• twenty one

Grace miała wrażenie, że jeszcze nigdy w całym swoim życiu, jej serce nie biło w tak szaleńczym tempie, jak wtedy, gdy prowadziła Steve'a do jej – ich – sypialni, gdzie Pepper zajmowała się Jeremym.

Droga do pokoju dłużyła się tak, jakby pomieszczenie było odległe o dobre, kilka godzin, a nie zaledwie kilka metrów. Mimo tego żadne z nich się nie odzywało. Grace nie wiedziała, co powiedzieć. Jednocześnie chciała mu powiedzieć o wszystkim. Jak tęskniła, że go kochała, że się bała i potrzebowała jego wsparcia.

Grace Stark naprawdę się bała.

Pamiętała swój strach przed Nowym Jorkiem i ten przed bitwą z Ultronem, ale teraz to było coś zupełnie innego. Widziała, jak z trudem udało im się wygrać tamte starcia. Co jeśli tym razem nie uda jej się wyjść żywo z tej bitwy i to była ostatnia chwila, by zobaczyć Jeremy'ego? Co jeśli faktycznie umrze? Miała zostać pozbawiona możliwości do tego, by przyglądać się swojemu synowi, jak dorasta? Nie pogodzić się w odpowiedni sposób ze Steve'em i nie spróbować w końcu być małżeństwem? Wybaczyłaby mu to, że nie powiedział jej o rodzicach – praktycznie już to zrobiła – pozwoliłaby nawet, by Bucky był częścią ich życia, bo wiedziała, że był taką samą ofiarą HYDRY jak reszta.

Byleby tylko mieć do tego okazję.

— Grace — odezwał się Steve, zatrzymując się zaraz obok niej, kiedy dotarli do odpowiednich drzwi. Blondyn chwycił niepewnie ją za rękę, a kiedy go nie odtrąciła, wzmocnił swój uścisk. Poczuła dreszcze na całym ciele i przez krótką chwilę uwierzyła w to, że wszystko może się jeszcze dobrze skończyć. — Wszystko będzie dobrze, wiesz o tym, prawda? Uda nam się.

Brunetka uśmiechnęła się nieznacznie, słysząc jego zapewnienia. Nie wiedziała tylko, czy mówił tak, by dodać otuchy samemu sobie, jej, czy może im obydwu. Dla niej nie miało to większego znaczenia, bo pomogło, chociaż na chwilę.

— Jesteś gotowy?

— Czy można być gotowym na coś takiego?

— Prawdopodobnie nie — zgodziła się, a zanim nacisnęła klamkę, spojrzała na Rogersa. — Chyba nie boisz się spotkania ze swoim synem, prawda?

— Chyba — odpowiedział niepewnie. — Nie wiem.

— Po prostu bądź sobą — poradziła mu.

Otworzyła drzwi do pokoju i weszła do środka, a za nią Steve. W środku Remy siedział w swoim kojcu i bawił się swoimi zabawkami, a niedaleko na fotelu Pepper próbowała udawać, że czyta książkę. Grace wiedziała, że Potts cała była roztrzęsiona i zaniepokojona, dlatego wcale się nie zdziwiła, gdy natychmiast się odwróciła, słysząc otwierane drzwi.

— Wiadomo coś o Tonym? — Zapytała z nadzieją,.

— Niestety nie — odpowiedziała ciężko brunetka, kręcąc głową. — Skafander nie był przystosowany do podróży w kosmos. Gdziekolwiek teraz jest nie ma nawet łączności z FRIDAY.

Pepper skinęła i podniosła się ze swojego miejsca, ruszając w stronę przybyłej dwójki.

— Dobrze cię widzieć, Steve — blondynka uśmiechnęła się do mężczyzny, a ten natychmiast to odwzajemnił. — Zostawię was samych.

