Liściem w nos za obrączkę z fotografii

NOIR*

   Lekko zmrużyłem oczy, gdy poczułem na powiekach promienie wschodzącego słońca, próbujące wypalić mi narząd odpowiedzialny za wzrok. Jasna kula świecąca na niebie jednak nie odpuszczała i mimo okien przysłoniętych koronkowymi firankami dalej wysyłała mi dość jednoznaczne sygnały nakazujące opuszczenie ciepłego, mięciutkiego łóżeczka. 

- Dlaczego nie mam miraculum Wrony? - jęknąłem pod nosem, zatapiając twarz w poduszkę. Miraculum Wrony było znane z tego, że posiadało moc Zaćmienia, która pozwalała swojemu właścicielowi na wyłączenie Słońca. Jakże żałowałem, że nie byłem w jego posiadaniu. Teraz bardzo by mi się przydało...

- Bo zniszczył je Hratelnik - odmruknął zwinięty w kłębek pod kołdrą Hatti.

- No tak... Zapomniałem, że Irbisy zawsze pozbywają się tych najbardziej użytecznych miraculi - westchnąłem, unosząc głowę i przecierając oczy - Jak już odnajdę Mistrza Fu, to wyruszę na poszukiwanie irbisiej bransoletki, przywrócę Kruka do życia i wyłączę raz na zawsze Słońce, aby każdy mógł pospać trochę dłużej. 

- Ambitne plany... - bąknęło zaspane kwami - Mam nadzieję, że nie będę brać w nich udziału.

- Ani ja - dorzucił spod poduszki Açuu, o którym zdążyłem niemalże już zapomnieć.

- Spokojnie, mam jeszcze Plagga - mruknąłem, przeciągając się.

   Nie spodziewałem się jednak, że będę za wysoki na pokój, w którym ulokował mnie ktoś z rodziny mojego nowego przyjaciela. Gdy tylko wyciągnąłem się niczym kot po długiej drzemce, dłońmi zahaczyłem o staromodny żyrandol z osłonkami przypominającymi kwitnące kielichy tulipana, sprawiając, że lampa zakołysała się niebezpiecznie. Na wszelki wypadek od razu opuściłem ręce, aby nie spowodować przypadkiem żadnych zniszczeń. 

   Zerknąłem na zegarek zawieszony tuż obok drzwi prowadzących do wyjścia z izby. Sprzęt wyglądał na bardzo stary, był chyba wykonany z drewna, któremu właściciel, chcąc nadać połysku, wylał nań całą puszkę nabłyszczacza. Gdy bardziej skupiłem się na zegarze, zauważyłem, że pośrodku za szybką siedziała kukułka. 

- Dopiero 7 rano? - spytałem sam siebie z niedowierzaniem. 

   Normalnie wstawałem znacznie później, zazwyczaj koło dziesiątej lub jedenastej, omijając śniadanie, jednak skoro już się obudziłem... Kłaść się ponownie było sensu, Słońce najpewniej by mi na to nie pozwoliło, dlatego odrzuciłem kołdrę na bok, niszcząc Hattiemu jego ciepłą kryjówkę i ostrożnie wstałem, kładąc nacisk, aby pierwsza drewnianej podłogi dotknęła prawa stopa. 

   Zaspany podszedłem do lustra. Moje odbicie w szklanej tafli błagało mnie wręcz o drzemkę, mimo faktu, że dopiero co się przebudziłem. Odgarnąłem z czoła spory pukiel czarnych włosów, zastanawiając się, dlaczego moja fryzura wyglądała tak dziwacznie. Na szczęście po chwili przypomniałem sobie wydarzenia poprzedniego wieczoru, gdy to jakaś blondwłosa dama z pudlem na głowie zaciągnęła mnie do łazienki, narzekając na coś... Zapewne właśnie na moje uczesanie, bo po chwili cały już ociekałem wodą i zanim się obejrzałem, paniusia potraktowała mnie bez ostrzeżenia suszarką i grzebieniem, zmieniając mi moje nastroszone włoski na coś, co powodowało, że automatycznie traciłem wizję na lewe oko. 

   Poddenerwowany dmuchnąłem na wkurzające mnie kosmyki, mając nadzieję, że pewnego ślicznego dnia nie odbiorą mi wzroku i skierowałem się do krzesła, na którym leżały ubrania. Problem w tym, że nie moje, bo mój przepiękny, błękitny komplet wraz z białą koszulą wylądowały w pralce. 

