Na rozkaz, Your Majesty
Starsza pani z charakterystycznie lekko pochyloną sylwetką siedziała przy barokowym biurku z dębowego drewna zastawionego w schludny sposób masą papierów wymagających królewskiego podpisu, obracaną klepsydrą, w której leniwie przesypywały się ziarenka piasku, wazonem ze sztucznymi kwiatami, na których listkach dało się zauważyć drobinki kurzu, popiersiem Jerzego VI, zgaszoną jeszcze o tej porze lampką oraz licznymi zdjęciami członków rodziny. Wydawała się nieobecna, przez dłuższą chwilę nie uroniła ani słowa. Jedynym gestem, który świadczył o tym, że nadal żyła, było przesuwanie urękawicznionej dłoni po pergaminie, na którym z wielkim skupieniem pozostawiała ślady atramentu.
Czarnowłosy mężczyzna z wyraźnymi pasmami siwizny na łysiejącej już głowie, ubrany w galowy, angielski mundur wysokiej rangi generała, stał wyprostowany w głębi pomieszczenia, z uwagą obserwując każdy ruch królowej. Zmęczony monotonnym oczekiwaniem na decyzję jej łaskawości, raczył od czasu do czasu zerknąć na siedzącego na białej kanapie księcia głaszczącego z łagodnym uśmiechem pieska rasy corgi. Doskonale znał plotki o miłości jej wysokości do tych rudawo-białych stworzeń i wcale nie dziwiła go ich obecność w gabinecie władczyni. Co prawda, nawet lubił te ruchliwe, pogodne zwierzaki, pod warunkiem, że te nie były w stosunku do niego zbyt napastliwe. Nadal pamiętał, jak kilka lat temu jeden z nich zsiusiał się na jego idealnie wypastowane buty, dlatego od tej pory wolał przyglądać się psom z bezpiecznej odległości.
Lambert tak zapatrzył się w przymilającego się księciu Filipowi zwierzaka, że nie zauważył momentu, gdy królowa odłożyła pióro i wstała od biurka. Nie spostrzegł nawet chwili, gdy królewski małżonek wstał nieśpiesznie z kanapy, zostawiając na niej merdającego ogonem pieska. Z zamyślenia wyrwało go dopiero delikatne chrząknięcie władczyni, która niezauważalnie wwiercała się w jego duszę łagodnymi, błękitnymi oczami.
- Lord Boleyn - szepnęła tak cicho, że słowa te ledwo co doszły do uszu mężczyzny.
- Your majesty - skinął głową generał, natychmiast wracając do wyuczonej, sztywnej pozy. Od lat znał zasady panujące na królewskim dworze. Gdy królowa stoi, ty stoisz. Królowa zawsze mówi pierwsza. Gdy królowa mówi, ty słuchasz. Tak też było w tym przypadku.
- Proszę nie być takim wystraszonym, lordzie Boleyn. Nikt lordowi głowy nie utnie - powiedziała kobieta, unosząc delikatnie kąciki ust - Może czekoladki? - spytała, podnosząc z biurka opakowanie napoczętej już, mlecznej, słodkiej masy.
- Podziękuję, madame - odparł Lambert, dalej trwając w sztywnej pozie.
- Skoro lord nie ma ochoty... Ja się za to poczęstuję - powiedziała królowa, ułamując sobie kawałek czekolady i z uśmiechem włożyła cząstkę do ust. Gdy już przełknęła, odłożyła opakowanie z powrotem na blat - Proszę, niech lord spocznie. Nie jest już lord na wojnie, stać na baczność nie musi - oznajmiła, wskazując urękawicznioną dłonią na jeden z białych foteli stojących przy kanapie. Sama zajęła zaś miejsce przy biurku.
Lambert posłusznie wykonał rozkaz swej władczyni i z uwagą przyjrzał się sylwetce królowej. Jak zawsze i tak jak wymagał tego protokół, nosiła jasny strój, który miał ją wyróżniać z tłumu. Tego dnia pełna elegancji kobieta miała na sobie różową, ozdobioną koronkami suknię w prostym fasonie, białe rękawiczki, sznur pereł zwisających jej z szyi, brylantową broszkę w kształcie kwiatka przypiętą do lewej piersi oraz diadem przystrojonymi piórami flamingów. Diadem, nie kapelusz. Jej wysokość nosiła kapelusze tylko do godziny 18.
- Wezwałam lorda nie bez powodu - zaczęła królowa, delikatnie ważąc wypowiadane słowa - Tak, chciałabym porozmawiać o pewnej sprawie...