— Pepper? — Zawołała za nią Grace, a Potts odwróciła się do niej, stojąc przy wejściu do pokoju. — Wrócisz tutaj za chwilę? Musimy zniszczyć kamień Visiona, a nie jesteśmy w stanie zrobić tego tutaj i...

— Wczoraj coś ci powiedziałam, Grace — przerwała jej Pepper. — Zaopiekuję się Jeremym, ale musisz mi obiecać, że wrócisz. Obydwoje wrócicie. Chłopiec potrzebuje obydwoje rodziców.

Grace wymieniła szybkie spojrzenie ze Steve'em, ale nie odpowiedziała od razu. Jak mogła obiecać, że wrócą ,skoro istniało na to tylko jakieś pięćdziesiąt procent szans? To Steve był osobą, która wzięła na siebie całą odpowiedzialność i obiecał Pepper, że wrócą. Potts uśmiechnęła się nieznacznie, a potem zamknęła za sobą drzwi.

— Nie jestem pewna, czy powinieneś to robić — stwierdziła cicho Grace. — Wiesz, że wszystko może się zdarzyć.

— Wiem — zgodził się Steve. — Ale Pepper miała rację. Za długo trwaliśmy w zawieszeniu. To wszystko, co się między nami wydarzyło? Boże, chciałbym znaleźć odpowiednie słowa, by przeprosić cię za wszystko, co ci uczyniłem, ale wiem, że to będzie za mało. Jeśli nasz plan się powiedzie, to pozwól mi wrócić, proszę. Nie oczekuję, że wszystko będzie takie samo, ale...

— Nic nie mów, Stevie — przyłożyła palec do ust Rogersa, a ten zamilkł. — To nie jest odpowiedni moment na tą rozmowę. Chodź, nie zostało nam już wiele czasu.

Grace podeszła do kojca, w którym bawił się Jeremy i pochyliła się nad nim, by wziąć go na ręce. Chłopczyk zaśmiał się swoim dziecięcym, piskliwym śmiechem, złapał w piąstkę pasmo jej włosów i delikatnie pociągnął.

— Tak się witasz z mamusią, brzdącu? — Zapytała z rozbawieniem, całując swojego syna w czoło. Przez krótką chwilę zazdrościła mu tej jego dziecięcej nieświadomości z tego, co działo się wokół niego. Grace miała nadzieję, że to nie był ostatni raz, kiedy trzymała go w rękach i szeptała do jego ucha. — Mamy gościa, wiesz? Kogoś bardzo ważnego dla mamusi. Bez niego nie byłoby tutaj i ciebie, wiesz? Widzisz tamtego pana? — Brunetka wskazała jedną ręką na Rogersa, a potem ponownie złapała nią syna. — To twój tata.

Remy wydał z siebie cichy dźwięk, a potem z zainteresowanie spojrzał na swojego ojca. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, aż w końcu poruszył się niespokojnie w ramionach swojej matki i wyciągnął rączki w stronę mężczyzny. Grace zaśmiała się krótko, nieco wzmacniając swój uchwyt i zbliżając się do Rogersa.

— Ktoś tutaj się niecierpliwy, by cię poznać — zwróciła się do Steve'a, uśmiechając się radośnie. — Weź go na ręce. W ten sposób będzie w stanie lepiej cię poznać.

— Nie jestem pewien, czy...

— Nic mu nie zrobisz — zapewniła go ze spokojem, a potem przekazała Jeremy'ego w jego ręce.

Steve chwycił sztywno chłopca w swoje dłonie, ale z każdą sekundą jego uścisk się rozluźniał. Remy wyciągnął rękę w stronę twarzy mężczyzny i dotknął jego oczu. Potem zjechał na dół i chwycił go za nos, a na samym końcu położył dłoń na jego policzku, ale szybko się skrzywił, kiedy poczuł pod swoimi palcami brodę Rogersa. Grace parsknęła wesoło, nie potrafiąc wyjść z podziwu dla tej sceny. Czekała na to tyle czasu, a kiedy w końcu mogli być tylko we trójkę to były tylko minuty na zrekompensowanie tylu miesięcy nieobecności. To nie było możliwe i żałowała, że to wszystko tak się potoczyło. Już dawno wszyscy powinni być razem i skupić się tylko na ich małej rodzinie.

