Aktualizacja nowego obszaru: Londyn

NOIR*

   Założyłem na kostkę białą bransoletkę z pięcioma czarnymi breloczkami w kształcie pingwinków i wyprostowałem się, uwalniając tym samym z biżuterii szarą kulę jasnego światła, która otoczyła mnie kilkukrotnie okręgiem, aż wreszcie zmaterializowała się przed mą twarzą, przybierając postać 10-centymetrowego bezlotka z pomarańczowym podgardlem. 

- Witamy na pokładzie, Pierre - powiedziałem z uśmiechem, na co mała istotka skłoniła się z gracją. 

- Jeszcze raz dziękuję ci za wszystko - oświadczyło kwami oficjalnym tonem - Nawet nie wiesz, jaką wdzięczność wobec ciebie odczuwam. Służba dla mojego poprzedniego właściciela nie była zbyt przyjemnym doświadczeniem...

   Ostatnią osobą przede mną, która korzystała z zaczarowanej bransoletki, był Ole Villunsen - młody, na oko około szesnastoletni Duńczyk, z którym poznałem się dość nietypowo. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce w okolicach Wielkiego Bełtu między Fionią, a Zelandią w czasie sztormu spowodowanego przez Søpapegøje. 

   Adela, bo tak kazał się tytułować chłopak pod pingwinią maską, została zepchnięta przez swojego arcywroga z klifu i z impetem władowała się na moją łódź pożyczoną z gdańskiego nadbrzeża od polskiego rybaka, który machał mi na pożegnanie dość oryginalnie, bo pięścią. Młoda bohaterka przebiła się przez wypożyczoną łódkę, przełamała ją na pół, pozbawiając mnie transportu, a siebie możliwości przeżycia, bo jak się chwilę później okazało, nastolatka nie umiała pływać, więc zbyt długie pluskanie się wśród fal Morza Bałtyckiego równało się dla niej z definitywnym i przykrym końcem. Na szczęście, ja posiadłem tę niesamowitą zdolność, której zabrakło, notabene Pingwinowi - ptakowi rzekomo świetnie poruszającemu się pod powierzchnią wody, więc wykazując się bezinteresownością i dobrym sercem, wyratowałem heroskę z topieli i odstawiłem na jedną z okolicznych plaż. 

   Na piaszczystym wybrzeżu jednej z duńskich wysp przeżyłem kilka wstrząsów:

- po pierwsze, morze rzucało nami jak kaktusowym pontonem, który odpłynął znużonemu słońcem i wakacyjnymi zabawami plażowiczowi, wyrzucając nas dość brutalnie na mokry piach ostry od połamanych muszelek. 

- po drugie, Adela, która była dość ładną dziewczynką w lateksowym stroju przyozdobionym czarnymi piórkami, bursztynami i muszlami, okazała się nie być nastolatką, a nastolatkiem. Szczerze mnie to zdumiało. Co prawda, wiedziałem, że miracula potrafiły zmieniać swoim użytkownikom barwę, strukturę i długość włosów, kolor tęczówek, wzrost, odcień skóry, budowę ciała, a także brzmienie głosu, ale nie płeć. Z tym się jeszcze nie spotkałem i byłem wielce ciekaw, jakim cudem Ole to osiągnął. 

- po trzecie, okazało się, że ponownie miałem do czynienia z barierą językową, tym razem do walki o zrozumienie musiałem stanąć przeciwko det dasnke sprog, którego nie znałem i nigdy bym pewnie nie dowiedział się o jego istnieniu, gdyby nie to, że Søpapegøje zamarzyło się odegranie słynnej sceny śmierci Mufasy z "Króla lwa". 

- po czwarte, relacje między Ole, a jego kwami były zaburzone... Pierre nie odzywał się do Ole, a Ole nie miał zamiaru szukać nici porozumienia. Dopiero jakiś czas później dowiedziałem się, że kwami nie pasował fakt, iż jego właściciel udawał kogoś, kim nie był, ze strachu przed opinią społeczeństwa (pomijam, że nosząc miraculum i magiczny kostium udawało się kogoś, kim nie było się w normalnym życiu). Ole ustawał przy swoim, tłumacząc się mgliście z argumentów, które sprawiały, że po przemianie stawał się bohaterską Adelą, a Pierre prychał i parskał, jawnie okazując swemu właścicielowi pogardę. 

