Alladyn - wersja noirizowana (Multiwersja cz.1)

NOIR*

   Minęło trochę od momentu, gdy wreszcie dotarłem do Mistrza Fu. Powinienem pewnie powiedzieć, że w międzyczasie podjąłem nowe studia, wynająłem mieszkanie i zapoznałem super dziewczynę, z którą wiązałem nadzieje na wspólną przyszłość, ale byłoby to wierutnym kłamstwem, w które nikt by nie uwierzył ze mną samym na czele. 

   Prawda była taka, że praktycznie nic w moim życiu się nie zmieniło poza miejscem zamieszkania. Z racji tego, że wcześniej nazmyślałem Mistrzowi Fu o wspaniałym mieszkanku, w którym się zatrzymałem i w którym chowałem pozostałe miracula, teraz faktycznie musiałem się gdzieś ulokować, a że nie było mnie na nic stać, to początkowo spędziłem jedną noc w metrze, ale smród był tam tak niemiłosierny, iż postanowiłem zostać bezdomnym gdzie indziej. Przez kilka dni szukałem sobie dogodnego lokum w najlepszej dla mnie cenie, nocną porę przeczekując w parkach. Wpadłem nawet na pomysł, aby wkręcić się do Domu Samotnej Matki, zwłaszcza, że z brytyjskiego epizodu została mi jeszcze sukienka, ale próby porwania dziecka zakończyły się niepowodzeniem. Okazało się, że dzieci tak chętnie nie szły za obcymi ludźmi, gdy oferowało się poduszki i kocyki... Może powinienem zmienić taktykę i wmawiać, że miałem szczeniaczki w walizce albo spróbować z młodszymi szkrabami? Ostatecznie zatrzymałem się na jakiejś wysepce w środku miasta, gdzie jeden z dawnych francuskich monarchów machnął sobie mini-zameczek. 

   Moje nowe lokum było... Można by rzec, całkiem spore. Z pewnością wysoki sufit i żebrowane sklepienia sprawiały, że czułem się jak w kościele, zwłaszcza, że przynajmniej raz dziennie dochodził do mnie dźwięk organów. Było również chłodno, ale dzięki kocykowi, który miałem w torbie, nie marzłem aż tak bardzo. Kolejną rzeczą przemawiającą za tym, że może faktycznie zamieszkałem w starej kaplicy tłumnie odwiedzanej przez turystów w beretach były kilkumetrowe okna wypełnione witrażami wpuszczającymi do środka niebiesko-fioletową poświatę... Ale hej, przynajmniej spałem za darmo! 

   Znacznie gorzej było jednak ze zdobyciem posiłku. Na obiad wpadałem od czasu do czasu do GaMy i Mistrza, ale nie mogłem przecież wykorzystywać zanadto ich gościnności. Dopiero teraz zacząłem odczuwać, czym było życie bez grosza przy duszy. No, tak troszkę, inni nie mieli przy sobie kwami, które potrafiło niezauważone zwinąć bagietkę ze stoiska (zazwyczaj, raz Hatti zawalił sprawę i uciekał przed wściekłym sklepikarzem przekonanym, że gonił zmutowanego szczura, na co później stworzonko bardzo się uskarżało). Ostatecznie jednak znalazłem sposób na zarobienie kilku monet. 

   Z racji tego, że kiedyś bardzo interesowałem się muzyką i jak każdy nastolatek pragnąłem mieć własny zespół, zostały mi jeszcze dwa z instrumentów, którymi miałem podbić rynek muzyki celtyckiej. Oczywiście, nic z tego nie wyszło, zespół został namierzony przez władze uczelni i rozwiązany, a ja z moim kolegą musieliśmy przepisać się do chóru. Na szczęście, tutaj nie było dziekanatu, który straszyłby mnie w koszmarach, dlatego wyciągnąłem moje trochę nadszarpnięte przez czas flet oraz harfę i wyszedłem na ulicę, aby robić za biednego artystę. 

