ROZDZIAŁ 10.

Przepraszam za dwudniową obsuwę. Niech odkupi mnie fakt, że ten rozdział jest o 1000 słów dłuższy.

Miłego czytania! :*

Dostrzegliśmy Benny'ego niedaleko wschodniego brzegu strumienia. Pochylał się przy drzewie, patrząc na coś ukrytego między krzakami. Wymieliłam spojrzenia z Deanem. Ja czułam głównie niepokój, ale widziałam, że najprawdopodobniej przez następne tygodnie będę aż nadmiernie ostrożna, o ile takie wyrażenie tutaj istniało. Zaś spojrzenie łowcy wypełniała nadzieja, niemal przekonanie o odnalezieniu Castiela.

Przykucnęliśmy i w takiej pozycji dotarliśmy do wampira, który czekał na nas, ostrzegając już z daleka, byśmy zachowywali się bardzo cicho. Kiedy zatrzymaliśmy się przy nim, przyłożył palec do ust, po czym wskazał nam miejsce, gdzie przed chwilą patrzył.

O dziwo oboje się myliliśmy. Benny nie znalazł ani Castiela, ani oddziałów anielskich.

Stała tam, uzbrojona w kościane miecze i sztylety, grupa potworów w swoich zwyczajowych, obszarpanych łachach. Było ich tam chyba ze dwudziestu pięciu. Rzadko widywałam ich w tak licznych grupach. W dodatku zachowywali się bardzo spokojnie. Wszyscy wpatrywali się w coś, czego nie potrafiłam dostrzec przez zasłaniające mi drzewa.

Zmarszczyłam brwi, bo działo się tam coś niepokojącego. Spojrzałam na swoich towarzyszy — oni również wydawali się zdziwieni.

— Zadecydowaliśmy! — ryknął ktoś nagle, z tego miejsca, w które wpatrywały się potwory.

Serce niemal wyskoczyło mi z piersi, zacisnęłam rękę na ramieniu Benny'ego. Ten nakazał mi ciszę. Przeprosiłam wzrokiem, po czym skupiłam się na słowach władczego, niskiego głosu.

— Naszym celem jest tylko odszukanie Deana Winchestera oraz anioła Castiela. Jeżeli wam się to uda, gwarantujemy wam nietykalność na warunkach, które już wcześniej omawialiśmy.

Kiwały głowami. Widziałam, jak spięte były, ale niektórych te słowa uspokajały.

Co się tutaj działo, do jasnej ciasnej?!

Dean spiął się wyraźnie, widziałam to po jego sylwetce. Dotknęłam lekko jego dłoni, w geście, mającym wyrażać: „wszystko będzie dobrze", lub „spokojnie, pozabijamy ich wszystkich". Spojrzał na moją rękę, po czym w moje oczy z ukrywaną złością. Wiedział, kto przemawia.

— A co z tą ludzką suką? — dobiegło z tłumu. Gwałtownie odwróciłam głowę znów na potwory.

Czy to chodziło o mnie? Zadrżałam ze złości, siłą woli powstrzymałam wściekłe syknięcie. Jak się tylko dowiem, kto to powiedział...

Poczułam, jak Dean zaciska moją dłoń w szczelnym uścisku. Miałam wrażenie, że wściekłość na nich przeskakiwała między nami i rosła w jedną wielką kulę ognia. Zrobiło mi się gorąco.

— Przyprowadźcie ją, jeśli ją znajdziecie, ale ona nie jest naszym priorytetem.

Po moim karku przeszedł dreszcz przerażenia. Wymieniłam z towarzyszami zaniepokojone spojrzenia.

Benny pokazał nam, że czas się zmywać. Podniosłam się lekko, chcąc ruszyć za nim, kiedy usłyszałam za sobą pękającą gałązkę. Obejrzałam się na Deana, ale zobaczyłam na jego twarzy to samo zdziwienie. On również obejrzał się za siebie.

Stał tam potwór, który w dłoni miał miecz i z szeroko otwartymi oczami patrzył na naszą trójkę.

Otworzył usta, wziął głęboki wdech, ja zdążyłam tylko pomodlić się o szybką śmierć, kiedy wrzasnął:

— Tu je...!