Lambert skinął głową. To akurat nie ulegało żadnej wątpliwości. Nie łudził się, że monarchini nie wezwała go, aby zaprosić rodzinę Boleynów na podwieczorkową herbatkę.
- Zamieniam się w słuch, madame.
- Słyszałeś zapewne o ostatnich wydarzeniach w Danii i wyjątkowym gościu, który zaszczycił Londyn?
- Obiło mi się o uszy, madame.
- Twoja rodzina jest obeznana w tych sprawach... - bardziej stwierdziła niż zapytała, szturchając palcem otwarte opakowanie czekolady.
Lambert zmarszczył brwi. Owszem, to także się zgadzało. Familia La Volpe, do której należał, znała się na wielu sprawach i dzieliła się na mocno wyróżniające się rody. Członków poszczególnych gałęzi łatwo było rozpoznać po zajęciach, jakimi się trudnili, po ich sposobie mowy, a także po wyglądzie. On, jako osoba należąca do angielskiej linii, kontynuował rodzinną ścieżkę i idąc w ślady dziadów, zajmował stanowisko generała uhonorowanego wieloma orderami za dawną walkę na froncie, a także działalność charytatywną. Działką Boleynów było wszak rządzenie i odkrywanie, co Lambert doskonale rozumiał i z czym się zgadzał. Wiedział także, że mimo tej powszechnej wiedzy o zasługach jego rodu, królowej chodziło o coś innego. Mianowicie, chodziło jej o zaczarowaną biżuterię...
Wedle informacji Lamberta, wiele z tych tzw. miraculi, znajdowało się w rękach Familii, ale bardziej tyczyło się to dawnych czasów. Jeszcze przed powstaniem Rzymu mieli miraculum Wilka, które doprowadziło do powstania legendy o narodzinach Remusa i Romulusa, w średniowieczu mogli się poszczycić posiadaniem miraculum Jaskółki, w pierwszej epoce elżbietańskiej należało do nich miraculum Żółwia, a obecnie mieli miraculum Salamandry. Stary Boleyn od dłuższego czasu pluł sobie w brodę oddanie Augerowi zaczarowanej muszki. Gdyby nie zbytnia czułość i małostkowość spowodowana wojenną raną, pewnie do tej pory mógłby dumnie obnosić się z dziedzictwem swego rodu, a tak... W ciągu jednej niezrozumiałej sekundy i myśli, która rozbłysła jak podpalony iskrą knot, pozwolił rozwinąć się d'Violon-Violinom, czego nie mógł sobie wybaczyć do tej pory. Gdyby tylko potrafił się cofnąć się w czasie... Za żadne skarby świata nie oddałby już Sally, nawet gdyby to miało oznaczać wówczas śmierć Augera i nienarodzenie się jego syna, a co za tym idzie i reszty ich wymuskanego rodu Francuzów. Na szczęście, z tego co słyszał, wszystko im się tam waliło, po śmierci żony jeden z ich bardziej ekscentrycznych przedstawicieli - Tristan - popełnił samobójstwo, więc było już o jednego Francuza mniej. Gdyby tak reszta teraz raczyła się zabić w imię solidarności ze zmarłym.
- Owszem, madame. Tak samo jak i wy - powiedział z cieniem uśmiechu.
Królowa uśmiechnęła się dobrotliwie i starannie poprawiła zmarszczoną u nadgarstka rękawiczkę. W jej skarbcu leżało mnóstwo skarbów i przedmiotów, które według legend posiadały wyjątkową moc. Taki Koh-i-noor dla przykładu, który zdobił przód krzyża nad obręczą jej korony. Wedle hinduskich opowieści diament pochodził z czoła Karny, syna boga słońca, którego porzucono nad brzegiem Jamuny. Tajemniczy kamień był później ozdobą hinduskiego dworu, doprowadzając do jego upadku, aż po wielu przygodach trafił do Anglii. Ze względu jednak na przynoszenie pecha tylko męskim członkom dynastii, zadecydowano, że koronę z Koh-i-noorem mogły nosić jedynie kobiety, którym klejnot sprzyjał, na co poświadczeniem miały być długie i owocne rządy Elżbiety II. Z pewnością w skarbcu znalazłoby się też i jakieś miraculum. Jak choćby miraculum Pszczoły, które Boleynowie złożyli rodzinie królewskiej w darze w 1997 roku.