   Zastanawiało mnie nawet, jak radzili sobie pozostali. Jakoś nie byłem sobie w stanie wyobrazić, aby doprowadzili się do takiej samej nędzy jak ja. Widywałem ich czasem w Paryżu o różnych porach dnia i nocy. 

   Najczęściej pojawiał się Blaise w swoim iluzorycznym stroju, nad którego istnieniem musieli trzymać pieczę Mistrz Fu i GaMa, posiłkując się przy tym mocami Lisa, Żółwia i Bawoła. Mój dawny obiekt westchnień zjawiał się na ratunek głównie damom w potrzebie, którym jakiś łajdak ukradł torebkę lub gdy chodziło o pościg za bandytą. Po gazetach i reportażach w telewizji zdążyłem się zorientować, że Hawkeye stał się ulubieńcem mieszkańców miasta. Wszyscy spekulowali nad tożsamością przystojnego Amerykanina, który znikąd pojawił się w Paryżu, aby nieść Francji wolność na zachodnią modłę (nie, to wcale nie tak, że to właśnie Francuzi zorganizowali najsłynniejszą w dziejach rewolucję właśnie w imię wolności. Przecież do odkrycia prawdziwego znaczenia tego pojęcia musieliśmy sprowadzić sobie dopiero blondyna zza Pacyfiku). Podejrzewałem, że Thorowi bardzo się ten scenariusz podobał, on lubił być chełbiony... Ciekawe, jakie zdanie na ten temat miała jego narzeczona siedząca w Australii?

   Pod względem częstości działalności druga w kolejce była Swallow, ale nie miałem pojęcia, czy pracowała, czy może po prostu zwiedzała sobie miasto, skoro nie mogła cofnąć transformacji. Na szczęście, prawie w ogóle nie widziałem jej w obecności Blaisa, co mogło świadczyć prawdopodobnie o tym, że zerwali (o ile faktycznie byli razem). No, przynajmniej ja na jej miejscu, wiedząc, że typ ma narzeczoną i uwielbia wzdychające do niego kobiety, darowałbym sobie taki związek, a potem w dodatku odwiedziłbym ową narzeczoną i wspólnie z nią urządził malutkie piekło na ziemi. Na szczęście Thora, nie byłem Olivią, więc tylko w skrytości serca uśmiechałem się pod nosem, ciesząc się bezsensownie, że Blaise był "wolny".

   Jeśli chodziło zaś o Ryksę... Raz tylko wydawało mi się, że gdzieś mignęła mi burza jej rudych włosów i iskrzący od elektryczności strój Meduzy. Możliwe, że Mistrz oddał jej miraculum, ale to nie tłumaczyło rzadkości napotykania się na Quelle. Miałem nadzieję, że wtedy w Gdańsku nie skrzywdziłem jej zanadto odrzuceniem uczuć i wałęsaniem się z Lechem, zamiast niej. Z drugiej jednak strony, sądziłem, że załatwiłem to najdelikatniej jak tylko się dało. Jeśli mimo to nabyła olbrzymiej nieufności do ludzkości i świata w ogóle, to chyba nic już nie mogłem na to poradzić. 