   Lekko skrzywiłem się na widok garderoby, którą zaproponował mi dom Lesia. Według tych przemiłych ludzi miałem od dziś chodzić w przydużym, wełnianym, brązowym swetrze z zielonkawymi wykończeniami, których nie powstydziłby się żaden Żółw, w zielonych rurkach i czarnych tenisówkach skradzionych jakiemuś dziecku ze szkoły. Nie miałem jednak większego wyboru, dlatego skrywając się przed wzrokiem i tak śpiących kwami, szybko się przebrałem i wyszedłem z pokoiku.

   Ku mojemu zdziwieniu w kuchni już krzątała się pani z ptasim gniazdem na głowie zamiast włosów. Na mój widok uśmiechnęła się tak szeroko, jakby spotkała dawno zaginionego syna i mamrocząc coś w tym śmiesznie szeleszczącym języku, wróciła do ugniatania ziemniaczanej masy. Nie mając, co robić, wszedłem do kuchni i oparłem się o lodówkę, przyglądając się gospodyni w okrągłych okularach, której dłonie ugniatały ciasto z taką siłą, że wręcz słyszałem rozdzierający płacz ziemniaków proszących o litość. 

- Co pani robi? - spytałem, obserwując tajniki sztuki gastronomicznej, których nadal nie było mi dane pojąć.

   Kobieta zerknęła na mnie pytająco i uśmiechnęła się przyjaźnie, dając mi tym samym do zrozumienia, że bariera językowa była dla nas nie do przebicia i za nic w świecie się nie dogadamy, chyba, że przyprowadzę ze sobą jakiegoś tłumacza. Odruchowo pomyślałem o Hattim, który ponoć znał japoński, ale zaraz wyobraziłem sobie, jak pani Danusia łapie się za serce i pada powalona zawałem na widok małej latającej jaszczurki. 

- Mogę? - spytałem, wskazując na lodówką. 

- Tak, tak, bierz sobie złociutki, co dusza zapragnie - zaszczebiotała, a ja zdezorientowany zmarszczyłem brwi, słysząc coś o "zapadającej tuszy". 

   Na szczęście jednak byłem dość chudy, więc nagłe zwiększenie masy mi nie groziło nawet w przypadku, gdybym przez tydzień żywił się tylko polską, dość tłustą kuchnią, dlatego zachęcony, lecz i z lekką obawą, otworzyłem lodówkę i po przyjrzeniu się jej zawartości, postanowiłem urwać sobie kawałek kiełbaski. Mając już na języku smak rozpływającego się w ustach mięsa, ułamałem część pęta i wtem ujrzałem w kącie Plagga pochłaniającego kostkę żółtego sera. 

- Na kolorowe poduszki mojej babci! - krzyknąłem, odskoczyłem do tyłu i z hukiem zatrzasnąłem lodówkę.

- Co się stało, chłopcze? - zapytała przestraszona gospodyni, przykładając białą od mąki dłoń do serca.

- Ja... - zacząłem, rozglądając się rozpaczliwie wokół siebie, aby jakoś wytłumaczyć swoje zachowanie kobiecie, która na dobrą sprawę i tak nie rozumiała francuskiego - Ta kiełbasa... - oznajmiłem, wskazując na pętko - Jest z pieprzem... Mam uczulenie na pieprz, od razu od niego kicham - zaśmiałem się nerwowo - Przepraszam...

- Nic się nie stało, naprawdę - pani uśmiechnęła się szerzej - Nie musisz za nic przepraszać. Ta kiełbaska leży tam od dłuższego czasu, dlatego pewnie nie pachnie najlepiej. Może poczekasz złociutki do obiadu? - zagadnęła, a ja nie mając zielonego pojęcia, o co chodziło, tylko przytaknąłem - O wiem, zaparzę ci kawki. Usiądź sobie na krzesełku, a ja już cię oporządzę. Pijesz ze śmietanką czy bez?

- Bez? - powtórzyłem niepewnie.

- Ale mleczka pewnie nie odmówisz - zaśmiała się kobiecina, otwierając lodówkę, a mi na ten widok serce wprost stanęło. 

   Pani Danusia jednak bez żadnych nagłych krzyków wyciągnęła metalową manierkę pełną mleka i położyła ją na blacie. Następnie zaczęła przeszukiwać szafki i po chwili stół wypełniły dwa talerze ciastek najróżniejszego rodzaju, mleko, cukier i kubki ze świeżo zaparzoną kawą. 

- Dziękuję - uśmiechnąłem się, biorąc jedną ze szklanek, do której dosypałem najpierw dwie łyżeczki cukru, a zaraz potem jeszcze trzy, słusznie dochodząc do wniosku, że gospodyni ucieszy się, że tak hojnie korzystałem z jej darów.

