ROZDZIAŁ 7.

W Czyśćcu panowały proste zasady.

Poruszałam się bardzo cicho. Nie zatrzymywałam wzroku na jednym szczególe. Nie rozmyślałam nad swoim życiem.

Zrobiłam dłuższy krok, by nie stanąć na leżącej przede mną kości. Chrupnięcie mogło przyciągnąć potwory. Oddychałam równomiernie, tak płytko, jak tylko się dało.

Nasłuchiwałam szelestów wokół mnie. Nie zdarzały się tak często, jak można by pomyśleć. Las, mimo że przypominał te ludzkie, stanowił jego przerażającą karykaturę.

Może Bóg inspirował się właśnie tym miejscem, kiedy projektował ziemskie lasy?

Skrzywiłam się do swoich myśli. Zasada numer jeden ― nie rozpraszaj się.

Nieco przyśpieszyłam, kiedy weszłam między wysokie, rozłożyste drzewa. Zrobiłam kilka kroków do przodu, a potem pędem przywarłam do szerokiego pnia.

Wstrzymałam oddech.

Krążyły tam wilkołaki, które trzymały łapy na terenie pozbawionym ściółki. Miały tutaj przewagę, wynikającą z miejsca na szerokie zamachy i dość swobodne pole do popisu. Zwykle unikałam tego miejsca, ale nie dzisiaj.

Dzisiaj łamałam już drugą zasadę: nie ryzykuj.

Benny nauczył mnie wielu przydatnych sztuczek oraz podarował piękny kościany miecz, dość starodawną, lecz wciąż w pełni użytkową broń. Sam także taką posiadał, bo dawały niezłą przewagę w walce. Ćwiczyłam sztuki walki jeszcze w Polsce. Jako treser psów policyjnych musiałam umieć radzić sobie z napastnikami, ale nigdy nie zakładałam, że będę musiała unikać kłów, pazurów czy dotyku zmiennokształtnych. Gdyby nie mój sojusznik, nie przeżyłabym tu pewnie tygodnia.

A potem okazało się, że moja sytuacja mogła się polepszyć jeszcze bardziej. Szkoda, iż Benny'emu ten pomysł nie przypadł do gustu. Cóż, sama sobie mogłam poradzić.

Wychyliłam się delikatnie zza drzewa. Widziałam jednego potwora, opierającego się tyłem do mnie o drzewo. Po... dwóch miesiącach siedzenia tutaj (jeśli dobrze liczyłam) nadal dziwił mnie fakt, ile tych przerażających stworzeń potrafiło zachowywać się nieostrożnie. Tłumaczyłam sobie to tym, że wciąż pojawiały się tutaj nowe osobniki, wykańczane w świecie Supernatural przez łowców.

A propos łowców...

Wzięłam głęboki wdech, zacisnęłam dłoń na moim ukochanym mieczu i ruszyłam biegiem w stronę przeciwnika.

Znajdowałam się już tylko metr od wilkołaka, kiedy zauważyłam, że zamiera zaniepokojony. Odwrócił się, słysząc moje kroki, a ja zamachnęłam się mieczem jak pałką, uderzając go z całej siły w brzuch.

Zasada numer trzy: nigdy się nie wahaj.

Odrzuciło go na drzewo. Nie zbliżałam się do niego, jedynie przycisnęłam czubek do jego serca. On popatrzył na mnie wielkimi ze strachu oczami, obejmując drzewo rozczapierzonymi palcami, niemal wbijając się w pień, by odsunąć się ode mnie.

― Człowiek ― szepnął z przerażeniem. ― Nie... nie zabijaj mnie, proszę. Ja nie chcę cię zabić, przysięgam.

Uśmiechnęłam się złośliwie, z zadowoleniem chłonąc jego strach.

― Szukam informacji ― powiedziałam szorstko.

Zasada czwarta: musisz wiedzieć wszystko. Wiedza ratuje życie.

Kiwnął głową, jego mina mówiła jasno, że zrobi wszystko, bym go puściła. Podobało mi się to.