   Oczywiście, bezsprzeczną liderką całej grupy była moja siostra. Kto się tego nie spodziewał, niech pierwszy rzuci kamieniem. Moja młodsza siostrzyczka miała po prostu to, czego nie posiadał nikt inny - bezgraniczne zaufanie Mistrza Fu i dostęp do olbrzymiej wiedzy, a także możliwość ciągłego korzystania z najróżniejszych miraculi. W teorii ja też byłem chyba lubiany przez naszego mentora i coś tam wiedziałem o różnych mocach oraz działających między nimi zależnościach, ale problem polegał na tym, że obecnie byłem w posiadaniu tylko swojej armili i narzekającego na mnie non stop Hattiego. Ciężko było w tych warunkach robić za jakiegoś wielkiego super-bohatera. Zresztą, nigdy się nim nie czułem. Prawdę mówiąc, nawet mi odpowiadało, że ktoś inny przejął wreszcie stery i całą odpowiedzialność za ten magiczny bałagan. Ewidentnie nie sprawdzałem się w roli przywódcy, natomiast GaMa była do tego stworzona. Spędzając z nią popołudnia na spacerowaniu i podziwianiu miasta, a niektóre noce także na patrolach, zdążyłem się już zorientować, że dziewczyna wcale nie próżnowała. Z jej szybkich i czasem nieskładnych opowieści wynikało, że każdego dnia sprawdzała coraz to nowsze miracula, a następnie korzystając z Mirażu i Multiplikacji, spisywała dane dotyczące wcześniejszych posiadaczy, o czym zresztą świadczyła biblioteka poszerzająca się w zawrotnym tempie. Dodatkowo to ona była inicjatorką pomysłu podczepienia nas do struktur ONZ. Początkowo sądziłem, że to głupi pomysł, zwłaszcza, że Organizacja Narodów Zjednoczonych mogła się wszystkiego wyprzeć, ale gdy tylko informacja została puszczona w obieg, a nasze zamaskowane twarze coraz częściej zaczęły pojawiać się w mediach, do naszych działań jako pierwsza przyznała się Elżbietka, dziękując "czarnowłosej pani w niebieskiej sukience za powstrzymanie ataku na Pałac Buckingham oraz ochronę królewskiego skarbca" (na moje nieszczęście wszyscy za ową bohaterkę wzięli Colibri przez jej czarnego kucyka i niebieski kostium przyozdobiony zielonymi piórami, które nawet wyglądały na jakąś wymyślną sukienkę). Drugą w kolejności była Dania ze specjalnym oświadczeniem tamtejszej monarchini ze łzami w oczach wspominającej o heroicznym uratowaniu jej ojczyzny przed całkowitym rozerwaniem na pół, co zawdzięczali głównie poległej Adeli, Lunde oraz "ich towarzyszowi z kosą" (szkoda, że nikt nie wymienił mnie tam z imienia, ale lepsze to niż nic). Później odezwała się Polska z uśmiechniętą twarzą Lecha opowiadającego o rozbiciu groźnej siatki przestępczej i ocaleniu wielu dzieci przed straszliwym losem, a także Niemcy, dziękujące za pomoc Quelle oraz Eidesche (ci już byli tak mili, że przynajmniej nadali mi własną nazwę). Najfajniej było jednak zobaczyć film przysłany z Nepalu od grupki herosów kierowanych przez Ṭā'igrēsę. Od razu mi się łezka w oku zakręciła, mimo iż niczego nie zrozumiałem z ich wesołej paplaniny. Niemniej, cały świat podchwycił pomysł mojej siostry i wszyscy uważali nas za część jakiegoś systemu. Dobrą czy złą... Czas pokaże. 

   Nie mając więc nic lepszego i pożyteczniejszego do roboty, siedziałem sobie na trawie, grzejąc twarz w ciepłym, wiosennym słońcu i niemalże z pamięci przesuwałem palcami po strunach harfy, wygrywając melodie znane z dawnych lat. Sam nie wiedziałem, czy ludzie przechodzący obok mnie zatrzymywali się, aby posłuchać tego kociego rzępolenia, wsłuchać się w mój głos, gdy czasami za bardzo się wczuwałem i nuciłem sobie pod nosem, czy może sensację wprowadzały moje błękitne spodnie i różowa koszula w paski, a także nieodłączne boa. Mało mnie to jednak obchodziło. Głównie liczyło się, że turyści wrzucali kilka monet do kapelusza, dzięki czemu mogłem potem legalnie kupić sobie pół bagietki, nie zmuszając tym samym Hattiego do bezprawnego pożyczania na wieczne nieoddanie. 

- Mego szczęścia jest niewiele, w sumie blisko mu do zera. Kiedyś pewnie mnie zastrzelą, idąc w ślady Wertera - zanuciłem pod nosem, muskając palcami struny harfy. 

- Jestem pewna, że nie chciałbyś skończyć jak Werter.

   Odchyliłem nieznacznie głowę i lekko otworzyłem jedno oko, aby spojrzeć na osobę, która śmiała mi ukraść Słońce. Co za ludzie... W Polsce Lesiu skradł Księżyc, a we Francji słonko zasłaniała mi GaMa. 