- Oh, cukiereczku... Merci nie mamy - oznajmiła ze smutkiem, a ja uniosłem na nią oczy, dziwiąc się, że ktoś może zareagować na "dziękuję" z taką żałością w głosie. 

   Przez chwilę piłem moją kawusię w milczeniu, zastanawiając się, czy w ogóle był sens, abym próbował nawiązywać z kobietą jakiś kontakt. Poznaliśmy się raptem wczoraj, gdy jej mąż przyprowadził mnie do domu z całym workiem kolorowych poduszek, które miały mnie przekupić do odwiedzenia go. Nasza interakcja sprowadziła się głównie do tego, że czymś mnie poczęstowała, a potem wepchnęła pod prysznic i bawiąc się we fryzjera, zmieniła mój styl uczesania. No i ta nieszczęsna bariera językowa... 

   Przez kilkanaście minut słuchałem więc historii o tym, jak to razem z Lesiem chadzała latem na Jarmark św. Dominika, skrobała rybki i przeglądała gazety, aby dowiedzieć się, co w trawie piszczy. Nie mając zielonego pojęcia, co mówiła, opowiedziałem jej więc o tym, jak to eksplorowałem z tatusiem ruiny świątyni w Taborecie, a następnie jak znalazłem się w Chinach, gdzie moi dwaj drodzy kumple - Rowerek i Katarynka - sprzedali mnie za bezcen Mendzie. Gdy nasze kubki już opustoszały, a na talerzykach z ciastkami pozostały puste miejsca, spojrzeliśmy na siebie z uśmiechem, jakbyśmy byli już najlepszymi przyjaciółmi, pomimo tego, że nasza rozmowa nie miała kompletnie żadnego sensu. 

   W pewnym momencie po domu jednocześnie rozległo się pukanie do drzwi oraz dzwonek stacjonarnego telefonu. Pani Danusia wstała i wsunęła krzesło, podchodząc do komórki. Zanim jednak podniosła słuchawkę, skinęła w stronę korytarza.

- Mógłbyś złociutki otworzyć? To pewnie listonosz. 

- Oczywiście, madame - uśmiechnąłem się i ruszyłem w stronę korytarza, zastanawiając się, po co chciała, abym przyłożył komuś liściem w nos.

   Po otwarciu drzwi wejściowych ujrzałem przed sobą dość tęgiego mężczyznę z torbą wyładowaną listami.

- Pan musi być listonoszem! - powiedziałem radośnie, klaszcząc w dłonie - Nie wiedziałem, że to wasze "listąnos" oznacza listonosza. Miło mi, jestem NoIr de la Ress - oznajmiłem z uśmiechem, całując mężczyznę dwa razy w policzki - Jak się pan nazywa?

- Krzysztof... - jęknął zakłopotany, zaglądając mi przez ramię, jakby w obawie, że włamałem się do domu Lesia i nabrałem jego panią metodą na wnuczka.

- Krzszszrz... Krzisz... Kszieszrzezs... Że co? - miauknąłem, gdy po kilku próbach wypowiedzenia tego skomplikowanego mienia, poczułem w ustach żelazisty posmak krwi, znaczący, że chyba niechcący rozciąłem sobie zębem język.

- Krzysztof, Krzysiek - powtórzył listonosz dla "ułatwienia" dorzucając kolejną wersję.

- Nie ma pan przypadkiem drugiego normalnego imienia? - spytałem sceptycznie, zakładając ręce na piersiach.

- Krzysztof Grzegorz Chrzączyszewicz - oznajmił, na co ja tylko roześmiałem się serdecznie i zamknąłem mu drzwi przed nosem. 

   Zadowolony wytarłem ręce w sweter i ruszyłem w drogę powrotną do kuchni, ciesząc się z tego, że właśnie zdemaskowałem oszusta wyłudzającego od staruszek pieniądze metodą na listonosza, gdy nagle coś z całej siły uderzyło mnie w plecy, sprawiając, że poleciałem jak długi i wylądowałem twarzą w dywanie.

- Kochaniutki, żyjesz? - usłyszałem nad sobą głos gospodyni, która pochyliła się nade mną z troską i pomogła mi wstać. 

- Pani Danutko - dosłyszałem listonosza, który pewnie skrytobójczo próbował mnie zamordować za pomocą najbardziej dennej sztuczki pod słońcem - Tak się o panią martwiłem, gdy zobaczyłem tego jegomościa. 

- Niepotrzebnie, panie Krzysiu. To tylko Mikuś, syn kuzynki brata szwagierki psa ciotki męża. 