W tej chwili nożyk, który dostałam od Deana, poszybował w stronę jego gardła i urwał w pół jego słowa.

Winchester popatrzył na mnie z połączeniem podziwu oraz zdziwienia. Spięliśmy się wszyscy troje, gdy doszedł nas szum i ogólny harmider. Szybko podbiegłam do ciała, poganiana szeptami łowcy oraz wampira.

Wyciągnęłam zakrwawione ostrze z szyi potwora, a potem z niejakim poczuciem szczęścia, ścisnęłam w dłoni jego miecz.

Potwory ruszyły w naszą stronę całą grupą. Nie zdążyłam się schować, jeden z nich dostrzegł mnie między drzewami. Wymieniłam z nim spojrzenia, czując się jak bezbronna łania przed uzbrojonym w strzelbę kłusownikiem.

— No patrzcie, sama do nas przyszła! — Zarechotał. Odpowiedziały mu dziesiątki podobnych śmiechów.

Zerwałam się na nogi, już nie przejmując się, czy mnie usłyszą. Dean oraz Benny ruszyli w raz ze mną. Tylko adrenalina sprawiała, że mogłam za nimi nadążyć.

— Rozdzielmy się — krzyknęłam.

Benny zaprotestował. Wiedziałam doskonale, ile ryzykował, bujając się z nami, nie obchodziło go, czy przeżyje, jeśli my zginiemy, bo byliśmy jego ostatnią nadzieją. Zacisnęłam zęby, lecz po chwili dodałam, dysząc:

— Uciekajcie.... Nie widzieli was.

I skoczyłam w bok, hałasując tak mocno, jak się dało.

Nie myślałam o tym, dlaczego to zrobiłam. Po prostu czułam, że musiałam tak postąpić.

. Miałam nadzieję, że przez ten krótki moment, gdy biegłam z sojusznikami, nie zdołali ich dostrzec i chyba miałam rację. Podążyli moim tropem, zbliżali się w bardzo szybkim tempie.

Przez jakiś czas utrzymywałam dość duży dystans, lecz nie potrafiłam ich zgubić. Ilekroć przyspieszałam, wysiłek wyciskał z oczu łzy, ledwo oddychałam, jednak pędziłam przed siebie, niemal instynktownie mijając kolejne przeszkody. Powalony pień, jakiś dół, wszędzie korzenie i czaski, a w dodatku krzaki o ostrych krawędziach, tnących moje nogi oraz ramiona.

Oczywiście kierowałam się do jedynego bezpiecznego tutaj miejsca, czyli Trucizny. Z tym że raczej nie miałam szans by do niej dotrzeć, gdyż znajdowała się dobre trzy kilometry od tej części strumienia, a śmiechy, warknięcia, syknięcia słyszałam coraz bliżej.

Zmęczenie wydobywało głośne oddechy z mojej piersi, nogi zaczynały się plątać. Nie zgubiłabym ich za żadne skarby w tym stanie. Dlatego po prostu skupiłam się na bólu nowych zacięć, oddechu, każdym z trudem stawianym kroku.

Tamci nie wydawali się wcale zmęczeni. Przeciwnie, podniecała ich pogoń za zwierzyną. Co jakiś czas dobiegały mnie wybuchy śmiechu, niby dopingujące gwizdy. Gdyby chcieli, już dawno by mnie złapali. Bawili się mną.

Jak na złość, musiałam teraz gnać pod górkę. Łzy same leciały mi z oczu, choć wycierałam je dłonią jak wycieraczką, żeby nie wpaść na jakieś wystające korzenie. Powoli zaczynało brakować mi powietrza w płucach. Dobiegłam do końca górki.

Nagle ziemia uciekła mi spod nóg.

Tłumiąc odruchową chęć krzyknięcia, upadłam głową w dół i przekoziołkowałam w dół zbocza. Dojrzałam nikłą szansę na ucieczkę. Przeturlałam się do następnego drzewa, gdzie między zarośniętymi korzeniami znajdował się dół dość głęboki, by się w nim ukryć. Skuliłam się, wpełzając do niego. Wokół dodatkowo rosła warstwa Trucizny. Co prawda nie pomogła by odciąć się od nich, jednak stanowiła rodzaj kamuflażu.