- Obawiam się, że pewnie nawet nie mógłbym tak skończyć - mruknąłem z uśmiechem, odkładając instrument na trawę - Blaise raz mnie tak urządził, ale jak widać bezskutecznie - zaśmiałem się, opierając głowę o kolana młodszej siostry znowu ubranej w całości na czarno. Jedynym, co wyrażało się w tej barwie bezdennej żałoby były złote guziki płaszcza w kształcie kwiatów. Całkiem miły akcent. 

- Słucham? - spytała zaskoczona dziewczyna, unosząc do góry jedną z brwi, co mogło świadczyć albo o tym, że Blaise nie chwalił się swoją kryminalną przeszłością, albo miała porażenie brwi, przez co nie mogła przybrać innej miny. 

- Nie ważne - uśmiechnąłem się słodko, odpychając się od ziemi i wstając na równe nogi - Co tu robisz? To raczej nie jest okolica, w której bywasz - odparłem, przetrzepując na wszelki wypadek spodnie, aby nie zostały na nich przypadkiem ślady trawy. 

   GaMa schowała tylko ręce do kieszeni i uniosła kąciki ust, wyciągając twarz ku słońcu. Widocznie i ona poczuła orzeźwiający powiew zbliżającego się wielkimi krokami lata.

- Nie, ale widzę, że jest tu całkiem przyjemnie. To tutaj mieszkasz? - spytała, przymykając powieki.

- Taak - mruknąłem z delikatną rezerwą. W końcu, nie było to kłamstwem, moje tymczasowe lokum można było uznać za jakieś tam mieszkanie - W jakiej sprawie jesteś?

- Oh, to nic wielkiego. Dziadek chce, abyś przyszedł dzisiaj do nas na obiad. Strasznie napalił się na ten pomysł, chociaż nie wiem dlaczego. Radziłabym ci więc uważać na to, co będziesz mówił. Dziadziuś od tak nigdy do siebie ludzi nie wzywa. 

- Może znowu chodzi o resztę biżuterii... - bąknąłem pod nosem, sięgając po kapelusz wypełniony drobniakami.

- Wątpię, ale jeśli to byłby ten powód, to najwyżej powiemy, że zgarnęłam cię na mieście i nie pomyśleliśmy, aby wrócić się do twojego mieszkania. 

   Uśmiechnąłem się delikatnie, przeliczając zarobione pieniążki. Nie było tego dużo, ale na bagietkę i kawałek sera powinno wystarczyć. 

- To idziemy? - zapytała Gabrielle, przyglądając mi się uważnie - Im szybciej tam dotrzemy, tym bardziej wiarygodnie będzie brzmieć nasza historyjka. 

- Tak, tak, chodźmy - powiedziałem, zbierając pieniądze, które schowałem do kieszeni, zaś żółty kapelusz z gwiazdką posadziłem sobie na głowie, wywołując tym samym parsknięcie siostry, która tylko pokręciła rozbawiona główką - Kupujemy coś po drodze? 

   Marie rozejrzała się ukradkiem po parku, aby sprawdzić, czy nikt nie zwracał na nas większej uwagi, po czym delikatnie uchyliła płaszcz, aby zaprezentować mi szyjkę butelki wypełnionej winem. 

- Tyle chyba wystarczy - rzekła, puszczając mi oczko i chowając ponownie butelkę. Nigdy bym nie podejrzewał jej o coś takiego, ale z drugiej strony była już pełnoletnia, więc nikt nie mógł zabronić jej kupić alkoholu. 

- Chyba tak - skinąłem głową, kładąc przy okazji dłoń na ramieniu siostry, którą delikatnie pchnąłem do przodu, dając tym samym znak, że mogliśmy ruszać. 

