręką za plecy Lecha - POMIDORÓWKA!
- Że co znowu? - bąknął pod nosem Lesiu, odwracając się jak na komendę.
Korzystając z okazji, stanąłem na krześle, złapałem za jeden z haków i korzystając z praw kierujących tą niezwykłą maszyną, wskoczyłem na piętro, salutując rozbawiony Lechowi, który rzucał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu pomidorówki.
Słowniczek:
1) Que veux-tu faire? (czyt. Ke wu-tu fe?) - Co chcesz zrobić?
2) Que veux-tu? (czyt. Ke wu tu?) - Co chcesz?
3) Vraiment? (czyt. Wremą?) - Naprawdę?
4) Et quoi maintenant? (czyt. Et kła mantyną?) - I co teraz?
5) Je suis désolé (czyt. Że słi dyzole) - Przykro mi.
6) J'ai gagné? (czyt. Ża ganie?) - Wygrałem?
7) Oui, je dis déjà... (czyt. Łi, że di deża...) - Tak, już mówię...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top