ROZDZIAŁ 1.

― Czyli mam zrozumieć, że nie będziesz na szkoleniach do końca tego tygodnia?

Odchrząknęłam.

― Właściwie to dwóch.

― Co?!

― Lecę do Stanów, profesorze. To rodzinna sprawa i muszę mieć pewność, że wszystko będzie pozałatwiane.

Krzaczaste brwi profesora Filczyńskiego podskoczyły do góry.

― Ach, tak. ― Wyczułam lekką nutę sarkazmu w jego słowach. ― Sprawy rodzinne. Cóż to? Wycieczka?

Zacisnęłam pięści na krześle, by odegnać pragnienie przeskoczenia przez stół i kopnięcia go w twarz. Akurat miałam na stopach korki. Już widziałam krew, spływającą gęstymi potokami z jego nosa wprost na białą, krzywo zapiętą koszulę.

Nie mogłam dać się mu podejść. Potrzebowałam jego zgody.

― Ja już znam te wasze „rodzinne sprawy". Uciekacie z ośrodka, nie biorąc odpowiedzialności za waszych podopiecznych i już nie wracacie.

― Wie pan, profesorze, że nigdy nie porzuciłabym Łaty. Ale zabranie jej ze sobą byłoby jeszcze gorsze. Biedaczka by zwariowała. Poza tym zostawiam ją w zaufanych rękach. Zajmie się nią mój przyjaciel.

― Cóż tak istotnego ― powiedział z naciskiem na ostatnie słowo ― każe ci porzucić trening?

Westchnęłam z irytacją. W moich oczach zbierały się łzy, a ja nie umiałam powiedzieć czy były to łzy smutku, czy wściekłości. Pewnie po trochu.

― Mój ojciec zmarł ― wyszeptałam.

― Cóż, przynajmniej nie musi obawiać się wojny nuklearnej z Koreą ― odparł bez mrugnięcia powieką.

Za to ja nie mogłam się powstrzymać przed otworzeniem ust i oczu.

― Co proszę? ― wychrypiałam.

― A jak ty śmiesz porzucać Łatę?! ― ryknął w odpowiedzi.

Wstałam gwałtownie, wywracając krzesło i to samo uczynił staruch.

― To pies, do cholery jasnej! ― wrzasnęłam. Od pozbawienia profesora przytomności powstrzymywało mnie tylko dzielące nas biurko.

― Właśnie! Potrzebuje właściciela, który nigdy jej nie zostawi, nie jakiejś nieodpowiedzialnej, małej, pyskatej małolaty.

W tym momencie zdałam sobie sprawę, z jakim psycholem się mierzyłam. Czy kłótnia z nim mi się opłacała?

Oczywiście, że nie. Zaczęłam liczyć od dziesięciu w dół, chociaż rzadko pomagało mi się to uspokoić, po czym spojrzałam diabłu w oczy.

― Powinnam w tej chwili zgłosić pana do dyrekcji. ― Serce mi podskoczyło. Pomysł sam wpadł do głowy i falą olśnienia spłynął na język. ― Jeżeli chce pan tu pracować, powinien pan zgodzić się na mój wyjazd i kontynuowanie szkolenia po powrocie. Inaczej pokażę przełożonemu to.

Podniosłam do góry telefon z włączonym stoperem i machnęłam nim szybko przed nosem upierdliwego nauczyciela. Cieszyłam się, iż nie zdążyłam go wyłączyć po dzisiejszym biegu.

Ten zmarszczył się z niepokojem.

― Co im pokażesz? Zdjęcia ze Stanów?

― Nagranie z naszej rozmowy ― poinformowałam go słodkim głosikiem.

― Nie odważysz się.

― Dlaczego? Przecież nie mam nic do stracenia.

Drżał na całym ciele, jakby w jego organizmie gromadziła się cała złość tego świata.

Usiadł niemal z warknięciem. Od długiej pracy ze zwierzętami zaczął stawać się bardziej podobny do nich, niż do człowieka.

Wypisał pozwolenie na małej kartce, narzekając wciąż na nieodpowiedzialną młodzież. Wyciągnął rękę z gotowym dokumentem i chwyciłam ją szybko, chcąc już wyjść. On jednak nie puścił.

― Usuń to. Teraz.

Na jego oczach kliknęłam „usuń zapis". Ekran zaświecił jasnością. Niech żyje współczesna technologia i ignorancja tego piernika.