   Szliśmy więc oboje, ramię w ramię, przemierzając miasto. Gdy zerkałem na GaMę, serce mi rosło z radości. Rzadko miałem okazję z nią przebywać, a tymczasem minął prawie miesiąc, gdy widywaliśmy się codziennie. Mógłbym to ciągnąć cały czas, nawet gdybym przez wieczność musiał czatować w starej kaplicy i wysyłać Hattiego po bezpłatne zakupy. Przynajmniej mogłem być z tą częścią rodziny, która jeszcze nie dostawała nagłego skrętu mięśni na samo wspomnienie mojego imienia. Szkoda tylko, że prędzej czy później i to się skończy... Przecież nie mogłem przez wieczność ukrywać faktu, że wcale nie miałem przy sobie pozostałych miraculi. Gdybym tak jeszcze pamiętał, gdzie dokładnie znajdował się Gabriel, mógłbym spróbować jakoś je przechwycić, a tak... Pozostało mieć nadzieję, że i Mistrza Fu dopadnie Alzhaimer. 

- Jak długo planujesz zostać w Paryżu? - zagadnęła mnie GaMa. 

- Sam nie wiem... - mruknąłem, odwracając wzrok ku mijanym po drodze drzewkom - Nie myślałem jeszcze nad tym. Może na stałe? A ty? 

- Na pewno zostanę tu na czas studiów, a później zobaczymy. Kto wie, może dostanę jakąś fajną pracę, na przykład w Egipcie przy jakiś wykopaliskach? Byłoby fantastycznie, zawsze chciałam zobaczyć piramidy - odparła z uśmiechem - Może też gdzieś znajdę jakieś informacje o starożytnych bohaterach - zaśmiała się, dając mi łokciem lekkiego kuksańca w bok. Podobno w Luwrze już mają jakiś papirus ukazujący Khepri. 

   Khepri... Nazwa wydawała mi się dość znajoma, ale musiałem wysilić komórki mózgowe, aby lepiej ją sobie przypomnieć. Kojarzyłem coś, że była afrykańską Biedronką, która przerwała jednemu z faraonów pewien rytuał wskrzeszenia, za co później została przeklęta przez Jaskółkę i wygnana z kraju. Smutna historia, ale na dobrą sprawę mało było Biedronek o szczęśliwym zakończeniu, więc ta biedna dziewczyna nie wyróżniała się aż tak mocno na tle swoich następczyń. 

- Będziesz kiedyś musiała koniecznie mi go pokazać - powiedziałem z uśmiechem - Możemy później razem wyruszyć do Egiptu, aby wspólnie poszukać śladów dawnych herosów. Też mam pewną wiedzę na ten temat... - mruknąłem niepewnie. Ludzie zbyt często zapominali o tym, że na początku to ja miałem zostać następcą ojca, a nie ona. Trochę bolało, gdy GaMa również o tym zapomniała.

- Wszystko w swoim czasie, NoIr. Najpierw daj mi zacząć studia - zaśmiała się wesoło.

- Oczywiście - odparłem, chowając jedną rękę do kieszeni spodni. 

   Na dobrą sprawę Paryż nie różnił się szczególnie od wielu innych miast, w których miałem okazję się znaleźć. Oczywiście, była tu Wieża Eiffla, jego najbardziej znany symbol, były także tłumnie oblegane Pola Marsowe, Łuk Triumfalny, Luwr, ale poza tym stolica składała się z wąskich uliczek, zapachu kawy wypływającego z licznych kawiarenek zmieszanego ze smrodem zanieczyszczonej rzeki i samochodowych spalin, sklepów kuszących bajecznymi wystawami i gwaru stworzonego z milionów ludzkich głosów. Gdyby nie obecność mojej siostry, to pewnie nie siedziałbym tu tyle czasu. Jakoś nie lubiłem dużych miejscowości, zwłaszcza, że po pewnym czasie tłum ponad dwóch milionów osób zaczynał robić się nużący. Podczas samego tylko spaceru zostałem szturchnięty przez kilku ludzi, a kolejne setki musiałem wyminąć tak, aby nie doszło do kolizji. W tym wielkim zlewisku nie zwracało się już nawet uwagi na szczegóły. Każdy wyglądał prawie tak samo... Kurtki, płaszcze, kaptury, czapki, szaliki i różnokolorowe sznurki zwisające z nieba, które wyglądały jak okolicznościowa dekoracja wykonana przez teatr Moulin Rouge.

