Herbaciany prekursor Mistrza Fu
NOIR*
- Mogłem się tego spodziewać... - westchnąłem, zwracając wzrok ku pustemu kubkowi herbaty.
Właściwie to powinno być dla mnie oczywistym już od chwili ujrzenia Lancetnika walczącego z irbisami. Skoro Menda był w posiadaniu miraculum, a Bernarda nazywał swoim mistrzem, wniosek nasuwał się jeden. Miałem do czynienia z przedstawicielami wrogiemu odłamu Zakonu Miraculi, których głównym celem było pozyskiwanie zaczarowanej biżuterii i wykorzystywanie jej do własnych, często egoistycznym celów.
To stawiało więc Bateya w zupełnie innym świetle. Jeżeli mężczyzna faktycznie był Mistrzem Shíl (a z pewnością pełnił tę funkcję), musiałem się mieć na baczności i okazywać mu pełen szacunek, licząc na to, że dzięki temu w przyszłości pozyskam od niego wiedzę i umiejętności potrzebne do zostania w przyszłości Strażnikiem. Nie mogłem zmarnować okazji na udawanie zadziornego i walecznego. Tym razem należało wykazać się pokorą.
- Rozumiem, że nie odda mi Mistrz tego miraculum - zacisnąłem usta w wąską linię, patrząc hardo na pana Bernarda, który przez całą naszą rozmowę skrywał twarz pod głębokim kapturem, jakby z obawy, że przelęknę się jego lica albo, że słońce, które nawet nie docierało do jego komnat, wypali mu rysy.
- Nie oddam. Jak wspomniałem, to będzie moja karta przetargowa - oświadczył, błyskając sczerniałym sygnetem z rubinem wielkim jak smocze jajo - Jesteś moim uroczym gościem, którego przygarnąłem, wyrwawszy z łap tych strasznych Azjatów, ale każdy bezpański piesek lub kotek wzięty z ulicy jest w stanie uciec, jeśli nie zamknie się starannie domu. W twoim przypadku kluczem będzie ten pierścień.
- Skąd pewność, że nie odejdę bez niego? - spytałem buńczucznie.
- Jak już wspomniałem, nie możesz wrócić do swojego chramu bez tego miraculum. Nie zniósłbym myśli, gdyby twoi strażnicy coś ci zrobili za jego utratę - westchnął rozczulonym tonem.
- To może niech Mistrz odda mi sygnet? Wtedy nic złego się nie stanie - zaproponowałem błagalnie.
Batey przez chwilę milczał. Byłem pewien, że w tym milczeniu uważnie lustrował błyskotkę, która migotała mu na palcu. Ewidentnie bił się z myślami, ale w pewnym momencie znacząco chrząknął i oderwał niewidoczne spod kaptura oczy od biżuterii.
- Przepraszam, ale nie mogę. Ignatius by mi tego nie wybaczył. Ten młodzieniec tobie nie ufa - oznajmił smutno Bernard.
- Dlaczego? Czy dałem mu jakieś powody? - spytałem z niewinną miną, drażniąc się z wrogim Mistrzem, chociaż ten nie zdołał wyczuć w mojej wypowiedzi zaczepki.
- Nie, to nie twoja wina, mój drogi - Batey uśmiechnął się blado - Igantius jest po prostu... członkiem pewnej organizacji albo czegoś w tym rodzaju. Oni są bardzo nieufni i bardzo zadufani w sobie. Czasem jedno i drugie nakłada się u nich w niewyobrażalnym wręcz stężeniu, ale w głębi duszy są dobrymi ludźmi.
- Ktoś taki nie może być dobry - fuknąłem, przypominając sobie zimne jak głaz oblicze Menendeza.
- Oj, NoGa, Noga... - zacmokał pod nosem Bernard - Każdy ma w sobie cząstkę dobra, trzeba tylko umieć ją dostrzec wśród innych cech. To nie jest takie trudne.