Szybko wyszarpnęłam świstek z jego palców i niemal wybiegłam z gabinetu.

>>>

Pod koniec dnia, gdy załatwiłam już wszystkie formalności, wymagające mniejszej lub większej manipulacji, zaczęłam pakować rzeczy do torby w swoim pokoju w bursie. Zagłuszałam wszystkie myśli związane z celem mojej podróży, licząc ilość butelek wody, jakie będę musiała ze sobą zabrać, stresując się wizją lotu samolotem nad głębokim oceanem pełnym rekinów.

Klamka drzwi ustąpiła. W progu stanął Daniel ― najbardziej lubiany instruktor w „Dogtorze". Wysportowany, jak każdy treser, i zawsze uśmiechnięty, nawet kiedy przypadkiem wdepnął w psią kupę (co teoretycznie nie powinno się zdarzać, a jednak lepiej być uważnym). Ciemne włosy zawsze układał do tyłu. Kręciły się za uszami.

― Hej ― rzuciłam, mijając go z pęczkiem ubrań w rękach. Zawsze trzymałam je poukładane, bo nie potrafiłam znieść nawet najdrobniejszych zmarszczek na materiale.

― Słyszałem, że wyjeżdżasz.

Prychnęłam, kładąc stosik na łóżku.

― Kto nie słyszał?

― Słyszałem też, że szantażowałaś Filczyńskiego, żeby pozwolił ci potem kontynuować szkolenie i zostawić tu Łatę.

― Nie wiem, gdzie mogłaby mieć lepszą opiekę niż tu. Do USA jej nie wezmę.

Daniel westchnął, kręcąc głową, po czym podszedł bliżej. Wziął w rękę bluzkę i idąc za moim przykładem, zaczął ją rolować.

― Rany, ty naprawdę masz tutaj same koszule i czarne bluzki.

― Cóż, flanel nigdy nie wychodzi z mody.

Przyjaciel zaśmiał się lekko.

― Raczej ty nigdy nie wzorujesz się na niczym oprócz braci Winchesterów.

― Ej! To totalni badassi! ― zaprotestowałam, siląc się na poczucie humoru. ― Dobra rada: chcesz być męski? Bądź jak Winchesterowie.

― Wysoki, skrzywiony umysłowo czy uzależniony od alkoholu?

Popatrzyłam na niego z mordem w oczach.

― Zdolny do poświęceń dla... ― zacięłam się. ― Dla rodziny ― dopowiedziałam ciszej.

Dopóki byłam zajęta pakowaniem, załatwianiem dokumentów i ignorowaniem guli w gardle, funkcjonowałam tak jak zawsze. Jednak wystarczyło jedno przypomnienie, by potok wspomnień zalał mnie jak tsunami. Odwróciłam wzrok od wypełnionego troską spojrzenia przyjaciela.

Daniel przyciągnął mnie do siebie i zaczął głaskać pocieszająco po głowie.

― Przepraszam. Nie powinienem poruszać tematu tego głupiego serialu.

Smarknęłam.

Supernatural nie jest głupie, idioto. ― Odsunęłam się od niego, czując że jeśli tego nie zrobię, zacznę płakać. Nie miałam zamiaru wypłakiwać się na jego ramieniu. ― Spokojnie. Dam sobie radę.

Przekręcił oczami, doskonale wiedząc, jak nie znosiłam współczucia. Ja zaś skrzywiłam się, wiedząc, że właśnie go uraziłam. Ten człowiek to chodzący przytulak-pocieszyciel. Zapewne żadna inna tak łatwo by go nie puściła, a to co zrobiłam, uznała za bluźnierstwo.

Ale Daniel nie stanowił dla mnie nikogo więcej niż przyjaciela.

― Pomóc ci z tym pakowaniem? ― spytał. ― Czy dasz sobie radę?

― Nie zachowuj się jak baba ― mruknęłam pod nosem i zanim poprosił, bym mówiła głośniej, dodałam: ― Możesz pomóc i przynieść mi coś do jedzenia ze stołówki, bo muszę dokończyć pakowanie. To dam radę zrobić sama. Wiesz, mam wprawę.

― W porządku. Już lecę.

Mrugnął do mnie, uśmiechając się ciepło i po chwili zniknął.

Westchnęłam i się poddałam.