- Tak, dokładnie - przytaknąłem, zastanawiając się, jakim cudem z NoIr wyszedł jej Mikuś.

- Oh, nie wiedziałem. W takim razie miło mi - oznajmił, wyciągając z torby kilka listów w bielutkich kopertach - To dla pani. Emerytura zgodnie z życzeniem - powiedział, podając kobiecie przesyłkę.

- Dziękuję, panie Krzysiu, bardzo dziękuję - rzekła z uśmiechem, trzymając mnie dalej za ramię, jakbym był upośledzonym chłopcem.

   Pan Krzszrzyszrzitakdalej skinął głową i wychodząc z poczuciem spełnionego obowiązku, minął się z moim serdecznym przyjacielem Lesiem, który na widok listonosza skrzywił się lekko, ściągając w międzyczasie kurtkę.

- Wróciłeś wreszcie - uśmiechnęła się pani Danusia, ściskając męża na dzień dobry.

- Wróciłem, wróciłem - odparł, przypatrując mi się z uwagą znad ramienia żony - Widzę, że nasz gość już wstał...

- Tak, wstał i nawet wypił ze mną kawkę, chociaż po Francuzie spodziewałam się raczej opróżnienia butelki wina.

- Na razie lepiej nie dawajmy mu niczego mocniejszego - uśmiechnął się Lechu, puszczając żonę - A przynajmniej do czasu, aż z nim nie skończę.

   Niedługo później siedziałem w gabinecie należącym do Lecha i z zapartym tchem słuchałem jego biografii. Mocniej ścisnąłem poduszkę, gdy po krótce streścił mi jak na świat przyszła gromadka jego śmieci, wziąłem głęboki wdech, słysząc, gdy zatrudniono go jako patyka i jak aresztowano go za buszowanie w fatalności. Gdyby nie Hatti, który siedział skryty w moich włosach i szeptał mi do ucha tłumaczenie tej barwnej opowieści, nie dowiedziałbym się, że Lesiu napotkał na swojej drodze Mistrza, który umożliwił mu zostanie królem tego ślicznego kraju nad Łyną. Wszystko jednak posypało się, gdy odebrano mu jego zaczarowane precozja. 

- Nie mam nawet pewności, czy mnie rozumiesz... - mruknął po zakończeniu swej smutnej bajki - Na dobrą sprawę nie wiem też jak się nazywasz. Wiem tylko, że masz miraculum... - mężczyzna zerknął na mnie uważnie, przygładzając wąsa - Pamiętasz, że nazywam się Lech, prawda?

- Tak - uśmiechnąłem się uroczo - Ty jesteś Lech, a ja jestem Noël.

- Masz na imię Noël? - zapytał niepewnie, na co ja rozpromieniłem się jeszcze bardziej, bo oznaczało to, że chyba powoli zaczęliśmy dochodzić do jakiegoś nikłego porozumienia - Co u ciebie słychać?

- Nie za bardzo wiem, co miałbym tutaj spychać, chociaż prawdopodobnie niechcący zrobiłbym to z twoim żyrandolem - oznajmiłem - Wiesz... Prawie go urwałem, gdy próbowałem się rozciągnąć, a to dlatego, że masz za małe łóżko na moje dwa metry wzrostu... Kuliłem się w nocy jak jajeczko, ale nie mam ci tego za złe, bo mam tak prawie przez całe życie...

- Nie tak prędko... - Lech ruchem ręki nakazał mi zwolnić tempo - Nadal uczę się twojego zagranicznego szwargotu. 

- Co? - spytałem zdezorientowany, przechylając głowę na bok.

- Nie rozumiesz? Spróbujmy inaczej... Nie ma co owijać w bawełnę - westchnął ciężko - Ja chcę bransoletkę Meduzy. Ty masz bransoletkę Meduzy. Daj mi ją.

- To raczej nie jest takie proste... Do ruletki potrzebne są pistolety, których nie mam. Poza tym nie chcę, abyś zginął. Ja jestem chyba nieśmiertelny, ale ty... Nie chcę cię narażać. 

- Exposer? - zapytał, a ja zaśmiałem się w duchu, dochodząc do wniosku, że Lesiu był całkiem uroczym człowiekiem, skoro nawet nie wiedział, czym było "narażanie się".

- Tak, nie chcę cię narażać - skinąłem głową.

- Dobra, nic z tego... Rozumiesz, w ogóle co do ciebie mówię? - spytał sceptycznym tonem.

- Co? - zapytałem, unosząc do góry jedną brew.

- Czy. Teraz. Jest. Lepiej? - oznajmił Lech wolno, robiąc pauzę po każdym wypowiedzianym słowie.