- Co jest dobrego w tej czarnej Mendzie? On próbował rzucić mnie na żer irbisom! - krzyknąłem.
- Nie krzycz tak, Nóżko - spojrzałem na Batey'a pytająco, zastanawiając się, skąd do głowy przyszło mu tak głupie przezwisko - Porozmawiam z nim o tym przykrym incydencie, ale aby jakoś osłodzić ci wizerunek mojego kochanego pomocnika, zdradzę ci, że Ignatius jest właścicielem potężnej firmy farmaceutycznej i zanim trafił do Chin, opracowywał cudowne leki, aby ludziom żyło się lepiej. Naprawdę sądzisz, że ktoś taki jak on mógłby być zły?
- Nie... - burknąłem niepewnie, chociaż Bernard wcale mnie do swojej racji nie przekonał.
Cała jego postura wręcz wrzeszczała, że mężczyzna nie wierzył w coś takiego jak podły charakter. Batey całym sercem był przekonany, że ludzie są dobrzy. W czarnym płaszczu i kapturze naciągniętym po sam nos przypominał świątobliwego pustelnika, który ufał bezgranicznie ludzkości, nieważne, jakie grzechy miałaby na sumieniu. Był żywym ucieleśnieniem ojca Laurentego lub księdza Robaka, jednak znacznie od nim łagodniejszym i potulniejszym.
- No właśnie. Postaraj się z nim jakoś dogadać, bo na razie będziesz na niego skazany.
- Jak to? - jęknąłem przeciągle - Nie mówi Mistrz chyba poważnie. Co ja mam z nim robić? Grać w karty? - żachnąłem się.
- Nie, w karty absolutnie masz nie grać. To pierwszy krok do hazardu - odparł - Zamiast tego zajmiesz się czymś pożytecznym.
- Mianowicie? - spytałem, zakładając ręce na piersiach.
- Mianowicie... Będziesz musiał po przechadzać się z moim cudownym pomocnikiem w poszukiwaniu pewnych bardzo ważnych rzeczy - powiedział tajemniczo.
- Wybacz, Mistrzu, ale niezbyt rozumiem - mruknąłem sceptycznie.
- Słyszałeś kiedyś o miksturach, które zwiększają moc kwami? - zapytał jakby wesoło.
Zmarszczyłem brwi w skupieniu. Coś mi dzwoniło, ale nie wiedziałem, w którym kościele. Istniały jakieś specjalne mieszanki, zmieniające kostium posiadacza miraculum, ale nie wiedziałem na ich temat zbyt wiele. Jakby nie patrzeć, moje szkolenie w kwestii magii i wszystkiego, co obracało się wokół tego cudu natury nie było specjalnie gruntowne. Nadal miałem spore luki w wykształceniu, ale nie mogłem dać po sobie poznać, że właściwie cokolwiek umiałem. Możliwe, że Batey zwietrzyłby okazję, aby wyciągnąć coś ode mnie na temat ojca lub tajemniczego Mistrza Fu, który ukrywał się przed światem, śmiercią i poborcami podatkowymi gdzieś w środku Wielkiej Brytanii. No i to była też dobra okazja, aby zinfiltrować Shíl, tylko głupiec by nie skorzystał.
- Nie. Jakie mikstury? - spytałem z głupią miną.
- Chodź... - pan Bernard kiwnął na mnie głową, podchodząc w kierunku regału, pod którym nadal błyszczały kawałki szkła z rozbitej śnieżnej kuli - Coś ci pokażę - powiedział, ściągając z półki jedną z podniszczonych ksiąg.
Po chwili książka wylądowała na stole, a wrogi Mistrz otworzył ją z nabożną czcią, zerkając od razu do spisu treści, aby dowiedzieć się, gdzie powinien szukać. Upewniwszy się już, jął przekręcać kartki, aż wreszcie doszedł do strony z kobietą w czerwonym stroju w czarne kropki.