— Cześć kolego — powiedział niepewnie Steve, a chłopiec zachichotał cicho. Grace szybko otarła swoje policzki, na których pojawiły się łzy, a potem podeszła do dwójki mężczyzn. Złapała Rogersa w pasie, przejechała palcami po głowie chłopca i nie mogła nacieszyć się tym, że w końcu, przez krótki okres czasu mogli być prawdziwą rodziną. — Nie mogę uwierzyć, że jest nasz, Grace. Jest taki mały i bezbronny.

— Mały i bezbronny był, kiedy się urodził. Teraz to niezły brzdąc, co młody? — Grace dmuchnęła w twarz swojego synka, a ten natychmiast się zaśmiał. — Lata po całej siedzibie, jak oszalały. Czasami trudno go dogonić, ale przynajmniej wtedy się zmęczy i nie budzi się po nocach. Jeśli o to chodzi, to jest wyjątkowo spokojny i zdecydowanie ma to po tobie, bo Tony opowiadał, że ja jak byłam w jego wieku, to ciągle się wydzierałam.

— Jest ciekawski, tak jak ty — stwierdził spokojnie Steve, skupiając całą swoją uwagę na chłopcu w swoich ramionach. — Obstawiam, że będzie też niezłą gadułą tak jak ty.

— Oby nie! — Brunetka parsknęła krótkim śmiechem. — Najważniejsze jest to, że jest zdrowy. Serum, ani moje DNA w żaden sposób na niego nie wpłynęło. Jest jak najbardziej normalnym dzieckiem, jak tylko można być.

I za to Grace, dziękowała wszystkiemu, co istnieje. Przez całą ciążę miała obawy i to naprawdę spore. Do tego nie miała Bruce'a, który wraz z Tonym zawsze zajmował się nią i gdy były problemy, monitorował stan zdrowia. Czuła lekki dyskomfort, że w trakcie ciąży nie mogła liczyć na jego obecność i wsparcie. Później, to samo było z nieobecnością Steve'a. Osoba, którą potrzebowała najbardziej, by po prostu była i zapewniła ją, że wszystko będzie w porządku, zniknęła, a ona została sama ze swoimi obawami. Na szczęście, jak się okazało całkowicie bezpodstawnymi.

Niespodziewanie, drzwi do pomieszczenia się otworzyły, a w progu ponownie stanęła Pepper.

— Wybaczcie, że wam przeszkadzam — powiedziała niepewnie, a Grace skinęła głową, domyślając się, co Potts chciała powiedzieć. Czas, w którym chociaż przez chwilę mogli być pełną rodziną, właśnie się skończył. — Natasha mówi, że wszyscy są już gotowi.

— Już czas — wyszeptała cicho Grace i pocałowała syna w czoło. Chłopiec musiał natychmiast wyczuć zmianę w zachowaniu swoich rodziców, bo zaczął wyrywać się z rąk swojego ojca, jednocześnie wtulając mocniej w jego ciało. Grace nie umiała wytłumaczyć, jak to było możliwe, ale kiedy Steve ostatni raz ucałował swojego syna, a potem razem z Grace przekazał go w ręce Pepper, chłopiec prawie od razu zaczął płakać. Brunetka przymknęła oczy i otarła załzawione policzki swojego syna. — Rodzice cię kochają i za niedługo do ciebie wrócą. Pamiętaj, by być silny i nie sprawiać cioci zbyt dużo kłopotów.

Grace westchnęła ciężko. Pożegnała się z Pepper, a potem z bólem w sercu wyszła z pokoju i nawet będąc przy windzie, słyszała płacz swojego syna. Zacisnęła mocno swoje pięści, próbując sobie wmówić, że w jakiś sposób również ratowała i jego, ale takie tłumaczenia nie zbyt pomagały.