- Co? Dlaczego mówisz tak dziwnie? - mruknąłem, drapiąc się niepewnie po karku.

- CZY. TO. POMAGA. GDY. MÓWIĘ. POWOLI? - Lesiu tym razem bardziej warknął, zaciskając jedną z dłoni na poręczy krzesła.

- Nie wiem, jak zapytasz żony, to może ci pozwoli - odparłem, klepiąc mężczyznę po ramieniu.

- Zwariuję...  - ku mojej konsternacji Lech przyłożył załamany ręce do twarzy i rozpaczliwie pokręcił głową - Ja zaraz zwariuję...

- Chcesz coś w zamian za tę bransoletkę, tak? Coś za MIRACULUM?

- Do czego potrzebne ci teraz miraculum?

- Tak, M I R A C U L U M - Lesiu uśmiechnął się szczęśliwy - Ja ci dać pewne zdjęcia, a ty mi miraculum.

- Co? Jakie zaklęcia? - zakłopotany podrapałem się po głowie, a Hatti skryty w moich włosach pacnął się łapką w czoło.

- Zaraz cię po prostu uduszę... - szepnął Lech.

- U-du-się? - powtórzyłem zaciekawiony, zawsze to jakiś nowy wyraz do słownika. 

- Tak, uduszę. Zabiję. Zamorduję. Zrozumiałeś?

- Nie? - zaśmiałem się rozbawiony, na co Lech tylko machnął ręką i podniósł z blatu stołu kopertę, którą rozerwał szybkim ruchem, po czym wyciągnął z niej plik fotografii.

- Mam coś dla ciebie - oznajmił, podsuwając ku mnie zdjęcia, jednak gdy wyciągnąłem po nie rękę, cofnął się i pokręcił głową - Nu, nu, nu... Ty mi miraculum, ja ci zdjęcia.

   Westchnąłem ciężko i poirytowany wywróciłem oczami. Lesiu cały czas nawijał o tych miraculach, jakby tylko one się liczyły. Dlaczego nie mógł mnie poprosić o maślanego croissanta lub kostkę czekolady? 

- Skoro tak bardzo ci zależy... - bąknąłem pod nosem, wyciągając z kieszeni spodni srebrną obrączkę z wygrawerowanym napisem "Aby inni odpoczęli" i bez żadnych ceregieli rzuciłem Lechowi biżuterię.

- To nie jest to miraculum... - mruknął pochmurnie, łapiąc w ręce obrączkę.

- To jest miraculum. Jestem Strażnikiem, więc wiem lepiej - odparłem, wzruszając ramionami - Właściwie to synem Strażnikiem, ale zobaczysz, że jeszcze kiedyś wszyscy o mnie usłyszą. To co? Dasz mi te zdjęcia? - spytałem, opierając podbródek na pięściach.

   Lech jednak nie odpowiedział i zamiast tego wsunął na palec obrączkę, która rozbłysła zielonym światłem, wypluwając z siebie małe, upierzone stworzonko, które po kilku sekundach upadło na kolana Lesia i dopiero wtedy raczyło otworzyć oczy.

- Która godzina? - jęknęło zaspane.

- Dochodzi jedenasta - oświadczył Lech, biorąc na rękę kwami - Nie miałem pojęcia, że istnieje coś takiego jak miraculum Żurawia...

- Skoro masz już swoje miraculum, to dasz mi zdjęcia? - zapytałem ponaglająco, wskazując na fotografie.

- Bierz... - oznajmił Lech z westchnieniem, podając mi cały plik.

   Wziąłem z zaciekawieniem fotografie i gdy na jednej z nich ujrzałem siebie i Ryksę siedzących w tym samym lokalu, co wczorajszego wieczora, poczułem szybsze bicie serca. Niepewnie spojrzałem na Lecha, zastanawiając się, jak długo mnie śledził i jaki miał w tym cel. Bez słowa jednak przełożyłem jedno ze zdjęć i zerknąłem na drugie. Po chwili zrozumiałem, do czego to wszystko miało prowadzić, dlatego drżącymi dłońmi odłożyłem zdjęcia, nie chcąc nawet wyobrażać sobie jak bardzo nawaliłem.

Witam Was serdecznie w kolejnym rozdziale :D Mam nadzieję, że się Wam spodobał i że rozmowy między NoIr, a jego nowym przyjacielem nie wydały Wam się zbyt skomplikowane albo wręcz bezsensowne. Starałam się poprowadzić je najlepiej jak się da. Pozdrawiam Was serdecznie i do zobaczenia niedługo!

                                                                                                                       ♥ GaMa ♥

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top