Farciarskie żuki na dworcu w Kilonii

NOIR*

   Wskoczyłem do pokoju hotelowego przez otwarte okno, niosąc na rękach Swallow. Miałem szczerą nadzieję, że kobieta nie postanowi mi umrzeć zaraz po dostarczeniu jej do naszej "kwatery". Byłaby to oczywiście bardzo romantyczna scena - bohaterska Jaskółka dokonuje żywota na rękach Hatterii, która zażegnała niebezpieczeństwo ze strony Sennej Diablicy, ale nieszczególnie marzyło mi się granie w takich teatrach. Poza tym... Gdyby Olivia skonała, to Blaise najpewniej ścigałby mnie przez cały świat, marnując na mnie kule z pistoletu, które i tak prawdopodobnie nie dałyby rady mnie unicestwić. 

   Położyłem blondynkę na łóżku Thora. Wyglądała niespecjalnie. Przez twarz przechodziła jej długa szrama po czystym cięciu sztyletem Sleevil. Aż szok, że Swallow głowy na pół nie rozcięło, ta rana wyglądała prawie jak linia poprowadzona przez Kanał Panamski. Nie ma chybi, na bank zostanie jej po tym paskudna blizna. Z tyłu też lepiej nie było, dziura na plecach tak jej krwawiła, że pewnie krew skapywała już do izby pod nami, tworząc szkarłatny wodospad Niagara. Ciekawe, czy ktoś kiedyś zainteresowałby się takim widokiem wśród władz Lichtensteinu i zrobiłby z tego państwową atrakcję. Może bym nawet skusił się na bilet do takiego miejsca. 

- Plagg, Hatti, rozłączcie się. Hatti, anaemia - powiedziałem, dokonując detransformacji.

   Wyczerpane kwami wylądowały na łóżku Olivii. Wyglądały niemalże tak mizernie jak Swallow. Na szczęście, te magiczne istotki były nieśmiertelne, ponieważ w przeciwnym wypadku miałbym aż trzy trupy. 

- Umieram - jęknął rozczulająco Plagg, wyciągając łapkę ku niebu z taką miną, jakby zobaczył na suficie całą swoją rodzinę.

- Leszczu... Jesteś podły... - wychrypiał Hatti z główką przekręconą na bok, trzymając się łapkami za drobne ciałko, aby zapobiec miotającym nim dreszczom.

   Wywróciłem oczami. Stworki zdecydowanie zbyt mocno dramatyzowały. Nie było jeszcze z nimi aż tak źle. Co prawda, oboje odmówili mi przemiany w moje bohaterskie formy, ale po nakarmieniu śniegiem i minimalnym nawodnieniu musiały zmienić zdanie i dać mi się transformować w Noirtterię. Rzecz jasna, obraziły się na mnie śmiertelnie, ale nie miałem innego wyboru, na piechotę przecież bym nie zasuwał do hotelu. No i nic wielkiego im się nie stało. Tylko się troszkę ochłodzili. 

- Plagg, poleć do baru. Ta ruda dziewczyna od kawy powinna tam być. Zawołaj ją tylko błagam... Ostrożnie, aby nikt cię nie zauważył - poprosiłem grzecznie.

- Nie widzisz, że konam? - miauknęło czarne kwami - Trochę szacunku.

- W barze na pewno znajdziesz coś do jedzenia. Rano pełno tam było bułek, dżemów, jajek, płatków... Do wyboru, do koloru.

- A ten niebiański ser tam będzie? - zapytał Plagg, unosząc się do siadu.

- Możliwe, że tak. 

- Dobra... Polecę - odparło po dłuższej chwili kwami, wylatując z pokoju.

- Hatti, znajdziesz Blaisa? - zwróciłem się do drugiego stworzenia.

- Będzie cię to drogo kosztować... - syknęła maleńka hatteria, trzęsąc się jak styrana życiem osika - Wiesz, gdzie może być?