― Widziałeś tu drugiego człowieka? Mężczyznę?

Zaczął kiwać głową jak szaleniec.

Zacisnęłam usta. Za szybko. Za pewnie. Kłamał.

― Ciekawe, czy powiesz to samo, co poprzedni... i poprzedni. Wasza wiarygodność zaczyna spadać. ― Nachyliłam się ku niemu z szyderstwem, wypisanym na twarzy. ― Obyś mówił prawdę.

Przełknął ślinę. Widziałam jego cały proces myślowy jak na dłoni. W tym momencie starał się znaleźć taką odpowiedź, która zapewni mu kolejne pięć minut życia, na przykład „pokażę ci, jak mnie puścisz".

― Mogę cię tam zaprowadzić.

Przekręciłam oczami.

― Nie potrzebuję przyzwoitki do tego spotkania. Wolałabym po prostu kierunek albo nazwę, jeśli łaska. Może trochę Trucizny na zachętę?

Kiedy dowiedziałam się, że magiczne krzaki sięgające mi do czubka głowy są tak naprawdę morzem trawy zwanym przez miejscowych z oczywistych powodów Trucizną, stało się to moim ulubionym schronieniem, a także środkiem przyspieszającym przesłuchania. Żałowałam, że nie wzięłam jej trochę ze sobą, ale oczekiwałam odrobiny szczęścia dzisiejszego dnia.

Niestety, nasza rozmowa przeciągała się niebezpiecznie. W każdej chwili mogło nadejść stado wilkołaków lub, co gorsza, konkurujące z nimi wampiry, walczące o ten teren. Na tym polegało ryzyko przychodzenia po informacje do najczęściej odwiedzanego miejsca w Czyśćcu.

Czułam pot spływający po moim krzyżu, jednak utrzymywałam zirytowane spojrzenie. Dźgnęłam wilkołaka w pierś, nacinając mu skórę. Syknął z bólu, zginając się lekko.

― Nie mam czasu na bzdety. Wiesz, gdzie jest czy nie? ― warknęłam.

On przestraszył się nie na żarty i widziałam, że zaczynał się łamać. Otworzył usta, by mi powiedzieć.

A wtedy usłyszałam daleki szelest, więc instynktownie odwróciłam głowę w stronę potencjalnego niebezpieczeństwa. Wilkołak wyrwał miecz z mojej dłoni, zamachnął się pięścią, powalając mnie na ziemię. Czułam dalekie echo bólu, zagłuszonego przez nagły wzrost adrenaliny.

Padłam na plecy, ale natychmiast podniosłam nogi, podpierając się rękami i kopnęłam go w brzuch. Jego dwa kroki w tył to moje trzy sekundy na szybkie podniesienie się z ziemi. Pozwoliłam sobie na pojedyncze stęknięcie z wysiłku, poza tym zachowałam ciszę. Zaatakował mnie, ale już czekałam na niego na lekko ugiętych nogach. Zawsze w takich chwilach dziękowałam za swoją upartość, gdy inni treserzy na kursach narzekali na treningi z bronią czy podstawy samoobrony. Teraz te techniki ratowały mi za każdym razem życie. Może nie zręcznie, jednak wystarczająco skutecznie unikałam ciosy potwora, wyprowadzając własne.

Mój miecz leżał zaledwie metr dalej. Gdybym skoczyła, mogłabym po niego sięgnąć. Starałam się nie zerkać w tamtą stronę, tylko skupiać na walce. W końcu jednak przeciwnik wykonał błąd ― odchylił się niebezpiecznie do tyłu, chcąc wyprowadzić mocny cios.

Typowy wilkołak.

Schyliłam się, podcinając mu nogi w chwili, gdy już jego pięść pędziła w moją stronę, więc przewrócił się za mnie, padając na brzuch. Skoczyłam ― dosłownie ― po broń. Złapałam ją oburącz i stanęłam przodem do potwora.