Tama pękła, łzy popłynęły po moich policzkach.

Ruszyłam do łazienki, zamknęłam się tam na klucz. Odkręciłam kran. Nikt nie musiał słyszeć, jak płaczę i wściekam się na siebie z tego powodu.

Mój ojciec nigdy mnie tak naprawdę nie znał. Doskonale udawał dobrego tatę. Generalnie obchodziła go tylko moja mama, ja stanowiłam miły dodatek, pluszaka. Nie obchodziły go moje oceny ani zainteresowania. Nasze rozmowy kończyły się na „co tam w szkole?". Po śmierci matki załamał się kompletnie. Obwiniał z tego powodu mnie, mimo że to nie ja wywołałam u niej raka. Czułam się winna ― jaka piętnastolatka by się nie czuła? Próby połączenia nas z powrotem w jedną rodzinę spełzły na niczym. Nic to dobre słowo, doskonale i krótko opisuje, z czym zostałam.

Przez trzy lata zdążył uczynić moje życie piekłem, a potem...

Zniknął.

Usiadłam na brzegu klozetu, wycierając gorące łzy w ręcznik.

Stany Zjednoczone? Aż tam uciekł, by się przede mną ukryć? Dlaczego chciał, bym to ja go pogrzebała, skoro tak mnie nienawidził?

Ból rozsadzał mi serce. Tak długo uważałam, że go nie znoszę i jego śmierć mnie nie obejdzie. Pomyliłam się ― razem z ciężarem wspomnieć wróciła do mnie cała tęsknota za domem sprzed dziesięciu lat, kiedy w nasze okna zaglądało ciepłe słońce i każdy dzień był latem.

Został tylko ulewny deszcz i smutek w głębi.

Ale tak naprawdę nie płakałam przez to, że za nim tęskniłam. Płakałam, bo zdawałam sobie sprawę, że go nie obchodziłam. Ukrył się przede mną tak głęboko, bym nie wiedziała, czy nadal istnieje.

Przeklęłam na głos, uświadamiając sobie, jak głupie stawały się moje myśli.

― Ogarnij się, Marta ― mruknęłam do siebie.

― Marta? ― usłyszałam. ― Mieli tylko resztki dzisiejszego obiadu. Gdzie jesteś?

Odchrząknęłam, starając się nie ciągnąć nosem.

― W łazience, zaraz wyjdę! ― krzyknęłam ponad szumem lejącej się wody.

Wstałam i spojrzałam w lustro. Moja twarz była cała sina, opuchnięta od płaczu. No świetnie. Nabrałam w ręce zimnej wody i chlusnęłam nią sobie w twarz, świadoma, że to na wiele nie pomoże, ale przynajmniej trochę mnie otrzeźwi. Zacisnęłam pięści na brzegach umywalki, spojrzałam w oczy.

Odziedziczyłam je po nim. Niebieskie z zielonymi refleksami.

Oczy niebieskie, życie królewskie, szepnęło w mojej głowie dalekie echo głosu mojej mamy.

Jakimś cudem wciąż pamiętałam jej głos.

― Wszystko w porządku? ― dopytywał Daniel.

Zapukał w drzwi. Zakręciłam kran, wytarłam twarz ręcznikiem i splotłam lekko mokre włosy w krótką kitkę ― ostatnio postanowiłam je obciąć i czułam, że to jedna z niewielu dobrych decyzji w moim życiu.

Pchnęłam klamkę.

― Hej ― szepnął Daniel. ― Płakałaś?

Zerknęłam na niego tylko, po czym pochyliłam głowę, wracając do pakowania.

― Nie ― mruknęłam.

Nie byłam gotowa na to, co czekało mnie w Nowym Jorku. Miałam nadzieję, że przetrwam ten pogrzeb i jak najszybciej wrócę do kraju, do mojej kochanej Łaty. Nie miałam jednego domu, gdyż częściej mieszkałam w bursach i małych, wynajętych mieszkaniach. Moja suka już się do tego przyzwyczaiła, do towarzystwa obcych ludzi także.

― Martwię się o Łatę ― powiedziałam, chcąc głupio wytłumaczyć ślady po łzach.

Daniel uśmiechnął się jedynie lekko współczująco i lekko kpiąco. Doskonale wiedział, że tak naprawdę boję się zobaczyć ciało ojca.