- Olivia wie, ale raczej nam nie powie - mruknąłem, zerkając z niepokojem na Swallow, która dawała coraz mniej oznak życia. 

- W... - mruknęła kobieta z wielką boleścią na twarzy, chociaż ból ten przykrywała jej gruba warstwa krwi, co mogło być powodem, że mimo naszego oczekiwania na tę jakże ważną informację, Jaskółka ostatecznie zdania nie dokończyła.

- Będziesz w stanie wyczuć Arrowa? - spytałem Hattiego, na co ten kiwnął zapalczywie główką.

- Arrow wydziela od siebie taką woń snobizmu, że ciężko byłoby go nie wyczuć - parsknęło kwami, wylatując przez okno.

   Zostałem sam. Nie wiedząc, co miałem robić, położyłem rękę na dłoni Olivii, mrucząc jej do ucha motywujące teksty typu "Wszystko będzie dobrze", "Masz dla kogo żyć", "Zobaczysz, jeszcze będziemy się z tego śmiać", "Zaraz nadejdzie pomoc", "Znicze akurat są w przecenie". Pojęcia nie miałem, czy to w jakiś sposób pomagało, ale matuś zawsze powtarzała, że roślinki lubią jak się do nich mówi, więc może na ludzi też to działało, zwłaszcza, że rośliny były bardzo czułe na słowa. Nadal pamiętałem jak kiedyś po obrażeniu mojej muchołówki André, która bez żadnych skrupułów zjadła płacącego mi czynsz za lokal pająka Thomasa, ta postanowiła sczernieć i obumrzeć ze zgryzoty.

   Głupio mi było siedzieć z umierającą Gomez, zwłaszcza, że był to drugi raz w ciągu tego miesiąca. Swallow chyba szczególnie to lubiła. Możliwe, że to był jakiś jej specyficzny sposób na podryw. Ona jest bezsilna, a mężczyzna się nią opiekuje. Ego w takim przypadku mogło porządnie wzrosnąć. Sęk w tym, że moje nie rosło tylko stało z boku i pytało, kiedy ten cyrk wreszcie się skończy, ponieważ ja nie byłem ani dobrym celem na obiekt westchnień ani tym bardziej wykwalifikowaną sanitariuszką, która faktycznie mogłaby pomóc. Wtedy właśnie mnie olśniło.

- Właściwie to czemu sama się nie uleczysz? - spytałem całkowicie serio - Jesteś przecież Jaskółką. 

   Swallow wymruczała coś pod nosem znaczącego pewnie, że jestem geniuszem pokroju Einsteina, zasługuję na nagrodę Nobla, a jej kompletnie z głowy wyleciało, że posiada uzdrawiające moce. No nic, każdemu może się zdarzyć. Blondynka nawet sobie rękę na twarzy położyła, zapewne, aby zmniejszyć obrażenia na swym cudnym arabsko-portugalskim liczku.

   Nagle drzwi otworzyły się z impetem, a do środka wpadła przerażona Ryksa dalej ubrana w ciuszki, które tak bardzo mi się podobały, ale które nie pasowały na mnie rozmiarowo. 

- NoIr, co się stało?! Jakieś kwami powiedziało mi, że... - rudowłosa zaczęła paplać, jak to miała w zwyczaju, ale zamilkła na widok poharatanej Gomez - Oh...

- Zaatakowała nas bestia z piekielnych czeluści. Byłabyś w stanie coś na to zaradzić? - uśmiechnąłem się uroczo w stylu ogłaszającym, że to żadna nowość, iż napadają nas jakieś niezidentyfikowane stwory.

   Studentka podeszła niepewnie do łóżka i przyjrzała się powierzchownie Olivii. Rudowłose dziewczę luknęło na oblicze swojej starszej koleżanki, która rankiem rzekomo chciała wykopać ją z pokoju, następnie przeniosła wzrok na klatkę piersiową, brzuch i kończyny. Kolory jej zanikły, gdy ujrzała pościel nasiąkniętą hektolitrami krwi. Sam nie wiedziałem, która była bledsza na twarzy. 