Ale ten już mknął w przeciwną stronę.

Zamrugałam zaskoczona. Uciekł?

Dałam sobie kilka sekund na przyswojenie tego faktu, po czym pobiegłam z powrotem na swój teren. Może poszedł po prostu po wsparcie. Jeżeli tak, miałam zamiar zniknąć światu z oczu na bardzo długi czas.

Weszłam w część lasu, po której trudno było się poruszać bez maczety. To stamtąd dotarł ten szelest. Kochałam swój instynkt, ale obecnie byłam wściekła za tak pochopne zachowanie. Tak blisko! A teraz nie dość, że nie wiedziałam, gdzie podział się tamten drugi człowiek, to potrzebowałam dobrej kryjówki, żeby przetrwać najbliższe noce z dala od kłopotów.

Cudownie!

Uważnie rozejrzałam się wokół, wychodząc z chaszczy. Nie obawiałam się tych dziwnych roślin. Ja nie, zaś cała rodzinka Eve jak najbardziej, pomyślałam na otuchę. Może garść Trucizny pomogłaby mi odnaleźć człowieka.

― Hej ― dobiegł mnie cichy głos. Spojrzałam w bok, gdzie stał Benny z założonymi rękami.

Ten teren nigdy nie stanowił poważnego zagrożenia, więc mogliśmy tu rozmawiać. Nikt nie kręcił się blisko Trucizny, świadomy obecności człowieka.

― Znalazłaś coś? ― spytał z ledwie słyszalnym rozdrażnieniem.

Westchnęłam, opierając się o drzewo obok niego.

― Kłopoty. Ale nie przekonasz mnie, że powinnam odpuścić.

― Już to przerabialiśmy ― powiedział, zakładając ręce na piersi. Miecz był wbity w ziemię przy jego stopach. ― Nie możemy się zatrzymywać, bo droga do Portalu jest długa, a znajdą się tacy, którzy również chcieliby złapać stopa na Ziemię.

― Tak, powtarzanie tego argumentu go nie wzmocni. Poza tym ja...

Z lewej strony dobiegł wrzask i liczne trzaski. Odruchowo przywarłam do pnia, chroniąc plecy. Natychmiast spięłam się gotowa do walki, a wampir chwycił do ręki miecz.

To mogły być anioły. Nadal mnie szukały, co jakiś czas mordując grupki potworów. Ale byłam świadkiem jednej z tych scen i nie pamiętam, żeby stwory miały czas na walkę z nimi. Odrzuciłam tę możliwość.

Znowu nie wydawało mi się, by potwory walczyły tak cicho. Ich bójki słyszałam z odległości pół kilometra. Tutaj zaś rozległ się pojedynczy krzyk, a potem wszystko ucichło.

W moim sercu zakiełkowało nasionko nadziei.

― Myślisz, że to on? ― szepnęłam do Benny'ego.

On tylko zacisnął szczękę i wskazał głową, bym ruszyła za nim w kierunku hałasu.

Rozejrzałam się dla pewności jeszcze raz, a następnie podążyłam za nim. Co jakiś czas wyraźnie dobiegały nas kolejne odgłosy kroków ― dość nieuważnych, mimo że nienachalnych. Gdy przyzwyczajało się do panującej wokół martwej ciszy, każdy dźwięk stawał się głośniejszy, nawet kroki.

Dotarliśmy na małą polankę na granicy części wilkołaków i puszczy Trucizny. Schowaliśmy się za jakimiś drzewami, by znajdujący się tam ewentualni przeciwnicy nie mogli nas dostrzec. Pokazałam wampirowi, by chronił nasze plecy. Skinął głową.

Wtedy przyjrzałam się dokładniej sytuacji.

I po raz pierwszy od dwóch miesięcy poczułam, że zastygam w miejscu z niedowierzania.