— Gdzie się podziała? — usłyszałam.

Zacisnęłam palce na mieczu oraz sztylecie, oddychając płytko, mimo że płuca paliły żywym ogniem. Serce tłukło się o klatkę piersiową. Czemu nie umiałam i jego wyciszyć?

— Te, z wilczym zmysłem! Znajdź ją!

Nastała cisza, którą przerywał jedynie szum uderzających o ziemie stóp oraz chrzęst rozdeptywanych gałązek.

Co się stanie, jeżeli mnie złapią? Jak uciec przed dwudziestoma potworami? Benny nie nauczył mnie żadnej sztuczki. Wręcz powtarzał, by unikać tak wielkich grup. Miałam przynajmniej nadzieję, że przekonał Deana do ucieczki. Wręcz liczyłam na to, że mnie zostawią i uciekną sami. Tak naprawdę jednak wiedziałam, iż jedyne, co mógł zrobić, to wstrzymać Winchestera przed walką pod wpływem emocji.

Przez dziesięć lat radziłam sobie doskonale solo. Dam sobie radę i teraz, powtarzałam sobie jak mantrę. Im bliżej rozlegały się kroki, tym mocniej ściskałam rękojeść ukradzionego miecza. Powstrzymywałam się jedynie przed zaciśnięciem oczu. Zaczynałam czuć się niczym pięciolatka chowająca się w szafie w obawie przed karą. Co prawda nie panikowałam... bardzo, przyzwyczajona do ciągłego życia w stresie. Próbowałam się opanować i liczyłam na łut szczęścia.

— Przecież nie mogła zniknąć! — rozległo się nad moją głową.

Chyba dostanę w końcu zawału.

Jeżeli to możliwe, moje mięśnie jeszcze bardziej się napięły. Byłam gotowa na ucieczkę w każdym momencie.

— Nic nie wyczuwam! — warknęło coś ochrypłego. Podejrzewam, że mój pies gończy. — Wcześniej nie zauważyłem, ale... jakby nie miała zapachu.

Usłyszałam plaśnięcie, a potem coś łupnęło głucho na ziemię obok dziurki, przez którą prześwitywał mały promyk. Trochę kurzu wpadło przez tę szczelinę prosto w moje oko.

Cholera, ale zapiekło.

— Co?! — Trzy centymetry dalej posypał się grad przekleństw pod adresem wilkołaka. — Wiedziałem, że wszystko spartolicie! Wy, psy, lecicie sobie z nami w kulki! Jak my teraz wrócimy do Lewiatanów, he? A może chcecie zagarnąć nagrodę dla siebie?

— Wilkołaki to nie takie oślizgłe sukinsyny, jak ty i reszta pijawek! Sam się rozejrzyj! Widzisz jakieś ślady? Nie! Jakbym chciał mieć nagrodę dla siebie, to bym cię zabił, wredny sukinkocie!

Zaczęłam grzebać pod powieką i mrugać, żeby pozbyć się brudu... uwalonymi w ziemi paluchami. Pogratulowałam sobie w myślach mądrości i starałam nie wykonywać gwałtownych ruchów, jednocześnie przysłuchując się kłótni.

— Ten idiota ma rację — powiedział ktoś z daleka. — Ona nie zostawiała za sobą śladów! Jakby nie biegła po ziemi!

Benny zauważył to na samym początku. Co prawda mogłam złamać kość czy gałąź, ale kiedy rozgarniałam ściółkę, ta po chwili wracała do swojego wcześniejszego stanu — jakbym wcale tam nie przebiegała. Zacisnęłam usta, uświadamiając sobie, że coś istotnie było ze mną nie tak. Jakbym nie istniała w tym świecie w pełni... Ale nie mogłam teraz zacząć o tym rozmyślać. Musiałam wyczekać na moment, aż potwory przestaną się kłócić i pójdą stąd.

— Jak to nie zostawiała za sobą śladów? Przecież było słychać każde cholerne tupnięcie!