- To krew... - oświadczyła profesjonalnie Ryksa - Ona krwawi.

- Świetnie, a umiesz coś z tym zrobić? Na przykład zatamować?

- Ja... - von Stauffenberg niezauważalnie pokręciła głową, chcąc przez to powiedzieć, że jej zajefajnie drogie podręczniki milczały na temat tej kwestii - Musiałabym mieć bandaże elastyczne... Najlepiej kilka... Może opaskę uciskową.... Wat... Przepraszam, gazę... Plastry?

   Wstałem podłamany z krzesła. Czego uczyli teraz dzieci w tych szkołach? Gdy ja chodziłem na uczelnie, to miałem mieć kursy z udzielania pierwszej pomocy. Inna sprawa, że nasz instruktor akurat się rozchorował i przełożył zajęcia na nigdy, po prostu wpisując nam tróje w indeksy. Wszyscy byli zadowoleni. 

   Otworzyłem wszystkie szafki. Możliwe, że gdzieś tam leżały poukrywane te magiczne gadżety, których szukała Austriaczka w błękitnych okularach przeciwsłonecznych. Co prawda, wszędzie były książki, ubrania, jakieś szmatki, tony makulatury, ale to raczej nie nadawało się do obwiązania krwawiących ran. Chyba, że trupa, aby źle na pogrzebie nie wyglądał...

- Co ty robisz? - spytała bielutka Ryksa swą karnacją mogąca brać już udział incognito w wampirzych balach.

- Szukam taśmy - odparłem. 

   Co jak co, ale taśma była dobra na wszystko. Znałem kiedyś faceta, który przez kilka lat jeździł starym rzęchem z posklejanym silnikiem, gdyż nie starczyło mu na naprawy. Autko jakoś dychało, więc jeśli bym połatał Gomez tą metodą, to możliwe, że wszystko byłoby luks i cacy. 

- ODSUNĄĆ SIĘ! - do pokoju przez otwarte okno nagle wleciał wielki mechaniczny ptak w brązowo-czarno-pstrokato-Bóg-wie-w-jakim-to-mogło-być-kolorze-ale-na-pewno-takiej-farby-w-sklepie-nie-kupisz stroju.

   Nie zdążyłem przyjrzeć się typkowi, gdyż momentalnie się detransformował, za co akurat niech mu chwała będzie, bo oczopląsu można było dostać od tej kiepskiej mieszaniny barw. Blaise, no kto inny mógł być oszalałym z rozpaczy Sokołem, wparował bez słowa do łazienki, której najwidoczniej nie znalazł w restauracji. Po sekundzie niestarczącej nawet na umycie rąk, wyszedł z niej z garścią ręczników i rolką papieru toaletowego, odsunął nas ręką, przyłożył Olivii dwa ręczniczki do twarzy, podłożył pod jej plecy inny ręcznik i zaczął obwiązywać kobietę papierem toaletowym.

   Patrzyliśmy bez słowa na tę wielką improwizację, którą pewnie z zachwytem obserwował zza grobu Juliusz Krasińki-Mickiewicz, zbierając inspirację do "Nie-boskiego dziada Kordiana". Thor mimo gigantycznego zdenerwowania, większego nawet od rozbuchanego ego Everesta, który próbował mnie nadziać na shurikeny, wykonywał swoje zadania machinalnie. Zdawało się, że doskonale wiedział, co powinien czynić. Możliwe, że nie pierwszy raz widział tego typu obrażenia w przeciwieństwie do Ryksy, która sprawiała wrażenie wykutej z kości słoniowej. 

- Może mi ktoś wytłumaczyć, co się właściwie wydarzyło? - zapytał wreszcie blondyn, zrzucając z głowy kowbojski kapelusz, aby uzyskać lepszą widoczność. 