Mężczyzna, ten nierozważnie głośny, stał teraz tyłem do mnie. Przytrzymywał za kark staroświecko ubranego wampira, przyciskając go do pnia, a ten nawet nie próbował się mu wyrwać. Stąd dostrzegałam skórzaną kurtkę okrywającą szerokie ramiona, uwalane błotem dżinsy oraz ciężkie trapery. Ale już nawet po samej pozie mogłam poznać, kim jest.

A potem usłyszałam jego warknięcie i wszystkie moje przypuszczenia się potwierdziły.

― Gdzie jest anioł?!

Przymknęłam oczy. Miałam rację, co nie znaczy, że dla mojego umysłu, który nadal nie przywykł do stykania się ze stworzeniami... Nie z tego świata, sytuacja nie wyglądała na całkowicie odrealnioną. Pragnęłam, aby to okazało się snem, ale skoro już musiałam brnąć dalej, wolałam myśleć o tym, jako o koszmarze. Codziennie likwidowałam jakieś potwory, lecz w głębi liczyłam na to, iż obudzę się zaraz, zobaczę leżącą przy łóżku Łatę, a świat wróci do normy.

Niestety, nadzieja ta bladła.

Kilka dni temu zaczęłam wyłapywać wśród codziennych „źródeł" Benny'ego zlęknione spojrzenia. Zmiennokształtny powiedział, że po Czyśćcu szlaja się jakiś wariat szukający aniołów. Jedyny wariat, który byłby na tyle odważny, żeby atakować potwory, a w dodatku szukać konkretnego skrzydlatego, to właśnie ten sam mężczyzna o niskim, groźnym głosie, na moich oczach bez wahania ucinający głowę wampirowi.

Dean Winchester.

Zrobiłam krok do przodu, chcąc podbiec do niego i w jakiś filmowy sposób się z nim przywitać, ale wtedy coś na granicy mojego wzroku się poruszyło. Benny zatrzymał mnie, przytrzymując za ramię, zanim wychyliłam się całkowicie z kryjówki.

Zza drzewa kilka metrów przed nami wypadł obdarty wilkołak, pędzący prosto na plecy łowcy. Wyrwałam ramię z uścisku wampira. Rzuciłam się za atakującym, orientując się, że to ten sam, którego wcześniej próbowałam zmusić do mówienia.

― Uważaj! ― wrzasnęłam jak głupia.

Dean zerknął przez ramię, ale oczywiście na mnie, w kierunku głosu, nie na przeciwnika. I wtedy ten popchnął go na ziemię. Obaj zaczęli turlać się po brudnym gruncie. Wilkołak był górą, Winchester trzymał go ledwie centymetry od twarzy, jedną ręką macając w poszukiwaniu upuszczonej broni.

Za sobą słyszałam przekleństwa Benny'ego, świadczące o jego obecności.

Dobiegłam do walczących w ostatniej chwili. Z jękiem zamachnęłam się mieczem i ścięłam potworowi głowę.

Truchło poturlało się na bok, a łowca spojrzał na mnie ze zdumieniem.

Dysząc, podałam mu rękę. Spojrzał na nią z nieufnością.

Jęknęłam zirytowana.

― Dlaczego nie mogłam trafić na tego drugiego Winchestera? ― zaczęłam narzekać. ― Sam w tej chwili przyjąłby z wdzięcznością pomoc. Dlatego nie lubię ludzi.

Dean otworzył usta, zamknął, znów otworzył, a ja wydałam z siebie kolejny pełen zniecierpliwienia dźwięk. Jednocześnie patrzyłam w zielonkawe oczy, szeroko otwarte z szoku i poczułam dziwny ucisk w żołądku. Albo wyrzuty sumienia za tą chamskość, albo wspomnienia sprzed dwóch miesięcy, gdy sama znajdowałam się niemal w tej samej pozycji, a Benny prezentował mi nowy świat.

― Słuchaj ― ciągnęłam, starając się brzmieć spokojniej ― nie zjem cię. Jestem człowiekiem. A teraz podaj mi cholerną rękę i spadamy stąd, zanim przyleci tu reszta stada.

