14.
19 czerwca, piątek
— Dokąd idziemy?
Drzwi od cukierni zamknęły się za Terence'em. Dopiero co zakończyłam swoją poranną zmianę. Student, tak jak poprzedniego dnia, przyszedł do mnie przed końcem mojej zmiany i spędził czas ze mną za ladą i z filiżanką kawy w ręce.
Poprzedniego dnia mężczyzna odprowadził mnie do mieszkania i rozmawialiśmy dobre pół godziny pod klatką, dopóki nie przyłapała nas Maddie, która właśnie wychodziła po paczkę lodów do osiedlowego marketu. Na koniec Terence zaproponował, że następnego dnia również przyjdzie do mnie do pracy. I spełnił swoje postanowienie.
— Chyba mam pomysł — mruknął Terence, a ja spojrzałam na niego z zainteresowaniem, jednak on postanowił nie odpowiedzieć na moje nieme pytanie.
— Więc oddaję się w twoje ręce — zaśmiałam się i ruszyłam ramię w ramię z czarnowłosym młodym mężczyzną, który kierował się w tylko sobie znanym kierunku.
Pogoda tego dnia również dopisywała. Słońce grzało nas po plecach, lekki wiaterek powodował, że nie było duszno, a na niebie widniały piękne chmury pierzaste. Sporo ludzi, tak jak my, spacerowało po deptaku. Każdy chciał wykorzystać tę piękną aurę.
Przeszliśmy w przyjemnej ciszy wolnym krokiem kilka dobrych minut. Byłam ciekawa, dokąd prowadził mnie Terry. Szliśmy w przeciwną stronę zarówno do parku, jak i do kina i nie zdawało mi się, żeby w tej okolicy oprócz licznych kawiarni i lodziarni było miejsce, gdzie mogliśmy się zatrzymać.
Skręciliśmy w alejkę na lewo. Było tu już mniej ludzi niż na głównej ulicy z deptakiem. Było tu też zdecydowanie ciemniej - kolorowe kamieniczki wzdłuż lewej strony drogi były w cieniu, natomiast te po prawo oświetlone były jedynie do połowy. Jednak to nie zmieniało faktu, że ta ścieżka również była bardzo klimatyczna.
— Chodź — mruknął student, przystając przy jednym z budynków. Za dużymi, szklanymi oknami widniała wystawa. A za szkłem znajdowały się... Kwiaty?
Wszystkich kolorów, poczynając od bieli, kończąc na bordzie, kwiaty, każdej wielkości, każdego rodzaju. Tulipany, hiacynty, żonkile, róże, storczyki...
I goździki.
Nie zdążyłam się nawet odezwać, bo Terence już przytrzymywał dla mnie drzwi. Ruszyłam się, a gdy tylko przekroczyłam próg, do moich nozdrzy dotarła mieszanka pięknych zapachów. Wzięłam głęboki wdech nosem, chcąc poczuć je wszystkie. O mamo. Coś pięknego.
Wnętrze było ładne i schludne. Wszędzie widniały różne bukiety kwiatów, ale nie tylko. Wiele roślin znajdowało się także w doniczkach. Wszystko było ładnie posortowane, pięknie dobrane i od razu przez myśl mi przemknęło, że osoba, która się tym zajmowała, musiała znać się na rzeczy.
— Zaczekaj na moment — mruknął cicho Terence, więc przystanęłam w miejscu, patrząc, jak ten ruszył do lady. Zmarszczyłam brwi, kiedy student przeszedł na drugą stronę i już chciałam się odezwać, kiedy z pomieszczenia socjalnego wyłoniła się kobieca głowa, a mnie olśniło.
Białe włosy za uszy, pomarszczona cera, a mimo to dosyć szczupła i wysoka sylwetka. I te niebieskie, bystre oczy za okrągłymi okularami. Jak miałabym nie wychwycić między nimi tego podobieństwa?
— Babciu, to Millie. Millie, to moja... — zaczął, ale gdy tylko starsza kobieta usłyszała słowa wnuka i dostrzegła mnie na tle wszystkich kwiatów, wyszczerzyła się i ruszyła w moją stronę.
— Jestem Ellen, miło mi cię poznać, kochana! — przedstawiła się ciepłym tonem na oko siedemdziesięcioletnia kobieta. W jednej chwili pojawiła się koło mnie i wystawiła do mnie na powitanie rękę. Trochę nieśmiało uścisnęłam jej dłoń.
— Millie, właściwie to Camille -— odparłam. Od kobiety emanowała energia i optymistyczne nastawienie, więc nic nie mogłam poradzić na to, że po chwili również na mojej twarzy pojawił się przyjazny uśmiech.
— Terry mi o tobie wspominał, złotko — powiedziała, kątem oka zerkając na studenta, który szedł właśnie w naszą stronę. Tamten jedynie zagryzł wnętrze policzka, a po jego wyrazie twarzy mogłam się domyślić, że właśnie modlił się o to, żeby jego babcia nie palnęła czegoś, co by go upokorzyło.