- Menda - powiedziałem, co musiało wyrazić więcej niż tysiąc słów.

- Menendez jest w Kolonii?

- Jest. Nawet miał towarzystwo szalonego diabła, ale już się pozbyliśmy jego strasznego ochroniarza. Niewykluczone jednak, że nie ma tu większych oddziałów. 

- Trzeba odstrzelić dziadowi głowę - mruknął pod nosem Blaise.

- Świetny pomysł i w normalnej sytuacji chętnie bym go aprobował, ale powinniśmy się zmywać z Bangladeszu - uśmiechnąłem się przepraszająco - Nie wiemy, czy śmierć Mendy nie pogorszyłaby sprawy.

- A śmierć Olivii ją polepszy?! - warknął urażony Thor. 

- Blaise... Ona ma leczące moce... - przypomniałem - Wystarczy, że odzyska świadomość na tyle, że będzie w stanie ich użyć, to nic jej się nie stanie. 

   Blaise spojrzał niepewnie na Ryksę, jakby szukając u niej potwierdzenia dla głoszonych przeze mnie rewelacji, bo przecież nie było wcale tak, że raptem miesiąc temu za sprawą Znaku Jaskółki, Thorowi odrosła noga. Niestety, Blaise zapomniał o tym, że von Stauffenberg jako potomkini strasznych ludzi odpowiedzialnych za zbrodnie wojenne, nie urażając oczywiście obecnych Niemców, prezentowała poglądy ultrapacyfistyczne.

- Dobra... - westchnął zrezygnowany blondyn - NoIr, leć do apteki. Kup jakieś bandaże, plastry, nici, igły... Nie wiem... Porwij lekarza czy coś... A ty, Ryksa, idź na najbliższy dworzec, dowiedz się, czy ruch pociągów jest już wznowiony i kup cztery bilety do... Ma ktoś mapę?

   Bez słowa sprzeciwu podszedłem do łóżka i wyciągnąłem spod poduszki komórkę, włączając mapy. Wpisałem do wyszukiwarki "Katalonia" i podałem urządzenie pod nos Blaisa, który zmarszczył się dziwnie i spojrzał na mnie jak na kretyna.

- NoIr... Jesteś w Kolonii, nie w Katalonii!

- Naprawdę? Cały czas sądziłem, że to Kilonia... - mruknąłem zawiedziony, poprawiając nazwę miejscowości - Masz.

- Ryksa, przytrzymaj te ręczniki - oświadczył Thor, biorąc ode mnie telefon. 

   Ruda wyglądała jakby miała zaprotestować, zadając przy tym miliony pytań, ale ostatecznie sobie darowała, przypominając sobie zapewne przysięgę Hipokratesa, która nakazywała jej ratowanie ludzi. Gdy dziewczyna przyłożyła łapki do prowizorycznych ucisków, Blaise zaczął przeszukiwać mapę.

- Hmmm... - mruknął ze skupieniem niczym wybitny geograf i znawca topografii - Teoretycznie możemy polecieć samolotem, ale lotnisko jest położone jakieś 15 km na wschód między Bonn, a Kolonią, my zaś nie mamy odpowiedniego transportu. No i nie ufam ci w kwestii latania - oświadczył dobitnie, patrząc na mnie z wyrzutem - Pozostaje więc nam tylko pociąg.

- To raczej nienajlepszy pomysł... - dodała od siebie Ryksa. 

- Z NoIr nawet chodzenie na piechotę może być niebezpieczne - powiedział Thor, wodząc palcem po ekranie mojej komórki. 

- Nie przesadzajmy - westchnąłem zażenowany. 

- Wiecie co? Mam dwa kierunki. Myślę, że możemy udać się albo do Belgii, albo do Holandii. Mamy bezpośredni pociąg do Hagi, stamtąd byśmy przesiedli się na prom do Anglii. Z drugiej strony zawsze można pojechać do Antwerpii, a potem wziąć przesiadkę do Ostendy. Co wy na to?