- Piáo Chóng - zaczął - Pierwsza znana Biedronka, jedna ze sztandarowych przedstawicielek waszego uroczego zgromadzenia. Przed rozdziałem była naszą wspólną chlubą, ale po podziale wszystkie jej zasługi przypadły wam. Słyszałeś o Biedronkach? - zagadnął.
- Kto nie słyszał? - odpowiedziałem pytająco - Są przecież potężnymi heroskami.
- Tak - przytaknął - Moc tworzenia, Szczęśliwy Traf, bardzo przydatna umiejętność. Wielu by takiej chciało. Bobry mają podobną zdolność, jednakże one w przeciwieństwie do Biedronek wyczarowują całe przedmioty, a nie tylko elementy układanki. To znacznie wygodniejsze - wyjaśnił, a ja słuchałem uważnie, ponieważ nikt nigdy nie poinformował mnie o istnieniu miraculum zwierzęcia z rodziny bobrowatych - O czym to ja? A, tak, o Piáo Chóng. To była pierwsza osoba, która użyła specjalnej mieszaniny, zyskując dzięki temu wodne moce. Pozwalają one na oddychanie pod wodą i swobodne się w niej przemieszczanie. Uzależnione są od niej w głównej mierze Rekiny, Ptaszory Jaskółcze, Delfiny, Bellony i Łososie. Aby przygotować taką miksturę potrzebne są wodorosty, perły oraz łzy radości.
- Ile jest tych mikstur?
- Mamy kilka rodzajów. Następna w kolejce jest mieszanina zwana fachowo w moim grimoirze "Págos". Ta daje użytkownikowi możliwość przemieszczania się po lodzie oraz odporność na wyjątkowo niskie temperatury. Podejrzewam, że pionierami w ich wykorzystywaniu są Irbisy oraz Renifery.
- Irbisy? Pożeracze kwami? - prychnąłem - Na pewno nie! One po prostu żyją wśród śniegów i lodów! Ich stroje są przystosowane do takich warunków. Nie ma potrzeby, aby wiecznie korzystały z mikstur. Te roztwory są potrzebne tym herosom, którzy normalnie nie przeżyliby w jakimś środowisku.
- Czyli jednak coś wiesz... - uśmiechnął się pod nosem mężczyzna, a ja od razu pożałowałem swojego wywodu - Nie da się ukryć, że Irbisy były troszeczkę niegrzeczne, ale to pewnie, jak wspomniałeś, przez ten chłód w ich zlodowaciałych serduszkach... Biedne kotki... Gdyby nie zazdrość paląca to smutne kwami, po świecie chodziłoby wielu bohaterów...
- Wróćmy do tematu, Mistrzu - delikatnie ponagliłem Batey'a - Jakie moce dają inne mikstury?
- Kolejna - zamruczał pod nosem, przewracając ciężką od kurzu stronicę - to "Ptísi". Ta pozwala latać. Oczywiście, nie potrzebują jej Kardynały, Gęsi, Jastrzębie, Sokoły, Wrony, Wilgi, Gołębie, Orły, Kukułki, Bociany oraz Kakadu - wyliczył na jednym wdechu - Nielotami są za to Jaskółki, Sroki, Nietoperze, Kolibry oraz Żurawie. To takie przykre, że ich kwami pozbawiły tej niezwykłej zdolności i wbrew prawom natury nie wyposażyły w skrzydła. Z drugiej strony... Być może je posiadają, a nigdy ich nie użyły?
- Nie mam pojęcia, naprawdę - szepnąłem, dochodząc do wniosku, że istniało strasznie dużo ptasich miraculi.