Czyściec nie tępił słuchu. Tępił ludzki węch i w znacznym stopniu dotyk, tępił głód, tępił nawet pragnienie krwi Benny'ego, ale nie wpływał na słuch. Pewnie dlatego wyostrzone zmysły wilkołaków rejestrowały moje kroki.

— Nie wiem, ale jakby zapadła się pod ziemię! — odezwał się wilkołak odpowiedzialny za moje bolące oczy. — Rozdzielmy się i jej poszukajmy — zaproponował.

— A chciałbyś się przypadkiem natknąć na jej przyjaciół? — zaoponował wampir. — Musimy trzymać się grupą.

Schlebiały mi jego słowa, nie powiem, że nie. Ale mogliby już pójść.

— Cieszę się, że się tym razem dogadaliście — mruknął ktoś z westchnieniem ulgi. — Przynajmniej wszyscy mają głowy na swoich miejscach.

— Chcesz mieć swoją w...

— Starczy, psie! Idziemy.

Znów usłyszałam kroki. Skuliłam się jeszcze bardziej i jeszcze długie minuty pozostawałam w tej pozycji, choć wokół panowała cisza. Przezorny zawsze ubezpieczony.

Musiałam odszukać moich zabójczych przyjaciół.

Upewniając się jeszcze, czy na pewno byłam już bezpieczna, wypełzłam ostrożnie z jamy.

Cisza i pustka. Zawsze kochałam ten widok, ale teraz omal nie popłakałam się z ulgi.

Kierując się w stronę drugiej strony zbocza, zważyłam swój nowy miecz w dłoni. Na szczęście nie trafił mi się jakiś spartaczony — rękojeść była odrobinę dłuższa od mojego zgubionego skarbu, ale nie wyślizgiwała się, zaś ostrze wyglądało na zaostrzone z obu stron. Przejechałam palcem po zewnętrznej części.

I ukłułam się w palec.

Syknęłam cicho, jednak natychmiast rozejrzałam się za siebie, na szczęście nie rejestrując nikogo. Wsadziłam ranny środkowy palec do ust, by krew nie zdążyła skapnąć na ziemię. Odruchowo przyśpieszyłam kroku, niemal zbiegając ze zbocza.

Znajdowałam się w połowie wzgórza, gdy usłyszałam tupot dziesiątek stóp. Poczułam się niczym młody Simba w kanionie, uświadomiwszy sobie, że nie ma gdzie uciec przed stadem antylop. Czy co tam go miało stratować.

— Ha! — wrzasnął wilkołak, patrząc na mnie ze szczytu. — Wiedziałem, że czuję krew!

Ja jednak nie należałam do gatunku mężnych, łowczych lwów. W tym starciu niestety byłam antylopą. Żeby tego dowiedz, rzuciłam się w dół jak szalona.

Idiotka, syknęłam w myślach. Masz, czego chciałaś! Teraz możesz sobie uciekać.

Morderczy wysiłek oraz niewygodna pozycja, jaką przyjęłam w tamtej norze odjęły mi siły. Mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa.

Czas się rozciągał w nieskończoność, ale każdy jej ułamek skracał dystans między mną a potworami. Wiedziałam, że to mój koniec. Obraz rozmazywał mi się przed oczami, potykałam się niemal co chwilę. Biegłam tylko dzięki cholernej upartości, dzięki sile woli.

To źródło z czasem także się wyczerpywało.

I nadszedł ten moment. Potknęłam się, upadłam ciężko na ziemię, wzbijając w górę masę martwego kurzu. Zwykle w serialu pojawiał się jakiś bohater, ratował sytuację, ale nie w tym momencie. Nie liczyłam na to.

Próbowałam się podnieść, ale ręce mi drżały, nogi tak samo. Zdołałam unieść się na kolana, a potem z powrotem padłam na brzuch, jęcząc żałośnie. Otoczyły mnie stopy — na niektórych widziałam buty, czy dziurawe skarpety, reszta za podeszwy musiała uważać warstwę błota. Któryś potwór chwycił mnie pod pachami, podnosząc bezwładne ciało.

Nie walczyłam. Nie byłam w stanie.