- Brzmi świetnie - odparła cicho Ryksa.

- Weźmiemy to, co akurat będzie - podsumowałem, wzruszając ramionami - Chodź, Ryksa - pogoniłem dziewczynę ruchem ręki i... Jak się nie wyrżnąłem jak długi...

   Blaise i von Stauffenberg wybuchli śmiechem. Całe szczęście, że nie straciłem zębów, bo byłoby pewnie jeszcze bardziej zabawnie...

- Dobra, chodźmy - zaśmiała się Ryksa, przekazując "bandaże" Thorowi, który w międzyczasie odłożył komórkę i ponownie zajął się swoją ukochaną Olivią.

   Wraz z Ryksą doszliśmy do Hauptbahnhof. Dworzec był gigantyczny podobnie jak wszystko w tym mieście skrywającym Mendy i oblężonym przez amerykańskich turystów non stop robiących wszystkiemu zdjęcia. Gdy przechodziliśmy ulicą, jeden z takich młokosów o urodzie japońskiego casanovy cyknął mej towarzyszce kilka fotek, uśmiechając się do niej zalotnie spod biało-czerwonego kaptura. 

   Hauptbahnhof miał w swoim wyposażeniu wszystko to, czego potrzebowało małe miasteczko. Na wejściu stały rzędy ławek, gdzie strudzony biegiem podróżnik mógł przysiąść i nabrać tchu, aby następnie ruszyć do jednej z kilkunastu kas biletowych. Jeśli zaś jego środek transportu uciekł lub dopiero nadjeżdżał, mógł skorzystać z restauracji serwującej kebaby i zapiekanki lub małego sklepiku z bułkami i gorącą herbatą. Dla mniej głodnych był kiosk pełen gazet, kolorowych pisemek i plotkarskich brukowców. Z ciekawości sięgnąłem po jeden z nich, gdzie dziennikarze zapowiadali obszerne artykuły o podpisaniu traktatu nicejskiego, Mistrzostwach Świata w narciarstwie oraz o liście TOP 10 ulubionych win kardynała Meisnera. Niestety, Ryksa pociągnęła mnie za kurtkę, zanim dowiedziałem się, jaki gatunek uplasował się na podium.

- NoIr, mam taką propozycję - zaczęła niepewnie dziewczyna, skubiąc przy tym dół płaszczyku.

   Stężałem. Ostatnim razem, gdy chciała złożyć mi propozycję, to prawie skończyło się na tym, że wprowadziła mi się z walizkami do pokoju.

- Lepiej będzie, jeśli ja kupię wszystko w aptece. Wiesz... Znam się na nazwach i typach bandaży, plastrów... No i znam niemiecki, więc łatwiej dogadam się od ciebie. Ty za to możesz pójść kupić bilety, co ty na to?

- Oczywiście, nie ma problemu - uśmiechnąłem się z ulgą - Kup te sprawunki, a ja załatwię nam bilety.

- Dzięki. Widzimy się tu za jakieś 10 minut - odparła rudowłosa, wchodząc do apteki. 

   Bez najmniejszego stresu podszedłem do kasy i zerknąłem na rozpiskę odjazdów. Były na niej chyba wymienione wszystkie miasta i wsie Azji. Możliwe, że niektóre pociągi kursowały też do rzek, bo nie chciało mi się wierzyć, aby taki Berlin mógł być miejscowością. 

- Ja? - mężczyzna w granatowej kurtce z puchatym kapturem chrząknął znacząco w moim kierunku - Haben sie ihren entschluss gefasst?

   Zamrugałem zdumiony oczami. Żadnych Iren bez śluz gdzie masz? Co? Dlaczego oni zawsze musieli zadawać mi takie dziwne pytania? 