- "Anáptyxi" służy jedynie bohaterom młodocianym, którzy nie potrafią utrzymać swojej formy - wskazał na jakiegoś bohatera w stroju w kolorze indygo - Do jej wykonania potrzebujemy płatków krokusa, łyżeczki cukru oraz łzy dziecka. Dzięki temu napojowi, heros będzie korzystać ze swoich zaklęć bez strachu o przemianę zwrotną. Następną jest "άspro". "άspro" pozwala osobie, która ją wypije, bez przeszkód przebywać w środowisku kosmicznym. Ktoś taki będzie mógł oddychać w miejscu, gdzie nie istnieje tlen.
- Fantastyczne - odparłem - Ktoś kiedykolwiek z niej korzystał?
- Tak. Kilka osób - mruknął głucho Mistrz.
- Kto? - zaciekawiłem się.
- Moje siostry. Wszystkie posiadały miraculum Psa i wszystkie były w kosmosie, pomagając służbom specjalnym w penetrowaniu tej niesamowitej przestrzeni. Oczywiście, nikt nie wspomina o tym, że kiedykolwiek istniały - bąknął gorzko - Każdą z nich historia zastąpiła prawdziwymi pieskami, posiłkując się ich bohaterskimi pseudonimami. I tak Catherine została Lapwing, Anne Foxy, Jane Fleą, Acatherine Bowtie, Jocasta Laiką, natomiast Elizabeth oraz Maud przekształcono na White i Arrow.
- Tak mi przykro... - szepnąłem, składając mierne kondolencje, ale to najwidoczniej musiało wystarczyć, ponieważ Bernard słabo się uśmiechnął - To oznacza, że mikstura nie zadziałała?
- Nie, nie, zadziałała. Po prostu kilkukrotnie doszło do wybuchu rakiet lub awarii. Najgorszy los spotkał Jocastę, ponieważ nikt nie zadbał o jej powrót na Ziemię. Przynajmniej moja siostra rozkazała Kukkce uciec i odeskortować bezpiecznie torkwes, dzięki czemu nadal możemy korzystać z miraculum Psa. Nie roztrząsajmy jednak tego, zajmijmy się rzeczami ważniejszymi. Ta mikstura - oznajmił, pokazując narysowaną buteleczkę z różowym płynem - to "Kátharsi". Po jej wypiciu znikają wszelkie skutki zaklęć herosów, którzy są zdolni otumanić zmysły. "Aflektos" uodparnia na ogień, za to "Télos"... To jest straszny roztwór... Lepiej nigdy go nie spożywać.
- Dlaczego? - zdziwiłem się nagłym chłodem, który pojawił się w głosie Bateya.
- To jest niedobra mieszanka. To tak, jakbyś pił koktajl ze zła - zasępił się.
- A ta? - spytałem, wskazując na kolejną butelkę, aby zmienić temat.
- To jest "Omorfiá". Ma charakter czysto estetyczny. Została wymyślona z myślą o żeńskich bohaterkach, które chciały się jakoś pokazać, a ich normalne stroje nie stwarzały ku temu okazji. Dlatego powstała "Omorfiá". Poprawia kostium, czyniąc go piękniejszym. To tak jakby magiczny makijaż. Ty, mój drogi, będziesz odpowiedzialny za pomoc Ignasiowi w znalezieniu wszystkich składników - oznajmił, wyjmując spośród stron długą listą - Zapoznaj się z nią - poprosił, podając mi papier.
Zgodnie z prośbą, zapoznałem się z listą. Uważnie przejechałem wzrokiem po karteluszce. Każda z mikstur, jak się okazało, składała się z trzech składników, a ja byłem odpowiedzialny za dostarczenie panu Bernardowi całej masy rzeczy, o których istnieniu nie miałem nawet pojęcia, poczynając od okruchów lodu, a na szafranie kończąc.
- Ignatius niedługo powinien odzyskać siły. Wtedy wybierzecie się do jakiegoś dużego miasta, aby znaleźć potrzebne składniki - oznajmił - Do tego czasu możesz robić wszystko, co ci się żywnie podoba. Mieszkać będziesz ze mną. Poproszę naszych dzielnych wojaków o jakieś dodatkowe łóżko dla ciebie.