Wycieńczenie w końcu mnie dopadło. Nie spodziewałam się jednak przyjąć rezygnacji z ulgą. Spirala myśli nakręcała się umyśle niezdolnym do rozsądnej analizy.

Po co walczyłam? Przecież i tak wszystko skończyłoby się w tym samym miejscu. Właściwie to dobrze się stało. Może po prostu wymarzą mnie z tego świata. Z obu światów. Pozbawią konieczności bezkresnej odysei. Taki Odyseusz przynajmniej ostatecznie znalazł Itakę. Czy moim domem miała się okazać śmierć?

Ktoś przerzucił mnie sobie przez ramię i grupa ruszyła truchtem z powrotem nad strumyk. Ledwie to zarejestrowałam.

Dotarłam do tego miejsca, które omijałam przez pięć lat. Zawsze w drodze albo na treningu, ewentualnie w akcji z Łatą. Bez dnia odpoczynku. Pewnie nie potrzebowałam już tych wszystkich kursów dokształcających. Pewnie mogłabym kupić sobie ładne mieszkanie za uzbierane oszczędności i zacząć od nowa. A jednak wciąż pozostawałam w ruchu. Nie chciałam nigdy zatrzymać się w miejscu, tylko dlatego, że oznaczałoby to przyznanie się do tej myśli...

Że zostałam sama. Właściwie to osamotniona nie z własnej woli.

I chyba właśnie dlatego kazałam Deanowi i Benny'emu uciekać. Przecież ostatecznie też by mnie opuścili. Mieli do czego wracać. Ja mogłam wrócić tylko do tego pustego życia w drodze, do ciszy oraz delikatnego szumu radia. Jeżeli miałam być sama, to tylko dlatego, iż tak zadecydowałam. Nie zamierzałam wiązać się z nikim bliżej, a zwłaszcza z kimś, kto poświęciłby dla mnie jedno ze swoich cennych „dziewięciu żyć".

Dlatego nie walczyłam, nie próbowałam wyłowić wzrokiem potwora, który zabrał moją broń ani nie liczyłam na ratunek. Po prostu zwisałam z ramienia... to był chyba ten wilkołak, tak podejrzewałam.

Przysięgłabym, że moja nieudolna próba ucieczki trwała jakieś dziesięć minut, maksymalnie trzydzieści, a jednak zanim wróciliśmy nad strumyk, minęły dobre dwie godziny.

Gdy wyszliśmy na brzeg, zapadła ciemność. Noc zapadała tutaj tak, jakby Bóg klikał wyłącznik. Do tego też można było przywyknąć. Mniej do nieprzyjemnego poczucia, że ledwie widzi się sylwetki przebywających wokół osób.

Gdzieniegdzie rozległy się jęki niezadowolenia, ale nikt nie był zaskoczony nagłym brakiem światła.

— Mam nadzieję, że poczekają do dnia, zanim ją zabiją. Chciałbym to zobaczyć na własne oczy — powiedział ktoś niedaleko mnie.

Dreszcz przebiegł mi po plecach.

— Ta. Dziwka wybiła pół mojego stada — odparł ktoś.

Przełknęłam ślinę. Raczej nikt nie chciałby mi po prostu odrąbać głowy. Pewnie czekali na widowisko.

— Ale jest idiotką — rzucił targający mnie stwór. — Jak można wpaść tak głupio?

Z tymi słowami zrzucił mnie z ramienia jak worek ziemniaków. Wampiry roześmiały się, widząc, jak wyginam się z bólu po upadku, a wilkołaki roześmiały się, słysząc mimowolne jęki. Przeturlałam się na brzuch i próbowałam wstać na nogi, ale ktoś pilnował, bym nadal pozostała na ziemi, wpychając obcas w plecy. Super, akurat ten musi mieć buty, pomyślałam.

Leżałam więc, nie starałam się walczyć jakoś, czy chociaż zaplanować ucieczkę. Wyłączyłam myślenie.

— Te, a jak to jest, że w ogóle ją wyczułeś z takiej odległości, co?

Właśnie, cholera jasna. Też mi to wpadło do głowy.

— Nie mam pojęcia. Mówię wam — w jednej chwili nic, w drugiej taki daleki smród człowieczej krwi. Poczuliście to, chłopaki?