Steve złapał ją za rękę i ścisnął, a ona tylko przez chwilę pocieszyła się myślą, że nie była w tym sama.

☆☆☆

Siedząc w samolocie z resztą przyjaciół, których dawno nie widziała, jedyne, o czym myślała to nadzieja, że każde z nich wyjdzie z tego starcia żywo.

Mogła się łudzić tym, że lecąc do – właściwie nie miała pojęcia, gdzie dokładnie lecieli – walka ich nie dopadnie. Bez problemu znalazła ich w Nowym Jorku, kiedy walczyli o to, by nikt nie odebrał im Kamienia Czasu. To samo stało się z Wandą i Visionem, gdy ci przebywali w Edynburgu... Nieważne gdzie lecieli – walka i Thanos znajdzie ich nawet na samym końcu świata.

Grace chciała w to wątpić, ale im dłużej o tym myślała tym bardziej była o tym przekonana.

A myślała o tym od momentu, w którym wszyscy na nowo znaleźli się w Quinjetcie. Humor poprawił się jej tylko na chwilę, kiedy zdała sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy od dawna ma przy swoim boku praktycznie całą drużynę. Brakowało Tony'ego – i jak przystało na młodszą siostrę, cholernie się o niego bała, mając nadzieję, że jeszcze się zobaczą – ale iskierka szczęścia zagościła w jej sercu.

Przez ostatnie dwa lata nie umiała się pogodzić z tym, co się wydarzyło. Nigdy w życiu nie chciała spoglądać na ekrany telewizorów i widzieć tam twarze swoich przyjaciół z dopiskiem POSZUKIWANI. To bolało i chociaż udawała, że wszystko było w porządku, to dla niej nigdy tak nie było. Pragnęła wrócić do czasów, kiedy musieli się zmierzyć z Ultronem i mimo własnych problemów być drużyną w pełnym znaczeniu tego słowa. Poświęcić się całym zespołem jeśli miałoby to być konieczne. Wiedziała, że jeśli nie będzie innej możliwości, to będzie w stanie oddać życie za swoją rodzinę. Kiedyś dołączyła do Avengersów tylko po to, by mieć oko na Tony'ego i w razie czego uratować jego egoistyczny tyłek. Jednak później... Cała drużyna stała się dla niej rodziną i jeśli miałaby stanąć na linii ognia tylko po to, by ochronić kogoś ze swoich bliskich, to zrobiłaby to bez wahania.

To samo tyczyło się Joyce. Brunetka westchnęła bezgłośnie, a potem wstała ze swojego miejsca i udała się w najdalszy zakątek samolotu. Każdy z drużyny był zajęty sobą, a Grace było to na rękę. Jeśli to faktycznie mogły być jej ostatnie chwile, to musiała mieć pewność, że pożegnała się ze wszystkimi, na których jej zależało.

— FRIDAY...

— Tak, proszę pani? — Komputer od razu odpowiedział w jej słuchawce.

— Połącz mnie z Joyce — poprosiła, a po chwili usłyszała sygnał łączonej rozmowy, aż w końcu wesoły głos swojej najlepszej przyjaciółki. Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie, mając nadzieję, że ta rozmowa nie zmieni samopoczucia Underwood. — Cześć, Joy.

— Gratia! Właśnie przerywasz mi trudną i skomplikowaną procedurę robienia obiadu dla mojego mało mądrego męża — odezwała się wesoło Joyce. W tle dało się usłyszeć rozbawiony głos Jasona, który mówił, że jest zdecydowanie mądrzejszy od niej. — Co u ciebie? Mam nadzieję, że ta walka z Ogrem i Voldemortem to była jednorazowa akcja?