- Zgodzę się, Mistrzu, ale pod jednym warunkiem - oznajmiłem twardo.
- Chcesz przemienić ten piękny akt altruizmu w kupczenie przysługami? - Batey wyraźnie posmutniał.
- Mam tylko jedno życzenie. Nie musi się Mistrz martwić.
- Mów, chłopcze. Zobaczymy, co da się zrobić.
- Chcę, aby Mistrz użył miraculum Nietoperza i się przemienił.
Zapadła niezręczna cisza. Pan Bernard opuścił głowę i mlasnął głośno, raz, drugi, trzeci.
- Miraculum Nietoperza jest uszkodzone - powiedział cichutko - Przemiana będzie kosztować mnie zdrowiem, ale jeśli właśnie to ma udowodnić moje bezgraniczne oddanie sprawie i fakt, że moje intencje są czyste...
- To będzie najlepsze, co może Mistrz uczynić - powiedziałem z drwiącym uśmieszkiem - Przemień się, Mistrzu
- Jak wolisz... - westchnął Batey - Blood, wyszczerz kły! - odrzekł pewnym tonem.
Nagle coś pisnęło, zapewne kwami zwane Bloodem, które musiało kryć się pod płaszczem pana Bernarda. Stworzonko zostało wciągnięte do sczerniałego sygnetu, błysnęło czerwonawym światłem, a ja ze smutkiem stwierdziłem, że wydarzyło się niewiele. Poczułem prawdziwe rozczarowanie, ponieważ wygląd mężczyzny niemalże nie uległ zmianie. Batey nadal miał na sobie czarny kaptur i płaszcz, z tą różnicą, że teraz jego poły sięgały podłogi.
- I jak? - zapytał. W jego uśmiechu ujrzałem dwa długie kły.
- Nooo... - zamruczałem z niezadowoleniem - Jest dobrze.
- Dziękuję.
- Odczuwa Mistrz jakieś skutki uboczne użycia zepsutego miraculum? - zagadnąłem.
- Nie. Jest zbyt wcześnie, abym mógł coś poczuć. Później będzie gorzej - oznajmił, na co ja zmarszczyłem brwi. To musiało oznaczać, że mężczyzna już wcześniej aktywował zdolność Nietoperza, narażając tym samym swoje zdrowie na rozpad - Cena jednak nie gra roli. Zgodnie z naszą umową będziesz musiał udać się do jakiegoś dużego miasta, choćby do Pekinu. Dostaniecie się tam z pomocą oficera Thora, ale to dopiero, gdy Ignatius odzyska siły. Jeśli zaś pozwolisz, już się odmienię, skoro się na mnie napatrzyłeś. Nie lubię wykorzystywać kwami. To nasi bracia mniejsi. Sam rozumiesz... - kiwnąłem zezwalająco głową, na co odpowiedziało mi przytaknięcie - Blood, schowaj kły!
Słowniczek:
1) Págos - lód
2) Ptísi - lot
3) Anáptyxi - rozwój
4) άspro - kosmos
5) Kátharsi - oczyszczenie
6) Aflektos - ognioodporny
7) Télos - koniec
8) Omorfiá - uroda
Witam Was, moi drodzy! Ten rozdział miał być zgoła o czymś innym, ale sama rozmowa na temat magicznych mikstur tak się rozwinęła, że jestem zmuszona przełożyć wycieczkę do Pekinu na rozdział następny. I nie, samolot nie rozbije się w Zakazanym Mieście, ani na Placu Niebiańskiego Spokoju. Tam zamierzam zrobić zgoła coś innego, nie aż tak drastycznego jak katastrofa lotnicza. Życzę Wam spokojnej nocy i widzimy się w następną sobotę!
♥ GaMa ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top