Odparło mu kilka mruknięć.

— I właściwie czuję tylko jej krew — dodał ktoś. — Nie ma zapachu oprócz tego.

Poczułam kopnięcie w brzuch.

— Ja to robisz, suko? — syknął mój tragarz.

Jęknęłam, nawet nie siląc się na odpowiedź. Skuliłam się, patrząc tępo przed siebie.

— Zostaw ją, kurwa. Nie wiesz, że uszkodzony towar jest mniej warty?!

Tamten tylko burknął coś pod nosem o przemądrzałych zmiennokształtnych.

Potwory wokół podzieliły się w grupki, pewnie według ras i plotkowały o spotkaniu z szefem. Po pewnym czasie, spędzonym na podsłuchiwaniu, zdołałam ustalić tylko, że ów szef jest Lewiatanem.

Dean opowiadał mi, że znalazł się tu, kiedy wysadził w powietrze najważniejszego Lewiatana — Dicka Romana. Jeżeli to on, to pewnie żadne z naszej trójki nie miałoby szans w starciu z nim. Może Benny mógłby się z powrotem wkupić w ich łaski, jednak Dean tego szczęścia by nie miał.

Przypomniałam sobie jego wściekłość, gdy podsłuchiwaliśmy ich wcześniej. Wiedział, że to on. Wszystko miało sens.

Gdzie ja się znajdowałam w tym planie? Kazał im mnie przyprowadzić, ale z jakiego powodu? Przecież nawet nie wiedział, kim jestem.

Uśpiona gdzieś w głębi ciekawość przebiła się przez mur otępienia. Z sekundy na sekundę przytomniałam.

Może nie miałam do kogo wracać, pomyślałam. Może to tutaj miała skończyć się moja podróż. Jeśli tak, zamierzałam to sama rozstrzygnąć. Nie chciałam, by ktoś decydował o tym, gdzie, jak i z jakiego powodu zginę. Albo mnie nosił czy traktował jako podnóżek. Zacisnęłam zęby. Nie robiłam sobie nadziei na ucieczkę. Przeciwnie, wcale jej nie pragnęłam.

Za to bardzo chętnie urwałabym komuś łeb. Takiemu liderowi potwornej ferajny, na przykład. Na początek. Jeżeli pociągnę go ze sobą dalej, to uznam moje życie za spełnione. Następnie tego, który najpierw sypnął mi piachem w oczy, a potem kopnął.

Byłam tak zmęczona, że piaszczysty brzeg strumienia wydawał mi się najwygodniejszym możliwym łóżkiem na świecie. Chciałam zaplanować jakaś zemstę, cokolwiek, ale świadomość chwilowej nietykalności bardzo mnie kusiła, żeby rozluźnić bolące mięśnie...

Drgnęłam, słysząc krzyk:

— Pokażcie mi ją!

Natychmiast odzyskałam świadomość. Zasnęłam? Kiedy?

Dick Roman we własnej osobie.

Otworzyłam oczy. Już nastał dzień, więc musiało minąć te osiem godzin. Byłam zwrócona wzrokiem w stronę wody, gdzie siedziało kilku potworów, pewnie przed chwilą rozmawiały, ale teraz wszystkie w ciszy patrzyły w prawo, niektóre podekscytowane, inne jakby... rozczarowane?

Przewróciłam się na plecy, akurat kiedy usłyszałam kroki i stanęło przede mną dwóch osiłków. Podniosłam się, zanim zdążyli choćby wyciągnąć ręce w moją stronę, ale potem dałam sobie wykręcić ramiona za plecy i wyprostowana szłam w kierunku, w którym mnie pchały.

Na wysokim kamieniu, niczym na scenie, stał mężczyzna w podartym garniturze. Spoglądał z pogardą na tłum zgromadzony na dole, jak lew obserwujący swoje stado. Za jego plecami dostrzegłam dwie sylwetki, różniące się od nas wszystkich. Wysoka, blondwłosa kobieta oraz niski mężczyzna o czarnej skórze, w szarych, idealnie dopasowanych garniturach, co najważniejsze — czystych jak łza. Dawno nie widziałam nikogo tak zadbanego, więc gapiłam się na tą dwójkę, niczym Indianin po raz pierwszy spotykający białego człowieka. W Czyśćcu stanowili anomalię, a biła od nich królewska godność. Pokazywali, że są siłą, z którą trzeba się liczyć i już wiedziałam, kto tu tak naprawdę rządzi.