— Chyba tak — skłamała bez problemu, a Joyce westchnęła z ulgą. — Jednak przez jakiś czas nie będzie mnie w Nowym Jorku.

— Och, nie martw się — odpowiedziała szybko Underwood. — Szybko załatw to co masz załatwić i wracaj. Musimy się spotkać, jak najszybciej, bo muszę ci o czymś powiedzieć.

— Mam tylko nadzieję, że nie będziesz znowu narzekać na Jasona — brunetka zachichotała krótko, ale szybko spoważniała. — Joyce, gdyby coś mi się stało...

— Co może się stać? — Przeraziła się Joyce.

— Mówię, że gdyby... — Grace westchnęła ciężko. — Po prostu pamiętaj o tym, że cię kocham i jesteś jedną z najlepszych osób, które poznałam w swoim życiu.

— Powinnam się gniewać, że nie jedyną, ale... Czemu mi to mówisz? To nie jest chyba pożegnanie?

Grace nie odpowiedziała, a jej milczenie było zbyt wymowne dla przyjaciółki.

— To jest pożegnanie — stwierdziła poważnie Underwood. Grace mogła sobie tylko wyobrazić to jak jej przyjaciółka zamarła w bezruchu nad krojonymi warzywami, a Jason z niepokojem podszedł do niej. — Co się dzieje, Grace?

— To nie jest ważne — pokręciła głową i wzdrygnęła się, kiedy poczuła czyiś dotyk na swoim ramieniu. Gdy się odwróciła, zauważyła, jak za nią stał Steve, który próbował ją wspierać. Sama do końca nie była przekonana co do tego, czy naprawdę tego potrzebowała. — Po prostu pamiętaj o tym, co ci powiedziałam, dobrze? Żałuję, że rzadko uświadamiałam cię w tym, ile dla mnie znaczysz.

— Grace?

— Do zobaczenia, Joy — zakończyła szybko i rozłączyła się, zanim Joyce zdążyła zareagować. Rozmowa z przyjaciółką wcale jej nie pomogła, ale nie oczekiwała, że tak się stanie. Musiała mieć jedynie pewność, że zanim stanie się najgorsze, tak udało jej się właściwie pożegnać z Joyce. Była jedną z tych osób, które na to zasługiwały.

Przymknęła na chwilę oczy, a potem wzięła kilka, głębokich oddechów i dopiero wtedy spojrzała na Rogersa. Cięgle trudno było jej uwierzyć w to, że był na wyciągnięcie ręki. Pragnęła, by tak było zawsze, ale wiedziała, że życie nie raz było dla niej okropne. Praktycznie nigdy nie otrzymywała tego, co tak bardzo chciała.

— Gdzie lecimy, tak w ogóle? — Zapytała spokojnie, kompletnie nie poruszając tematu rozmowy z przyjaciółką i uciekając od tego, by to Rogers zaczął mówić. Znała go. Wiedziała, co chciał jej powiedzieć, ale nie miała siły, a tym bardziej ochoty wysłuchiwać tego, jak próbuje ją przekonać, że wszystko będzie dobrze.

— Do Wakandy — wyjawił Steve, a Grace skinęła głową. Tylko przez krótką chwilę poczuła minimalną iskierkę ekscytacji na sam fakt, że udaje się do państwa, gdzie wydobywano vibranium.

— Tego zazdroszczę T'Challi — skomentowała szybko, zajmując jedno z miejsc w samolocie. — Dobrze rozwinięta technologia. O wiele lepiej niż ta, którą my sami posiadamy. Nawet wszystkie cacka Avengersów się przy tym umywają.

— Skąd jesteś taka obeznana?

— W trakcie pamiętnego szczytu ONZ... — Grace skrzywiła się nieznacznie na samo wspomnienie tamtego wydarzenia. Od niego wszystko się zaczęło. — Tam poznałam króla T'Chakę oraz jego syna. Potem spotkaliśmy się z T'Challą w siedzibie Avengersów, kiedy odwiedzał Stany wraz z siostrą. Poza tym mam wobec niego dług wdzięczności, bo użyczył nam trochę vibranium, by stworzyć moje ślicznotki. Z chęcią zobaczę, jak Wakanda wygląda od wewnątrz.