- Wy jednak macie więcej możliwości w załatwianiu takich spraw, lordzie Boleyn - oznajmiła dobrotliwie władczyni. Mimo to, po plecach Lamberta przebiegł dreszcz. Nienawidził tego zdania. Nie lubił wykonywać czyichkolwiek rozkazów, nawet jeśli były to łaskawe prośby jej wysokości - Moim pragnieniem jest poznanie tego człowieka. W tej sprawie mogę zaufać tylko tobie, lordzie Boleyn. Porusz niebo i ziemię i przyprowadź mi go. Wierzę, że mnie nie zawiedziesz.
- Nigdy cię nie zawiodłem, madame - szepnął Lambert, przykładając dłoń do serca - Jako twój wierny sługa jestem do twej dyspozycji. Nim się obejrzysz, przyprowadzę go na dwór, choćbym miał przeszukać całe królestwo.
- Pokładam w tobie wielkie nadzieje, lordzie Boleyn. Szkoda by było zamykać cię w Tower - zachichotała królowa, wstając z krzesła.
- R-rozumiem, madame... - stary generał również wstał, nieznacznie się pesząc - Zapewniam jednak, że nie będzie to konieczne. Za pozwoleniem, madame... - powiedział, rzucając okiem w stronę wyjścia z komnaty.
- Zezwalam - zaśmiała się władczyni.
Boleyn, nie śmiejąc się odwrócić plecami do swej pani, idąc tyłem drobnymi kroczkami, podreptał do wyjścia. Gdy już miał wyjść, zatrzymał go jeszcze gest królowej.
- Lordzie Boleyn, proszę nie brać do siebie tych słów o Tower - dodała łagodnie uśmiechnięta.
- Oczywiście, madame - skinął głową. Takie nieśmieszne żarty również nie należały do listy jego ulubionych rzeczy.
Po wyjściu z Pałacu Buckingham Lambert szybkim krokiem przemierzył plac, przeciął Victoria Memorial z górującą nad ulicą złotą rzeźbą Pokoju i Zwycięstwa i skierował się na Spur Road, wymijając zręcznie masy ludzi, którzy od czasu do czasu zaczepiali go, chcąc zrobić z nim selfie. Lambert jednak był zbyt poważnym i zbyt wysokiej rangi człowiekiem, aby zajmować sobie głowę takimi głupstwami, w dodatku poczuwał się jako członek rodziny królewskiej przez pokrewieństwo z królowymi Anną Boleyn, Katarzyną Howard oraz Elżbietą I, a czasami nawet z Wiktorią i jej potomkami, gdy chciał już do reszty podkreślić swoją wartość. W końcu, jak wiadomo, royalsi mieli zakaz robienia sobie selfie.
Dopiero na Spur Road wyciągnął z kieszeni wysłużony telefon i wybrał numer osoby, która najbardziej mogła mu w tej chwili dopomóc. Ta odebrała już po kilku sygnałach.
- Dlaczego dzwonisz pod mój prywatny numer, lordzie generale? - zapytał chłodno głos, a Lambert dałby sobie głowę uciąć, że właściciel głosu był teraz zajęty znacznie ważniejszymi sprawami niż pogaduszki ze starszym krewniakiem.
- Z tego fikcyjnego byś nie odebrał, a to sprawa niecierpiąca zwłoki - Lambert zmarszczył brwi i przystanął. Zdawało mu się, że mężczyzna, do którego dzwonił, nie był sam. W tle dało się słyszeć jakieś krzyki i nawoływania - Moja żona jest u ciebie?
Żoną Lamberta była Jennifer Boleyn - emerytowana lekarka, z którą poznał się chwilę przed wybuchem wojny światowej. Po niefortunnym wypadku pod Verdun, który odwrócił szalę na korzyść d'Violon-Violinów, Lambertem zajmowała się właśnie Jennifer. Wspólna służba ku wielkości Anglii zbliżyła ich ku sobie, a dzięki ładnemu posagowi, jakim rozporządzała Jennifer, pobrali się i zostali szczęśliwą, przykładną, brytyjską rodziną. Po przejściu na emeryturę, kobieta zyskała znaczenie w Familii, dzięki medycznemu fachowi, jaki miała w rękach i już od wielu lat jeździła po świecie, gdy trzeba było kogoś zbadać lub odebrać czyjś poród.
- Musisz być kiepskim mężem, skoro nie wiesz, u kogo bywa twoja żona - odparł z przekąsem głos, na co Lambert z podenerwowaniem poluzował kołnierzyk koszuli, gotowy stanąć w szranki o honor swej lubej - Tak, jest u mnie. Dałbym ci ją do telefonu, ale to nie najlepszy moment. Mów więc, o co chodzi.
- Słyszałeś o Danii? - zapytał, rozglądając się wokół dla sprawdzenia, czy nikt ich przypadkiem nie podsłuchiwał.