- po piąte, Adela kompletnie nie umiała korzystać z miraculum. Heroska znała jedynie formułkę służącą jej do dokonania transformacji i nic poza tym. Nie wiedziała, jak aktywować swoją moc, jak posługiwać się bronią (tak po części, gdyż jej orężem była proca, a procy większość ludzi potrafiła używać bezproblemowo), a także jak się odmienić. Radziła sobie jak mogła, nie błagając kwami o rady i wyjaśnienia, których otrzymać nie miała jak już po pierwszej przemianie. Nie martwiła się o czas do końca walki, a stroju pozbywała się, ściągając z kostki bransoletkę. Adela była samowystarczalna i to właśnie czyniło ją wyjątkową. Większość posiadaczy miraculi nie umiała funkcjonować bez swoich mocy, a ona była ich praktycznie pozbawiona przez własne kwami. 

   Tak po prawdzie, nigdy nie planowałem robić żadnych postojów od wyruszenia z Polski, ale skoro przypadkowo znalazłem się na jednej z duńskich wysp, to najwidoczniej los uznał, że moja obecność mogłaby się komuś tam przydać. Nic wszak nie działo się bez przyczyny. Oczywiście, nie twierdziłem wcale, że byłem czegoś prowodyrem czy innym katalizatorem - nie powodowałem żadnych wydarzeń, nie byłem też istotny przy rozwiązywaniu problemów, ale nie chciało mi się wierzyć, aby takie spotkania jak to z Adelą nie miały w sobie chociaż odrobiny niezwykłości. W końcu, szansa na to, że ktoś przebije mi się przez łódź, wynosiła jeden do miliona. Bardziej spodziewałem się już, że przyrżnę z impetem o jakieś skały czy skaczącego wśród fal delfina, a nie, że jakaś Dunka zniszczy mi wypożyczony transport, który miałem zamiar zwrócić właścicielowi w dalekiej przyszłości. Mając na uwadze to wszystko, postanowiłem zostać. Nie na darmo w końcu przyuczano mnie do roli Strażnika, abym teraz stał bezczynnie i patrzył, jak Ole prowadził zimną wojnę z Pierrem. 

   Nie zważając na to, że prawdopodobnie byłem w Londynie wyczekiwany przez ojca i Mistrza Fu, zacząłem szukać w grimoirze informacji o miraculum Pingwina, aby dowiedzieć się, jaką mocą właściwie dysponowała Adela oraz o miraculum Maskonura, którego posiadaczem prawdopodobnie był Søpapegøje. Następnie zdobyłem wiedzę o potencjalnych planach i wszystkich wydarzeniach, w które zamieszany był nemezis Ole. Jednocześnie cały czas próbowałem pogodzić ze sobą Adelę i Pierra, ale jeśli miałem być szczery, marnie to szło, dlatego w końcu skupiłem się na tworzeniu planu, który miał ostatecznie pokonać złoczyńcę. 

   Jakiś czas później udało nam się powstrzymać Søpapegøje przed rozerwaniem Danii, przyłączeniem do niej okolicznych lądów i stworzeniem z niej jednej wielgachnej wyspy. Niestety, w trakcie bitwy Maskonur zginął. Przez chwilę myślałem także, że zmarła również Adela, ale na szczęście jej miraculum zostało tylko uszkodzone. Po wielu namysłach oraz rozlicznych "za" i "przeciw", udało mi się przekonać Ole, że lepiej będzie, jeśli odda mi miraculum Pingwina i weźmie sobie Maskonura. Mimo wojny z Pierrem, Ole wahał się dość długo, ale wreszcie uznał, że może faktycznie lepiej będzie zmienić kwami, tłumacząc mu zawczasu swoje motywy. 

   Tak więc Ole przejął miraculum Maskonura, zostając od tej pory Lunde, ja przejąłem w posiadanie miraculum Pingwina, a w gazetach, radio oraz telewizji ukazał się obszerny wywiad z Lunde, gdzie poinformowano społeczeństwo o śmierci ich wroga, a także ukochanej bohaterki oraz powstrzymanym niebezpieczeństwie. Wdzięczna królowa Małgorzata II uhonorowała mnie i Lunde orderem, a następnie pomogła mi w dostaniu się do Wielkiej Brytanii... 

   Tak oto płynąłem na pokładzie statku "Ingrid" razem ze wszystkimi moimi małymi przyjaciółmi.