Anioły.

Kiedy pozwoliłam tej szybkiej myśli przemknąć przez mózg, zadrżałam i po raz pierwszy szarpnęłam się w silnym uścisku wilkołaka.

— Jestem wdzięczny, że jej nie uszkodziliście — powiedział Dick, gdy postawili mnie pod jego stopami.

Popatrzył na mnie z przechyloną głową i podczas gdy jego obstawa przypominała postawą mur, w jego oczach dostrzegałam uczucia — zapewne sztuczne, jednak bardzo kontrastujące. Zszedł na dół, by nie musieć do mnie krzyczeć. Uśmiechał się miło, aż zrobiło mi się niedobrze i mimowolnie znów próbowałam się cofnąć. Chociaż grał przyjaznego, zdawałam sobie sprawę, że chciał powiedzieć coś, czego nie miała słyszeć cała grupa. Zapewne wiedział, że rozeszłyby się plotki, a plotki doprowadziłyby tu Benny'ego i Deana.

Którzy, jak sobie przypomniałam, kilkanaście godzin temu zdołali umknąć potworom. Oby nie postanowili w tym momencie mnie ratować, bo wszyscy zginiemy.

Pilnowałam, by się nie zgarbić, gdy stanął naprzeciwko, wbijając we mnie wzrok niebieskich, pustych oczu. Utrzymywałam obojętny wyraz twarzy i trzymałam język za zębami. Jednym słowem naśladowałam skrzydlatych.

— Witaj, Marto. Pozwól, że się przedstawię. Jestem Dick Roman, mów mi Dick.

— Hej, dick — wypowiedziałam to słowo, żeby nie miał pewności, jakie słowo miałam na myśli. W duchu westchnęłam. I tak wytrzymałam dłużej, niż myślałam. Sześćdziesiąt sekund to w końcu szmat czasu. — Jestem twoją śmiercią. Możesz mi mówić, Wasza Świętobliwość.

Uniósł brew, jakby w podziwie, że taka mrówka ośmieliła się na takie słowa.

— Rozumiem, że się nie dogadamy...

— Pewnie po twoim doświadczeniu wśród ludzi — wtrąciłam.

Zacisnął usta, jakby właśnie liczył w myślach do dziesięciu, a potem znów się uśmiechnął.

— Miałem zamiar zaproponować bardzo korzystny układ dla nas obojga, ale okazja właśnie przepadła. W każdym razie szukam pewnego człowieka. Sądzę, że mogło obić ci się o uszy nazwisko Winchester. Konkretnie poszukuję wszy, zwanej Deanem — nie krył pogardy. — Widywano cię tutaj z nim. — Przysunął się bliżej. Bardzo blisko. — Gdzie on jest?

Patrzyłam w jego oczy.

— Powiedziałabym ci coś, ale to wyrażenie zarezerwowałam dla innego kutasa.

Dostrzegłam ruch, a sekundę później poczułam pieczenie na policzku. Głowa odskoczyła w prawo. Poczułam pękniętą wargę, splunęłam krwią. Część zaplątała mi się w luźno opadających kosmykach włosów.

— To dopiero początek — szepnął Dick. — Czeka cię coś naprawdę strasznego.

Nie mogli mi nic zrobić. Anioły chciały dostać mnie w swoje łapska. Mimowolnie zerknęłam w ich stronę, co Lewiatan zauważył. Zarechotał ponuro.

— Oni? Tylko pilnują, bym zrobił to, co właśnie zacząłem. To twoja decyzja, kiedy to się skończy.

Oddech przyśpieszył gwałtownie, ale nadal utrzymywałam pokerową twarz. Patrząc prosto w oczy Dicka, zaczęłam:

— Piep...

I wtedy ktoś mi przerwał.

Co ona głucha?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top