3 - Nasze małe królestwo
********
W tym rozdziale użyłam kilku fragmentów z książki. Ogólnie to jeżeli też w przyszłości będę ich używać, to też je podkreślę, żeby nie było, że podpisuję się na Ricka.
Miłego dnia ^^
ZielonyKapturek
*******
Nasz domek znajdował się na południowym brzegu, daleko od czubka Long Island. Było to pomalowane na pastelowe kolory niewielkie pudełko ze spłowiałymi firankami, od połowy zasypane przez piasek, w szafach pająki, a morze zazwyczaj było za zimne, żeby pływać
Kochałam to miejsce.
Nie dlatego, że uwielbiałam morskie powietrze, zimną wodę czy wielkie sztormy. Tak szczerze, to nie lubiłam pływać. Ale Montauk było jednym z tych miejsc, gdzie wszystkie troski nagle znikają, tak jakby ktoś wymazał je z pamięci. Zawsze czułam, że jest ono moim domem, takim prawdziwym. Bo mieszkania z Gabem nie można było takim słowem nazwać.
Poza tym mama. Przekręciłam głowę w prawo, na chwilę odwracając wzrok z drogi. Mama uwielbiała jeździć na plażę. Mimo tego, że spała na siedzeniu pasażera obok mnie, wiedziałam, że jest zadowolona. Nie to, że uśmiechała się przez sen, czy mówiła coś, nic z tych rzeczy.
Po prostu gdy na nią patrzyłam czułam wewnętrzne ciepło. A właśnie to „ciepło" było perfekcyjnym określeniem Sally.
Zerknęłam jeszcze na lusterko, znajdujące się na środku przedniej szyby. Mimo, że było lekko pobrudzone, widziałam w nim ciemną czuprynę. Głowa co chwilę lekko odbijała się od okna na wyboistej drodze, jednak jej właściciel tylko cicho mruczał coś przez sen i nie zwracał na to uwagi. Percy był naprawdę kochanym bratem i nawet jego miłość do snu, którą pewnie odziedziczył po mamie, tego nie zmieniała. Dlatego żal mi go było za każdym razem, gdy wracając do domu mówił mi, że musiał odejść z kolejnej szkoły. Chociaż oczywiście nie powiem mu tego nigdy, żeby go nie zranić. Wiem przecież sama jak to boli.
Akurat gdy zaparkowałam samochód przed drewnianą konstrukcją, usłyszałam głos.
- Już jesteśmy? - Zaspany Percy ziewnął przerażająco.
- Tak. Przespałeś całą drogę - zaśmiałam się w odpowiedzi. Szatyn otworzył usta chcąc się usprawiedliwić, jednak przerwała mu w tym mama.
- Meg, jak to dobrze, że Ty prowadzisz - uśmiechnęła się, jednocześnie rozprostowując zmęczone od długiej jazdy nogi. - To co, szybkie rozpakowanie i obiad? - Kobieta wiedziała jak nas zapędzić do pracy.
Rozpakowanie wcale nie było takie szybkie, jak mogłoby się wydawać. Oprócz wniesienia bagaży, dobrą godzinę spędziliśmy na przystosowywaniu domku do użytku. Trzeba było wytrzepać dywany, zmienić pościele, wygonić jakieś niestworzone owady spod łóżek, zamieść kurze i wykonać wiele innych domowych czynności, których nie będę już dalej wymieniać, bo mam nadzieję wiecie jak się sprząta.
W tym czasie cienie na dworze wydłużyły się, tworząc nieregularne, szare kształty. Właśnie skończyliśmy sprzątać, więc przyglądaliśmy się temu zjawisku, siedząc przy rozpalonym przez mamę ognisku. Noc była nawet ciepła, a przynajmniej gdy siedziało się pod ciepłym kocem i zajadało ciepłym jedzeniem. Dawno nie mieliśmy takiego rodzinnego czasu.
- Mamo - przerwał opowieść Sally o jej dzieciństwie Percy - Bo... Ja wiem, że teraz jest taki miły czas i w ogóle, ale tak to chyba nigdy nie będzie dobrego na zapytanie się - brunet plątał się trochę w słowach, na co parsknęłam śmiechem.
- Jeżeli chcesz prowadzić samochód w drodze powrotnej to nawet o tym nie myśl - wtrąciłam się. - Mam nadzieję jeszcze żyć.
Brat wystawił w moją stronę język, ale po chwili znów poważny, odwrócił głowę w stronę mamy.
- Dobra, dobra. Ale to nie do końca miało być moje pytanie. Mieliśmy nawet takie zadanie na angielskim raz i - tutaj przeciągnął ostatni spójnik. - Jak poznałaś tatę?
Sally westchnęła. Nie dziwiła się synowi, że pytał o takie rzeczy. Każdy z nas ma w sobie przecież tę chęć przynależności do czegoś, do kogoś. Wyciągnęła z torby niebieski cukierek i zaczęła mówić.
- Poznaliśmy się na tej plaży. Meg miała wtedy kilka lat i kochała wylegiwać się na słońcu. - Położyłam głowę na ramieniu mamy, a wolną ręką poczochrałam brata. Co z tego, że nie byli oni moją "rodzoną rodziną"? Nigdy nie wstydziłam się tego, że zostałam adoptowana. Chociaż tak naprawdę miałam wtedy ze dwa latka, kiedy moi rodzice mieli wypadek. Sally, jako siostra mojej rodzonej mamy, od razu postanowiła, że weźmie na siebie moje wychowanie.
- Twój tata był naprawdę dobrym człowiekiem. - Spojrzała na syna żartobliwie - i bardzo przystojnym.
Percy uśmiechnął się.
- Ile miałem lat? To znaczy... kiedy on odszedł?
Kobieta westchnęła, odwracając wzrok w stronę morza.
- Percy... Byłby na pewno z Ciebie dumny. Ale spędził ze mną tylko to jedno lato. Musiał odejść, zanim się urodziłeś.
Przyłożyłam mocniej rękę do głowy bruneta. Wiadomo - wyrósł na świetnego gościa bez obecności ojca. Ale jednak taka wiadomość jest troszeczkę dołująca. Dlatego przykryłam go kocem.
- Ej, wiesz - udałam, że przyglądam mu się uważniej - wyglądasz trochę jak koń. Taki mały gruby kucyk.
- O ty! - i zaczął mnie porównywać do ślimaka bez skorupki. Tego nie mogłam znieść, więc postanowiłam wepchnąć w niego kilka niebieskich pianek, żeby się zamknął. I rzeczywiście - poskutkowało.
A mama tylko uśmiechała się, mając nadzieję, że ten czas nigdy nie minie. Że jej dzieci nigdy nie urosną i częściej będą przyjeżdżać do swojego małego królestwa w Montauk.
Jak bardzo się myliła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top