- Naprawdę, nie ma za co - uśmiechnąłem się - Rozgość się w kajucie, niedługo powinniśmy znaleźć się w Londynie - powiedziałem, wskazując ruchem głowy na wnętrze pomieszczenia i brykające wokół kwami - Do tego czasu mamy trochę wolnego. 

   Miniaturowy pingwinek skinął lekko głową. Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Stworzenie miało do mnie o wiele lepszy stosunek niż do swojego poprzedniego pana i chętniej słuchało tego, co miałem do powiedzenia. Właściwie... Zacznijmy może od tego, że w ogóle zauważało moje istnienie i raczyło nadstawić uszu, gdy do niego mówiłem. U Ole by to nie przeszło. 

   Kwami z radością pofrunęło do swoich nowych towarzyszy, a ja usiadłem na krześle z błogim uśmiechem na twarzy. Nie mogłem uwierzyć, że tak szybko wszystko zleciało i jednocześnie, że tak się dłużyło. Miałem wrażenie, jakbym wyruszył z ojcem cztery lata temu, a nie cztery miesiące. Dodatkowo, gdy zostałem porzucony na mroźnym pustkowiu, miałem przy sobie jedynie podniszczony grimoire i miraculum (oraz niechętnego mi Hattiego, który miał mnie za leszcza). Byłem więc goły i wesoły i bez najmniejszego planu. Wiedziałem tylko, że moim celem był Londyn, a teraz... Teraz płynąłem na statku z biletem zafundowanym mi przez duńską królową. W moje posiadanie wyszły miracula Nietoperza, Czarnego Kota, Psa, Lancetnika, Diabła Tasmańskiego, Sokoła, Meduzy, Żurawia i Pingwina. Co prawda, to pierwsze gdzieś mi się zgubiło, a jeszcze inne nieumyślnie zniszczyłem, ale nadal pozostałe osiem działało bez zarzutu.

   Ze spokojem obserwowałem kwami. Plagg zajadał się jakimś niezidentyfikowanym obiektem, który sądząc po zapachu i kolorze dawno stracił datę ważności, Arrow, Llata i Açuu grali w karty, które mały diabełek gwizdnął jakiemuś dzieciakowi w porcie, Kukka przyglądał się z zapałem mapie, merdając ogonkiem na myśl o powrocie do domu, Kraana spał na środku poduszki, natomiast Hatti gawędził z Pierrem o wspólnej przeszłości w Nowej Zelandii. Szkoda, że nie było z nami Blooda. Do tej pory nie miałem pojęcia, co się z nim stało, ale skoro żaden Batman nie latał teraz po świecie, żądając sprawiedliwości, to najwidoczniej nikt go nie znalazł.

   Z uśmiechem przymknąłem oczy. Byłem już bardzo, bardzo blisko celu. Mistrza Fu miałem wręcz na wyciągnięcie ręki. Nie mogłem się doczekać chwili, aż wreszcie go spotkam, pokłonię się przed nim i osobiście wręczę mu do starczych rąk grimoire wraz z całą resztą miraculi. Chociaż kto wie? Może w uznaniu za moją przykładną pracę Mistrz zgodzi się na stworzenie oddzielnej szkatuły, którą mógłbym pilnować? Nazwałbym ją Czarną Szkatułą, wyciąłbym specjalny kształt ze skały wulkanicznej, porobiłbym na niej malunki w jakimś starym języku i założyłbym w niej magiczny kod, dzięki któremu tylko ja mógłbym ją otwierać. To byłoby coś wspaniałego...

- Wszyscy spakowani? - krzyknąłem, sprawdzając torbę po raz setny. 

   Jeśli dobrze się orientowałem, zabrałem ze sobą trochę ubrań, jakiś prowiant na drogę (+ oddzielny składzik żywności dla Plagga, który dziennie spożywał równowartość małej ciężarówki), wszystkie miracula, sponiewierany przez podróż grimoire, order dziękczynny od mojej królewskiej przyjaciółki oraz list polecający. 

- Już prawie - pisnął Kukka, usiłując ściągnąć z kajuty mapę świata. Nie wiedzieć czemu, kwami Psa uparło się, że coś takiego będzie nam niezbędne. Może nie wierzyło, że byłem w stanie dotrzeć do Wielkiej Brytanii bez żadnych dodatkowych komplikacji? Aż dziwne, że nasz statek po drodze nie utonął i nie osiadł gdzieś na mieliznach Australii.