— Ja też już słyszałam, że prowadzi pani kwiaciarnię — napomknęłam, mając na myśli wyznanie Terence'a, w którym wspominał o tym, że zabierał babcię na ślub swojego starszego brata. Rozejrzałam się jeszcze raz po wnętrzu. Było tu pięknie.
— Co was do mnie sprowadza, szkraby? — zapytała siwowłosa kobieta. Moje kąciki ust mimowolnie uniosły się ku górze, ponieważ już trzeci raz użyła w moją stronę pieszczotliwego określenia. Cóż, chyba już tak miała w stylu.
Zerknęłam na studenta pytająco, bo sama nie miałam pojęcia, po co się tu zjawiliśmy.
— Chcielibyśmy kupić kwiaty dla Millie — powiedział z szerokim uśmiechem, gdy tylko stanął przy nas. Zmarszczyłam zdziwiona brwi.
— O, to wspaniale! — powiedziała radośnie starsza kobieta. — Coś konkretnego? Mam wspaniałe irysy, o i astry! Niedawno zakwitły. A może róże? Chociaż, moim zdaniem, są już kompletnie przereklamowane...
Terence spojrzał na mnie intensywnym, pytającym wzrokiem. Kiwnął głową w stronę kwiatów. A gdy zrozumiałam, że miałam wybrać jakieś rośliny, zmrużyłam na studenta oczy. Czy on naprawdę zabrał mnie do kwiaciarni swojej babci, żeby kupić mi kwiaty, które sobie wybiorę?
Nie wiedziałam, czy bardziej byłam rozczulona, czy zirytowana, że postawił mnie w sytuacji bez wyboru.
Chociaż chyba bardziej rozczulona.
O mamo!
Rozejrzałam się po wnętrzu wypełnionego kwiatami pomieszczenia. Tak wielki wybór, a jednak...
Moje oczy bezwiednie zatrzymały się na goździkach. Te kwiaty kojarzyły mi się z tylko jedną osobą i gdy na nie patrzyłam, od razu w mojej głowie ukazywał się obraz tego pięknego, nieśmiałego uśmiechu, który należał do studenta stojącego dwa metry dalej.
— O, rozumiem — odezwała się starsza kobieta, patrząc na te kwiaty, co ja. — Rozumiem! Goździki, oczywiście, już pakuję!
Siwowłosa podeszła do szerokiego wazonu, w którym znajdowały się różnokolorowe goździki. Wyjęła ze szklanego pojemnika kwiaty i poszła z nimi do pomieszczenia socjalnego, zostawiając nas samych.
Od razu wykorzystałam moment, spoglądając na czarnowłosego, ale gdy tylko chciałam się odezwać i powiedzieć, że nie musiał znowu kupować mi kwiatów, ten mnie uprzedził:
— Nic nawet nie mów — powiedział szybko, uśmiechając się do mnie z oczkami niewiniątka. Zmrużyłam znów powieki, chcąc i tak zwrócić mu uwagę, ale on po raz kolejny mnie wyprzedził. — Chcę ci coś dać i nie obchodzi mnie w tej sprawie twoje zdanie. — Wzruszył lekko ramionami, a ja tylko przewróciłam oczami i westchnęłam, nie mając do niego żadnych sił. Był niemożliwy.
Po chwili z pomieszczenia wyłoniła się babcia Terence'a. Z dumnym uśmiechem na twarzy podeszła do mnie i wręczyła mi owinięty w przezroczystą folię bukiet czerwonych goździków.
— Wyjątkowe kwiaty, dla wyjątkowo pięknej dziewczyny — powiedziała starsza kobieta, wciskając mi do dłoni bukiet kwiatów. Mimowolnie poczułam rumieńce na policzkach na słowa kobiety.
— Dziękuję — mruknęłam i zaczęłam szukać w kieszeniach pieniędzy. Gdy kobieta usłyszała brzęk monet, pokręciła energicznie głową.
— Nie, nie! Nie chcę od was żadnych pieniędzy.
Terence pokręcił głową na słowa swojej babci.
— Kupuję, to płacę — powiedział, wyciągając portfel, a tamta machnęła na niego ręką.
— Nie będę brała pieniędzy od mojego drugiego ulubionego wnuczka — burknęła, po czym wskazała głową na drzwi. — A teraz już zmykajcie, nie marnujcie tak pięknej pogody.
I popchnęła nas w stronę wyjścia.
— Dziękuję! — rzuciłam do Ellen przez ramię, po czym wyszłam ze studentem z kwiaciarni.
Gdy tylko zamknęły się za nami drzwi, spojrzałam na niego pytająco.
— "Drugiego ulubionego wnuczka"?
Terence parsknął cicho śmiechem, przewracając oczami.
— Jej ulubioną wnuczką jest Vivi. Ja jestem drugi w kolejności — wytłumaczył. Zastanowiłam się przez moment i dotarło do mnie, jak bardzo Vivi i Ellen były do siebie podobne.
W ciszy ruszyliśmy z powrotem w stronę głównej ulicy z deptakiem. Spojrzałam na goździki, wdychając ich słodkawy, waniliowy zapach.
— Dziękuję — powiedziałam szczerze cichym tonem głosu. Terry spojrzał na mnie ukradkiem i uśmiech wkradł się na jego usta.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top