   Zmarszczyłem brwi. Coś mi się tu bardzo mocno nie zgadzało, ale z drugiej strony jeśli nikt nie wykazywał żadnych oznak niepokoju ani nie panikował, to równie dobrze w grę mogła wchodzić moja rozbujana wyobraźnia, która od tak zaczęła mi stroić figle. Może po powrocie do domu (tego prawdziwego w Bordeaux, a nie tego tymczasowego) należało poddać się badaniom psychiatrycznym, bo możliwe, że moja psychika nie mogła znieść tych wszystkich anomalii i po prostu siadła. Wcale bym się jej nie dziwił, ostatnie pół roku było tak szalone, że nawet komiksowy Joker wydawał się przy tym nudny jak szary urzędnik spędzający dnie za biurkiem. Na wszelki wypadek zerknąłem jeszcze raz na swoją siostrę, aby upewnić się, czy niczego sobie nie ubzdurałem. GaMa szła tuż obok mnie szybkim krokiem, patrząc się z zamyśleniem w przestrzeń przed siebie. Często miała taką minę, śmiało mógłbym powiedzieć, że ów wyraz był po prostu jej twarzą i niczym więcej. Cały czas była myślami hen hen daleko, skupiając się na tym, co dopiero miało nadejść, a nie na tym, co było teraz. Być może z tego właśnie powodu nie zauważyła tego, co ja, a może też naprawdę tego nie było... Może te sznurki i świetliste bransoletki były wytworem mojej wyobraźni i niczym więcej. 

- GaMa, widzisz to samo, co ja? - spytałem szeptem, nachylając się do ucha czarnowłosej.

- Yhm... - mruknęła dziewczyna, niezauważalnie kiwając głową - Ale nie wiem, co to może być. Wypadałoby to sprawdzić.

- Przede wszystkim trzeba najpierw ostrzec dziadka. On powinien wiedzieć, co należy zrobić. 

- Żartujesz, prawda? - prychnęła GaMa, wywracając oczami - Nie po to dostałeś wiesz co, aby czekać na decyzje innych i ruszać dopiero na ich rozkaz. Możemy to sami zbadać. W Danii jakoś nie czekałeś, aż ktoś ci wskaże palcem, co masz robić. 

- Słuszna uwaga, ale tam nie było naszego dziadka, któremu niejako podlegamy - zauważyłem - Tutaj chyba jego zdanie trzeba stawiać na pierwszym miejscu. 

- NoIr, od niego zależny jest jedynie Blaise - mruknęła GaMa, delikatnie unosząc kąciki ust - My, mając na własność swoją biżuterię, jesteśmy praktycznie wolni. Nie ma co patrzeć na Fu, on jest jedynie naszym przewodnikiem, który powinien wskazać nam odpowiednią ścieżkę. Inna sprawa, że to zadanie również wykonuje mizernie... - rzekła, a w jej głosie dało się wyczuć nutkę zawodu.

- Co masz na myśli? - spytałem niepewnie. 

- Nie zrozum mnie źle, naprawdę jestem mu wdzięczna za przygarnięcie i wszystko, co dla mnie robi, ale czy nie uważasz, że czasami posuwa się za daleko? Nie odnosisz wrażenia, że nie mówi nam o wszystkim, podczas gdy może mieć wiele za uszami? W końcu ma w swoich rękach olbrzymią moc, a to często sprawia, że ludziom zacierają się granice tego, co właściwe. 

- Każdy ma swoje tajemnice - powiedziałem, wzruszając ramionami - Musimy to uszanować.

- A jeśli to są katastrofalne wręcz sekrety? Wszyscy wokół czynią z dziadka osobę kryształowo czystą, zawsze skorą do pomocy i wyciągającą rękę do potrzebujących. Problem w tym, że nikt nie jest idealny. Ja siebie nie nazwałabym wspaniałą - oświadczyła z werwą, przykładając dłonie do klatki piersiową - a co dopiero kogoś innego! Ty się uważasz za ideał?

- Nie - odparłem bez chwili wahania. 