- Kukka, nie możemy tego wziąć. To nie należy do nas - powiedziałem, przeszukując kieszenie torby, w której przypadkowo znalazłem 10 euro. Miałem nadzieję, że jeśli poszperam jeszcze trochę, to wzbogacę się bardziej. 

- Ale my jej potrzebujemy! - pisnęło stworzonko.

- Nie martw się, kupimy sobie jakąś na miejscu. A teraz wskakuj do torkwesa. Nikt nie powinien cię tu widzieć.

   Kukka westchnął rozdzierająco i bez zbędnego gadania wniknął do swojego miraculum. Jedynym obecnym w pomieszczeniu kwami został już tylko Hatti. 

- Nie mogę się doczekać, jak wreszcie postawimy stopę na angielskiej ziemi - powiedziałem z uśmiechem, zamykając torbę. 

- My? - zapytał niemrawo Hatti.

- Tak, my. Skoro wyjdę w stroju Hatterii, to tak, jakbyś i ty dotknął tej ziemi. 

- Może i tak... - westchnęło kwami.

- Coś nie tak, Hatti? Od kilku dni jesteś wyjątkowo markotny i gdzieś zapodziała się twoja bezczelna złośliwość. Ty chyba jako pierwszy powinieneś cieszyć się z tego, że będziemy w Anglii.

- Dlaczego tak mówisz? - Hatti uniósł podejrzliwie jedną z brwi.

- Czy to nie oczywiste? To zawsze ty narzekałeś na to, że jestem twoim właścicielem. Od samego początku ci się to nie podobało - przypomniałem, wstając i podchodząc do biurka, na którym siedziała mała hatteria - Nie martw się, wreszcie się mnie pozbędziesz. Chyba, że wcale nie chcesz się mnie pozbywać? - szepnąłem, głaszcząc istotkę po różkach, na co w odpowiedzi stworzenie mruknęło coś niezrozumiałego - No przyznaj, zdążyłeś się ze mną zżyć i nie chcesz się rozstawać, ty mały zazdrośniku. 

- Decyzja będzie należeć do Mistrzów, nie do mnie... - burknęło kwami, szybko mrugając oczętami. 

- Będę o ciebie walczyć, jeśli zajdzie taka potrzebna - powiedziałem z uśmiechem, ścierając z policzka kwami krwawą łezkę - W końcu, kim byłby Hatteria bez Hattiego? Byłby tylko smutnym Erią. 

   Kwami prychnęło, sam nie wiedziałem, czy ze śmiechu czy z pogardy, ale na szczęście, obdarzyło mnie słabym uśmiechem. 

- Jesteś wyjątkowym właścicielem...

- To już nie jestem leszczem? - zaśmiałem się. 

- Jesteś, ale z każdym krajem coś z niego tracisz - odparło stworzenie ze słabym, wymuszonym uśmieszkiem - Nie uważasz, że już najwyższy czas na przemianę? Zaraz zawitamy w Londynie - przypomniał nagle Hatti. 

- Racja. Hatti, upuść krwi! - zawołałem, łapiąc za torbę i zmuszając kwami do transformacji. Jakiś czas temu wspólnie z Hattim doszliśmy do wniosku, że łacińska sekwencja służąca do przemian brzmiała magicznie, jak na sprawy związane z tymi wszystkimi czarownymi rzeczami przystało, ale była kompletnie nieprzystosowana do obecnych czasów, dlatego postanowiliśmy ją zmienić na coś bardziej... Hmmm... Wymawialnego. 

   Zerknąłem w lustro. Moja różowa, futrzasta kamizelka i dzwony tego samego koloru zostały zastąpione dobrze znanym mi jaszczurzym kostiumem. Uśmiechnąłem się do swojego odbicia i wyszedłem z kajuty.

Witam wszystkich w nowym rozdziale i jednocześnie w pierwszym rozdziale wyzwania D-Day! Było to dość niespodziewane, tak bardzo niespodziewane, że nie chciało mi się w to osobiście uwierzyć. Z racji też tego (i faktu, że dziś tamten rozdział, o którym wspominałam nie był gotowy) postanowiłam opublikować wszystkie rozdziały łącznie z tamtym w dniu, w którym będzie się kończyć D-Day. Mam nadzieję, że mi się uda. Trzymajcie kciuki!

                                                                                                                           ♥ M ♥

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top