Grace wysunęła ręce do przodu, by pokazać swoje bransolety na nadgarstkach. Ich działanie było naprawdę proste. Kiedy wyczuwały zbyt mocne drżenia w jej żyłach, stabilizowały jej moce, tak że nie była w stanie stracić kontroli. Nie zmniejszały jej zdolności i ciągle mogła korzystać z nich tak samo, jak wcześniej, ale uspokajały jej sumienie.

— Czemu to masz? — Steve złapał ją za ręce i przejechał palcami po złotych bransoletach. — Wydawało mi się, że tego nie potrzebujesz.

— To przez ciąże. Czasami hormony zbyt mocno na mnie oddziaływały i nie panowałam do końca nad swoimi mocami. Tony wynalazł system, który wyczuwa zbyt mocne drżenia w moich żyłach i je stabilizuje. W żaden sposób nie szkodzi, więc uznałam, że będę je nosić nawet po tym jak Jeremy się urodził. Poza tym są połączone z moim kostiumem, więc zawsze jestem przygotowana tak jak kilka dni temu w Nowym Jorku.

— Też jest z vibranium?

— Co? Kostium? — Steve skinął głową. — Nie, to nanotechnologia. Tony lubi modernizować swoje skafandry, a z racji, że nie miałam dużo do roboty, to tym razem mu pomagałam. Całkiem przydatne, a przede wszystkim nieco bardziej wytrzymałe niż moje poprzednie kostiumy.

— Grace, musisz coś wiedzieć — zaczął poważnie Rogers, a brunetka spojrzała na niego uważnie. — Tylko nie wściekaj się, dobrze?

— Jak się zaczyna w ten sposób rozmowę, to zdecydowanie można się wkurzyć. O co chodzi?

— O to, że... — blondyn przerwał na chwilę. Zagryzł dolną wargę i ścisnął nieco mocniej dłonie Grace. — Bucky jest w Wakandzie.

Grace zamarła na krótką chwilę, a obrazy z nagrania powróciły do jej głowy.

Błaganie Howarda, by Barnes pomógł jego żonie. Krzyk bólu i rozpaczy Marii, kiedy widziała, jak zabijano jej męża, a potem ją samą.

Brunetka mogła zaakceptować fakt, że przez całe życie była okłamywana i jej rodzice w najokrutniejszy sposób zostali zamordowani, a nie zginęli w wypadku samochodowym, tak jak było mówione. Potrafiła zaakceptować fakt, że Barnes odpowiadał za jej porwanie. Była w stanie zrozumieć, że nie wiedział, co robi i był taką samą ofiarą HYDRY, jak wszyscy. Jednak to nie zmieniało tego, że to on był zabójcą jej rodziców, a ona miała tylko osiem lat, kiedy ich straciła.

Grace wysunęła dłonie z uścisku Rogersa i położyła je na swoich kolanach. Odwróciła również swój wzrok od mężczyzny, a potem utkwiła go w ścianie samolotu naprzeciwko.

— Powinieneś wcześniej mi o tym powiedzieć — powiedziała chłodno, przypominając sobie, że protokół był tylko fragmentem góry lodowej, która spowodowała rozpad Avengersów. Gdyby nie kłamstwa Steve'a – utajanie prawdy, tak właściwie – to wszystko mogło zupełnie inaczej wyglądać. Była na to szansa, prawda? — Trzymaj go ode mnie jak najdalej.

Otarła ręce o swoje spodnie, a potem wstała z miejsca i ruszyła w stronę Rhodesa. Jako jedyny nie był zajęty rozmową, a w tym momencie Grace potrzebowała innego towarzystwa niż Rogers.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top