- No właśnie! Doskonale wiesz, że od jakiegoś czasu spisuję biografie dawnych posiadaczy i podczas rozmów z naszymi przyjaciółmi zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy ci, których uważano za kontrowersyjnych, byli tacy od samego początku, a jeśli nie, to co sprawiło, że stali się właśnie tacy. Ostatnio rozmawiałam z Tikki o Désirée... Wiesz kto to, nie?

   Skinąłem głową. Oczywiście, że wiedziałem. Ciężko było nie słyszeć historii o jednej z najbardziej upadłych bohaterek, która zamiast stać się heroską niosącą dobro i nadzieję, zaczęła szerzyć wokół siebie śmierć i cierpienie. Rzecz jasna, wiele było takich przypadków, ale Marienkäfer stanowiła pod tym względem jednostkę szczególną z jednego, prostego powodu: wspomnienia o II wojnie światowej nadal były dla mnóstwa osób świeże. Czas nie zdążył jeszcze zatrzeć tych wydarzeń, dlatego zbrodnie, których się dopuściła, wydawały się przez to mroczniejsze i gorsze. Gdyby działo się to np. 500 lat temu, ludzie machnęliby na to ręką, ale obecnie sprawa wyglądała inaczej. Świadkowie tamtych potwornych czasów nadal żyli i pamiętali. 

- Po rozmowie z Tikki wywnioskowałam, że przed wybuchem II wojny światowej Désirée była zupełnie inną osobą, ale zmieniła się, gdy zaczęła zadawać się z Werterem. 

- Wiesz, skarbie... Wojna na pewno zmienia ludzi i czasami zmusza ich do takich, a nie innych rzeczy - oznajmiłem delikatnie.

- To wcale nie musiało się zdarzyć, gdyby tylko dziadek nie kazał jej się z nim zadawać i słuchać we wszystkim, co mówi. Fu sam tworzy potwory, których nie daje rady trzymać na smyczy. Zauważyłeś to? Chyba, że robi to specjalnie, ale jaki miałby w tym cel?

- GaMiś, nie sądzisz, że troszeczkę przesadzasz? - spytałem, kładąc dłoń na ramieniu siostry - Fakt, może Mistrz popełnił w swoim życiu parę niezbyt dobrych decyzji, ale raczej nie robi tego naumyślnie. 

- Właśnie, raczej... - powtórzyła z namysłem.

   Westchnąłem. Nie było sensu jej przekonywać. Gdybym wysunął jeden argument na obronę Mistrza Fu, ona podałaby mi pięć przeciwnych, podpierając je różnymi historiami, o których nigdy nie słyszałem. 

- Wiesz co? Pospieszmy się może na ten obiad, bo jeszcze wszystko wystygnie - zaśmiałem się delikatnie, zabierając rękę z ramienia czarnowłosej. 

- Jestem pewna, że dziadek nie zaprosił cię od tak. Musi się kryć za tym coś większego. Poza tym...

- Przekonamy się o tym, gdy tam dotrzemy - przerwałem szybko GaMie - Kto ostatni, ten Biedronka! - krzyknąłem, przytrzymując ramię GaMy, od której się odbiłem i puściłem biegiem przed siebie.

- Co?! - parsknęła śmiechem dziewczyna - To nie miało żadnego sensu! - zawołała rozbawiona, dołączając się do wyścigu. 

- Może za 20 lat będzie miało! - odkrzyknąłem jeszcze.

   Oboje ścigaliśmy się aż do domu Mistrza Fu jak małe dzieci. Ja na przedzie, dzięki swoim długim nogom, GaMa ciut za mną, jak za starych, dobrych lat, gdzie świat nie był jeszcze tak pokomplikowany. 

Witajcie ponownie! Mam nadzieję, że nowy rozdział się Wam spodobał. Serdecznie przepraszam za błędy, jeśli jakieś się pojawiły. Sprawdzałam kilka razy, ale zawsze mogłam coś przeoczyć. Z niecierpliwością czekam na Wasze opinie :D Pozdrawiam i widzimy się niedługo!

                                                                                                                            ♥  M ♥

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top