- CZTERY - powiedziałem głośno i wyraźnie, aby facet na pewno zrozumiał, nawet mu cztery palce wystawiłem - BILETY.

- Normal? - zapytał prawdopodobnie w kontekście, czy bilety miały być normalne, a nie czy ja byłem normalny.

- Jaaaa.... - mruknąłem niepewnie.

- Wo? - spytał, patrząc się w monitor komputera.

   A teraz o co chodzi? Był zdumiony moją znajomością języków obcych? Wreszcie mężczyzna po dłuższej chwili milczenia obdarzył mnie zmęczonym spojrzeniem i wskazał palcem na mapę wiszącą w jego gabinecie.

Wohin fährt der Zug?

- Bardzo mi przykro, ale nie wiem, jaki fart ma ten żuk.

Sprechen sie Englisch? - jęknął facet przykładając rękę do twarzy.

- Nein, ale po francusku się dogadamy - uśmiechnąłem się uroczo, opierając łokcie o ladę.

- GILBERT! - ryknął podłamany gościu - GILBERT!

   Po chwili pojawił się Gilbert. Był to jeszcze bardziej wiekowy dziadek od tego pierwszego, który mnie przyjął. Pan Gilbert wyglądałby jakby przed chwilą wrócił z frontu, na którym się zgubił i czekał w okopie przez czterdzieści lat, zanim ktoś mu nie powiedział, że wojna dawno się skończyła. Był stary, lekko przygarbiony, miał białe włosy przycięte na jeża i szpakowatą brodę. Spojrzał pytająco na kasjera, który burcząc coś w tym strasznym języku, gniewnie machał ręką. Gilbert zerknął na mnie i kiwnął głową. 

- Cztery bilety, tak? - zapytał uprzejmie z silnie szeleszczącym akcentem.

- Tak. Cztery normalne... Nie! Przepraszam! Trzy bilety normalne i jeden studencki - poprawiłem się szybko, zastanawiając się jeszcze, czy Olivia nie miała czasem karty seniora, to też by jakaś zniżka na nią wpadła.

- Dokąd pan jedzie? 

   Zerknąłem szybko na rozpiskę. Nie zauważyłem żadnej Pragi, o której mówił wcześniej Blaise, a tym bardziej nie spostrzegłem Badenii. Musiałem improwizować. Na pewno były tu jakieś inne miasteczka z Flandrii i tego drugiego kraju, który był "w sam raz". Ponownie przeleciałem wzrokiem po liście. Brema, Hanower, ten nieszczęsny Berlin... Zurych, Berno, Brno... 

- Do Gdańska - oświadczyłem pewnie, ponieważ to akurat brzmiało tak egzotycznie, nazwa  idealna na port, z którego można przepłynąć Kanałem La Manche do Londynu.

- Kiedy?

- Za... Trzy dni - tak, trzy dni to będzie dość sporo czasu na spakowanie i wykurowanie Jaskółki.

- Yhmmm... Trzy bilety normalne i jeden studencki do Gdańska na 17 lutego o godzinie 12:48. Wyjazd z peronu numer 2, tor 3. Płaci pan kartą czy gotówką?

- Gotówką - odparłem, kładąc banknot o nominale 100 euro.

- Należy się 54, 99 euro - odparł Gilbert, zabierając pieniądze i wydając mi resztę wraz z biletami.

Słowniczek:

1) Ja? Haben sie ihren entschluss gefasst? - Tak? Czy podjął już pan decyzję?

2) Wohin fährt der Zug? - Dokąd ma jechać pociąg?

Witam Was wszystkich serdecznie! Mam nadzieję, że rozdział Wam się podobał i nie załamaliście się zbytnio poziomem wiedzy geograficznej NoIr. Jak widzicie, to ostatni "niemiecki" rozdział. W następnym przenosimy się do idealnego portu. Pozdrawiam serdecznie!

                                                                                                           ♥ GaMa ♥



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top