Winchester zacisnął szczękę, rozważając moje słowa, po czym skinął głową i w końcu przyjął moją pomoc. Kiedy wstał z taksującą mnie miną, od razu odwróciłam się w stronę Benny'ego. Zmarszczyłam brwi. Przecież słyszałam go za sobą, gdzie więc poszedł?

Ruszyłam w stronę chwilowej kryjówki.

― Ej, ale gdzie ty idziesz? ― spytał Dean za moimi plecami.

Zatrzymałam się, z niepewną miną zerkając w jego stronę. Trzymał w ręce kościany miecz, wyciągając go lekko w moją stronę, co stanowiło jasny dowód nieufności. Rozumiałam to doskonale.

Jak ja mu powiem, że moim przyjacielem w tym piekle (jego przedsionku) jest siedemdziesięcioletni posiadacz ostrych siekaczy?

― Słuchaj, to nieco skomplikowane ― rzuciłam szybko ― ale musisz iść za mną, jeśli chcesz tu przeżyć. Wiem, jesteś doświadczonym łowcą, masz na koncie nawet Lucyfera, bla bla bla ― ucięłam, krzywiąc się. Nie tak się zyskuje znajomych. ― Tylko że to jest Czyściec i potrzebujesz sojusznika. Ja... mam przyjaciela, który nas stąd wydostanie, tylko że musisz mi zaufać.

Nie czekając na reakcję, ruszyłam dalej. Zrobiłam tylko kilka kroków, zanim mnie wyprzedził i zatrzymał.

― Czekaj.

Dean rozglądał się chwilę dookoła, po czym skupił wzrok na mnie. Oczy łowcy przepełniała determinacja.

― Nie możemy czekać! ― warknęłam przez zaciśnięte zęby. ― Nie rozumiesz, że tu leży ciało? Zaraz się zleci masa potworów i...

― Marta! ― syknął Benny, pojawiając się nagle między drzewami. Wychyliłam się zza Deana, żeby na niego spojrzeć. Łowca odwrócił się w kierunku, w którym patrzyłam. ― Mówiłaś coś o kłopotach? ― Spojrzał na stojącego obok mnie człowieka. ― Zwiewamy.

Szybko rozejrzałam się dookoła. W lewo prowadziła droga na teren wampirów, za Bennym znajdowały się „kłopoty" (czytaj: horda wilkołaków, która pragnie dokończyć to, co zaczął ich kumpel), za mną ściana drzew, po prawo... Trucizna.

― Kim jesteś?

Zignorowałam rozdrażnienie Winchestera i pociągnęłam go za sobą w stronę Trucizny. Benny szedł za nami, oglądając się za siebie, nasłuchując pewnie zbliżającego się stada.

― Gdzie idziemy? ― warknął Dean.

― W bezpieczne miejsce. Benny, poradzisz sobie? ― spytałam przez ramię.

― To ja ciebie utrzymuję przy życiu od dwóch miesięcy, nie ty mnie. Jak sądzisz? ― padła szorstka, lecz pełna serdeczności odpowiedź. ― Schowajcie się szybko, znajdę was przy strumieniu jutro rano.

Kiedy obejrzałam się za siebie, Benny już biegł w stronę drzew z zębami na wierzchu. Mimo obaw wierzyłam, że sobie poradzi.

Dean patrzył na mnie jak na zdrajcę.

― Od kiedy wampiry nazywasz przyjaciółmi?

― Od dwóch miesięcy. ― Rozchyliłam lekko trawę, ukazując... więcej trawy. ― Zapraszam do kryjówki. Jest trująca dla potworów. Dla nas bezpieczna.

Minął mnie ostrożnie i postawił nogę w środku, starając się jednocześnie nie spuszczać mnie z oka oraz nie zadeptać Trucizny.

― Tam jest! Łapać ją!