>>>

Lot przebiegł według planu. Zmęczona bezsenną nocą, przespałam całe dziewięć godzin podróży. Dzięki temu nie przypominałam sobie żadnych katastrof lotniczych i sabotaży.

W Nowym Jorku zmierzchało. Kiedy znalazłam się już w taksówce w drodze do hotelu ― opłaconego, o zgrozo, z majątku ojca ― poczułam się mimo wszystko potwornie wykończona, a głowa mnie rozbolała od hałasu miasta. Tak podejrzewałam.

Oparłam się o zagłówek i patrzyłam przez okno na zatłoczone ulice. Kolory wirowały mi przed oczami, w twarz świeciły bilbordy, uszy atakowały klaksony oraz rozmowy przechodniów. Westchnęłam.

― Pani pierwszy raz w USA? ― spytał taksówkarz.

Spojrzałam w tylnie lusterko, w które i on zerkał, by zobaczyć moją minę.

― Zgadza się. Skąd pan wie?

Zarechotał.

― Jest pani blada i wymęczona, jakby ktoś z pani wycisnął wszystkie siły. To po tym locie. Jet lag. I tak wygląda lepiej niż niektórzy. Czasem wyglądają jak prawdziwe zombie! Strach takich wieźć moim skarbem. ― Popukał z czułością w deskę rozdzielczą.

― Ach ― jęknęłam. ― Czytałam kiedyś o tym.

― Przejdzie za jakiś czas. No, a jak się podoba Wielkie Jabłko?

Znów spojrzałam przez okno.

― Głośne. Tłoczne. U nas jest inaczej, o wiele spokojniej.

― Hmm. ― Kierowca przyjrzał mi się dokładnie. ― Ten akcent... pani jest z Rosji?

Zaśmiałam się lekko.

― Z Polski.

Wymieniłam z Alem ― bo tak się mój szofer nazywał ― kilka dodatkowych informacji, jak ulubione jedzenie, które muszę spróbować podczas pobytu tutaj oraz ulice, których powinnam unikać. Było ich tak dużo, że mój zmęczony mózg nie mógł tego przetrawić.

― Generalnie im więcej ludzi, tym bezpieczniej ― stwierdził na koniec.

Zatrzymał się przed elegancko wyglądającym hotelem i wysiadł, by otworzyć mi drzwi oraz wyjąć moją walizkę z bagażnika. Miło z jego strony.

Stanęłam na chodniku, rozglądając się wokół z niejasnym poczuciem niepokoju. Miałam wrażenie, że ktoś mi się przygląda, ale w żadnej z dziesiątek mijanych mnie twarzy nie widziałam niczego niezwykłego.

Uczucie to zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Cicho podziękowałam szczerzącemu zęby starszemu kierowcy, po czym skierowałam się w stronę rejestracji.

Szczęka mi opadła.

Mój pokój znajdował się na trzecim piętrze, numer trzycyfrowy nieźle mnie wystraszył i bałam się zgubić. Na szczęście jasne oznakowanie doprowadziło mnie prosto do przeznaczonej mi sypialni.

To znaczy, ja bym tego sypialnią nie nazwała.

Moje dwa metry kwadratowe w bursie to nic przy tutejszym przepychu. Stałam w progu wielkiego pomieszczenia, podzielonego na aneks sypialny, dzienny oraz małą kuchnię. Widziałam również jedne drzwi do łazienki, a drugie, jak podejrzewałam, do garderoby. Błękity i szarości rozjaśniały, powiększały tę przestrzeń jeszcze bardziej. Łóżko sięgało mi do pasa, na ścianie wisiał plazmowy telewizor, zaś na półkach poustawiana była porcelana.

Dlaczego ojciec przed śmiercią kazał mnie tu sprowadzić? I dlaczego wynajął dla mnie tak drogi pokój na dwa tygodnie?! Czyżby ruszyły go wyrzuty sumienia?

Nie, nie kupowałam tego. Nie wiedziałam, co się działo, jednak miałam aż czternaście dni na to, by się dowiedzieć.

Chociaż gdzieś tam w głębi duszy miałam nadzieję, że przypomniał sobie o swojej jedynej córce i uświadomił swój błąd.

Zamiast rozpakować się albo przynajmniej zdjąć buty, zamknąwszy za sobą drzwi, od razu rzuciłam się na wielkie łoże.

Miękkość poduszek uśpiła mnie na nowo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top