- Ciężko było nie słyszeć. Media trąbiły o tym przez kilka dni. Spektakularne wydarzenie, można by rzec.
- Wiesz, że osoba, która za nim stoi, znalazła się w Londynie?
- Wiem. Nie rozumiem jednak, co ja mam z tym wspólnego.
- Znasz się na tym najlepiej. Spędziłeś trochę czasu u boku starego Batey'a, na pewno przekazał ci jakąś wiedzę. Teraz kumplujesz się też z juniorem Batey'em...
- Doceniam branie mnie pod włos, ale nadal nie dostrzegam, do czego zmierzasz. Chcesz mi powiedzieć, że go zgubiliście i ja mam go odnaleźć, a potem oddać w ręce Familii?
- Mniej więcej - skinął głową Lambert, wstydząc się przyznania do porażki, która nawet nie należała do niego - Tylko nie Familii, a mi. Mam rozkazy od Jej Wysokości.
- To są też rozkazy od współksięcia Joana i współksięcia Jacquesa? - upewnił się głos.
- Dlaczego ty zawsze musisz tak wszystko komplikować? - syknął z niecierpliwością Boleyn - Chciałbym, abyś przyjechał do Londynu, znalazł tego człowieka i przyprowadził go do mnie, żeby Jej Wysokość nie zamknęła mnie w Tower i nie ścięła ku uciesze gawiedzi.
- Pomyliły ci się czasy, drogi lordzie generale - zaśmiała się osoba po drugiej stronie słuchawki - Na twoje szczęście, szanowna Elżbieta nie może cię już zamknąć w straszliwym Tower, więc nic się nie stanie, jak nie przyjadę.
- Nie przyjedziesz? Dlaczego? - zdziwił się Lambert. Jego daleki krewny słynął z zamiłowania do przymusowych podróży, więc groźba ścięciem tak ważnej osobistości jak lord generał Lambert Boleyn powinna być dla niego motywująca.
- Gdy ostatnim razem spotkałem tego człowieka, przerobił jednego z moich ludzi na miazgę. Nie będę ryzykował niczym życiem - odparł głos.
- Od kiedy to interesuje cię życie innych ludzi? - prychnął Lambert. Mężczyzna, z którym rozmawiał, znany był z podejrzeń o subtelne eliminowanie niewygodnych członków Familii, a także ludzi, którzy sprawiali jej większe bądź mniejsze problemy.
- Od chwili, gdy to moje własne może być zagrożone. Wybacz, lordzie generale, ale tym razem ci nie pomogę. Jestem jednak pewien, że są ci, dla których wypełnienie twojej woli będzie samą przyjemnością - powiedział, rozłączając się.
Lambert spojrzał zaskoczony na wyświetlacz telefonu, który poinformował go o zakończeniu połączenia. Nie tego się spodziewał. Człowiek, z którym się kontaktował, zawsze był kulturalny, na schodach "dzień dobry" mówił i pomagał w sprawach, których rozwiązać się nie dało. Skoro odmówił współpracy przez tajemniczego Duńczyka, oznaczało to, że trzeba było sięgnąć po znacznie cięższą amunicję. Na szczęście, Lambert miał jeszcze w znajomych człowieka, którego również darzył zaufaniem i który w 1997 roku udowodnił, że nawet posiadacz miraculum nie był mu strasznym.
D-Day się skończył. To był pracowity tydzień i osobiście jestem dumna z tych siedmiu rozdziałów, które udało mi się napisać. Tak jak zakładałam, skończyłam ten historyczny tydzień rozdziałem, gdzie królowa odgrywała dość znaczną rolę. Co prawda, miała być herbatka z NoIr, ale zamiast NoIr pojawił się Lambert i tej herbatki nawet nie wypił, ale zawsze mogło być gorzej. Mogłam przecież ten mały maraton skończyć trzema rozdziałami, nie dochodząc do tego punktu, a tak jesteśmy w naszej historii bliżej niż dalej. Bylibyśmy pewnie jeszcze dalej, ale widmo zbliżającego się nowego roku szkolnego i wizja wypraw do dziekanatu jest przerażająca... Niestety, wiąże się z tym masa biurokracji, bo jak kończy się czas, to każda polska uczelnia nagle przypomina sobie o studentach, z "którymi nie dało się skontaktować przez kilka miesięcy", więc wszystko jest załatwiane na ostatnią chwilę - czyli mniej więcej teraz.
P.S.: Dziękuję Wam serdecznie za 2k wyświetleń! Jesteście wspaniali ♥
♥ M ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top