Podskoczyłam, wpadając na Deana, a on przytrzymał mnie za ramiona, żebym nie straciła równowagi. Na polanę wbiegło z dziesięciu obdartusów obu płci. Wszyscy kierowali na nas wzrok pełen wściekłości, głodu, strachu oraz szaleństwa. Niemal wstrzymałam oddech, kiedy wszyscy jak jeden mąż rzucili się w naszą stronę.

Stanęłam przodem do łowcy, zaczęłam go pospieszać, szarpiąc lekko za ramiona. On złapał mnie za rękę, pociągnął w głąb Trucizny, jedno ramię wystawiając do przodu, zaś drugim obejmując mnie w obronnym geście. Oboje staraliśmy się być ostrożni i nie gnieść trawy, by tamci nie mogli się do nas dostać.

Dobiegli do granicy. Jeden z wilkołaków wyciągnął dłoń w stronę mojego ramienia, niemal dotykając mnie brudnymi paluchami. Sekundę później krzyk pełen bólu przeszył nas wszystkich do kości. Wyczułam napięcie mięśni Deana. Mimowolnie przyspieszyliśmy. Chociaż nie widziałam nikogo, wyraźnie dochodziły do mnie warknięcia, syknięcia, przekleństwa oraz szaleńcze krzyki.

I zanim nastała głucha cisza, minęło bardzo dużo czasu. Na chwilę zatrzymałam się, wyrywając z uścisku, by upewnić się, czy byliśmy bezpieczni.

Dean dotknął mojego ramienia. Zwróciłam twarz w jego kierunku, szukając strachu, czy gniewu. Znalazłam troskę, zagubienie oraz tą dziwną determinację, która nie tylko pocieszała, lecz przygotowywała na najgorsze.

― Nie rozumiem, co się tu dzieje ― powiedział cicho ― kim jesteś, skąd się tu wzięłaś i skąd mnie znasz. Nie ufam temu twojemu przyjacielowi. Ale dziękuję za pomoc.

Kiwnęłam głową, siląc się na wdzięczny uśmiech. Wyszedł raczej zmęczony grymas.

― Ludzie muszą się trzymać razem, co? Chodź, gdzieś tam... powinien być bezpieczny kawałek gołej ziemi, którą sobie wycięłam jakiś czas temu.

Dean był trochę wyższy ode mnie, więc mógł wychylić się ponad trawą, ogarnąć spojrzeniem większy teren. Stanął na palcach i po chwili wskazał kierunek, zauważając pewnie to, o czym mówiłam.

W ciszy dotarliśmy do celu — gołej przestrzeni, w kształcie dość nieregularnej plamy, szerokiej może na metr. Cała wycięta trawa służyła mi jako substytut łóżka, zwinięty z boku.

Z westchnieniem usiadłam na tej leżance.

Wszystko w Czyśćcu było wieczne. Drzewa nigdy nie rosły, a oderwane gałęzie nie gniły. Trawa, którą wykarczowałam ponad miesiąc temu, wciąż wyglądała tak, jakbym ją dopiero ścięła. Ziemia pozostawała goła. Jedynie strumyk płynął.

Dean kiwnął powoli głową, po czym przysiadł na skraju wykarczowanego okręgu.

Uderzyłam się w czoło ręką.

― Ach! Powinnam się przedstawić! ― Moje policzki pokryły się rumieńcem. Kącik ust łowcy drgnął. ― Jestem Marta Tyczyńska.

­— Jak tu trafiłaś? — spytał.

— To długa historia pełna niewiadomych — sarknęłam. — Sama się nad tym nadal zastanawiam. Za to ja zdążyłam się dowiedzieć, że dzięki tobie do Czyśćca wróciły Lewiatany. Nie powiem, żebym się z tego cieszyła, ale... cieszę się, że ciebie tu przywiało z nimi.

— Ta. Sam raczej nie mogę tego powiedzieć.

Uśmiechnęłam się ponuro.

— Zdaję sobie sprawę.

— Czemu zadajesz się z wampirem?

— Jest jedyną osobą, która może nas stąd wyciągnąć. Wie, gdzie jest Portal do naszego świata.

— Rozumiem, że sam chce się z nami zabrać?

Kiwnęłam głową. Winchester zaczął mi się przypatrywać, ale ja spuściłam wzrok. Nadal nie mogłam w to uwierzyć — tyle razy oglądałam go na ekranie swojego laptopa, stanowił dla mnie archetyp podróżnika. Pod jakimś względem jego postać dodawała mi odwagi. To on przeżywał najgorszy możliwy szajs. A teraz mu towarzyszyłam.

— Długo tu jesteś?

Uniosłam lekko brzeg sukni, pokazując mu rządek malutkich blizn, ciągnących się wzdłuż nóg.

— Jeśli nie straciłam rachuby, to dwa miesiące.

Dean wpatrywał się w „kalendarz" z szokowaną miną. Odchrząknęłam i opuściłam natychmiast suknię, kuląc się na macie.

Zapanowała cisza. Nagle znów poczułam się wycieńczona ciągłym uciekaniem, walką, stresem... chciałam jak najszybciej stąd uciec.

― Hej, Marta ― zagadnął cicho Winchester. Zerknęłam na niego z uniesioną pytająco brwią. ― Masz taki akcent... rosyjski?

Doceniłam tę próbę odwrócenia uwagi. Położyłam podbródek na złączonych kolanach.

― Nie, drogi Amerykaninie ― zaprzeczyłam. Al z początku też zakładał, że pochodzę z Rosji. Skąd się to u nich brało? ― Polski.

― O. Miałem kolegę, łowcę z Polski. Dużo przeklinał.

― I nie odróżniasz akcentów? ― mruknęłam, kręcąc głową. Cóż, inne światy, kultury te same.

On jednak myślał już o czymś innym. Patrzył na mnie badawczo.

― Co? — Podrapałam się po karku. Odchrząknęłam. Wiedziałam, że opuściłam gardę twardzielki, a on nie mógł tego nie zauważyć.

— Kim jesteś? Skąd wiesz o mnie tak dużo?

Patrzyłam na niego, rozważając, jak dużo powinnam mu powiedzieć.

— Każdy łowca zna Winchesterów. Stary, jakie o was krążą legendy! — Zmyślałam. No, nie do końca, ale nieco swędziała mnie skóra, co oznaczało lekkie wyrzuty sumienia.

— Nawet w Polsce? — zdziwił się. — Jak mnie poznałaś?

Prychnęłam. Mógłby zadawać trudniejsze pytania, bo zmyślanie takich odpowiedzi było wręcz niewiarygodnie proste.

— A jaki inny łowca szukałby anioła w Czyśćcu? — spytałam retorycznie.

Kiwnął głową, akceptując ten fakt. Nasza rozmowa nieoczekiwanie popłynęła w stronę muzyki, bardzo nieśmiesznych żartów oraz jedzenia, którego mieliśmy zamiar spróbować po powrocie na Ziemię. Unikaliśmy tematów związanych z miejscem, w jakim się oboje znaleźliśmy. Zorientowałam się, jakie to dziwne ― czy nie powinniśmy zacząć obmyślać jakiegoś planu ucieczki? Cokolwiek?

Ale jedyne, czego potrzebowaliśmy w tych minutach, to odrobina człowieczeństwa. Tęskniliśmy za swoim gatunkiem, problemy zaś nie wydawały się tak prawdziwe i groźne, gdy siedzieliśmy tak i plotkowaliśmy o aniołach czy komentowaliśmy ulubione filmy.

Na walkę miał jeszcze przyjść czas.



Hej! Oto moment, na który wszyscy czekali: pojawił nam się główny bohater z serialu! Obym tylko go nie popsuła, gdyby tak się działo, krzyczcie!

I dziękuję za czytanie <3 Nie sądziłam, że opublikuję AŻ (xd) siedem rozdziałów. A przed nami jeszcze długa podróż...

Jakieś teorie, co może się święcić? Chętnie posłucham :D.

Do następnego ;)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top