ROZDZIAŁ 3.
Odruchowo zwróciłam wzrok w stronę nieznajomego. Mężczyzna był wysoki, miał na sobie czarny, wytarty płaszcz z kapturem naciągniętym na oczy. Widziałam tylko wyciągnięte w moim kierunku szponiaste dłonie.
Wyglądał jak śmierć. Nie jak ten sympatyczny, żarłoczny Śmierć z Supernatural, ale jak prawdziwy koszmar.
― Przepraszam ― wychrypiał ― czy ma pani może ognia?
Wyjął z kieszeni pomiętą paczkę fajek.
Mrugnęłam, sparaliżowana, wlepiając w niego wzrok jak głupia. Gdzieś w świadomości zakodowałam trzaśnięcie drzwiami, jednak cała moja uwaga skupiała się na dziwnym człowieku naprzeciw mnie.
Wyglądał jak postać ze snu, w niewytłumaczalny sposób realniejszy, niż cały świat wokół. Machnął lekko głową i mignęły mi jego oczy. One... świeciły? Niemożliwe. Jak zahipnotyzowana wyczekiwałam kolejnego ruchu, by znów przyjrzeć się skrytemu spojrzeniu, ale niczego nie wyłapałam.
― Nie, nie ma. ― Głos Ala wyrwał mnie z letargu. Zorientowałam się, że wciąż przyciskam czoło do tego samego znaku. Oderwałam się natychmiast, robiąc krok w tył.
Zakapturzony skinął głową w kierunku taksówkarza, który w obrończej pozie stanął za moimi plecami i z pogardą patrzył na nieznajomego. Znów dostrzegłam ten błysk.
Jego tęczówki błyszczały.
Zgarbiony, mężczyzna powoli się odwrócił, po czym ruszył chodnikiem dalej.
Zadrżałam.
― Często spotykasz tu takich typów? ― spytałam Ala, gdy odpalił ponownie silnik.
Zmarszczki zmartwienia na czole taksówkarza nie zniknęły przez całą drogę.
― Właściwie to nie, ale zwykle staram się ich unikać. Ty, koleżanko, wyglądasz na taką, co to pakuje się w tarapaty bardzo często.
Uniosłam powątpiewająco brwi.
― Może. ― Po czym dodałam ciszej: ― Przepraszam cię za to. Nie chciałam cię narażać. I dziękuję za pomoc.
― Nie ma za co, Marta. ― Uśmiechnął się przez wsteczne lusterko. ― Obyśmy dojechali na miejsce. Siadaj obok mnie, zapnij pas i patrz prosto przed siebie. Nie zrobi ci się niedobrze.
Kiedy wcisnął gaz do dechy, przełknęłam głośno ślinę i starałam się zapomnieć o tym, co mnie właśnie spotkało.
Naszym celem podróży był dom pogrzebowy. Nie chciałam spotykać się na razie z rzekomą przyjaciółką taty, ponieważ nie wiedziałam, czego po niej oczekiwać. Odwlekałam spotkanie z nią do tego stopnia, że najpierw poszłam rozliczyć się z osobami odpowiedzialnymi za pogrzeb, upewnić się, iż nikt odbędzie się on bezproblemowo, bym po uroczystości mogła skupić się na sprawach majątkowych i, jeżeli będzie to możliwe, dowiedzieć się, jak u licha ten człowiek zarobił tak wiele pieniędzy.
― Większością formalności zajęła się pani Emila Roadford ― oznajmiła wysoka kobieta, która wyszła mi na powitanie. Miała na sobie ciasną garsonkę, blond włosy spięła w eleganckiego koka. Wzrok miała spuszczony w swojego tableta, gdzie co chwila coś notowała. ― Pani jest jego córką?
― Tak.
― Dobrze. Pogrzeb odbędzie się jutro o godzinie piętnastej. Proszę, tu ma pani adres kościoła i cmentarza. ― Wręczyła mi wizytówkę z danymi, a potem pokazała mi zdjęcia garnituru, trumny oraz cenę, którą pokrył rachunek ojca.
Ledwie mówiłam przez zaciśnięte gardło. Odpowiadałam monosylabami, przez większość czasu rozglądając się po lobby. Panujące tu stonowane szarości i czernie pełniły swoją przygnębiającą funkcję.
Jedno pytanie zbiło mnie z tropu.
― Czy wie pani, czy w waszej rodzinie występowały jakieś nietypowe schorzenia genetyczne?
― Proszę? ― zdumiałam się. ― Skąd to pytanie?
― Przepraszam, że muszę o to pytać, jednak nie wiemy, dlaczego pani ojciec zmarł. Sekcja nie wykazała zawału ani wylewu. Nasi specjaliści zakładają, że to musiała być nieodkryta alergia lub choroba.
― Nie... nie wiadomo, na co umarł? To nie był zawał?
Wbiłam w nią wzrok, starając się dostrzec, czy nie robi sobie ze mnie żartów. W liście podawali zawał. Czemu teraz się dowiadywałam o czymś takim?
― Czy w takim razie nie powinna się tym zając policja? Sprawdzić, czy to nie była trucizna? ― warknęłam.
― Tę opcję już sprawdziliśmy i nie, to nie było morderstwo ― zapewniła mnie szybko. Język się jej lekko plątał.
― Cóż, nie wiem nic o żadnej chorobie. Moja matka zmarła na zanik móżdżku, ale to przecież nie zaraża...
Kobieta odnotowała wszystko w swoim zeszycie.
Coraz bardziej chciałam stąd uciec. Modliłam się o jak najszybszy przebieg tego spotkania, żebym mogła wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem, nie tym wypełnionym smakiem olejków zapachowych, kadzideł, czy co to za słodycz się w nim unosiła.
― Dobrze, to wszystko ― rzekła w końcu.
W duchu westchnęłam z ulgą.
― Dziękuję za wszystko. Do widzenia ― rzuciłam szorstko.
Ta odwróciła się i odeszła w towarzystwie dźwięku swoich wysokich obcasów stukających o płytki.
Popatrzyłam za nią, po czym podeszłam do drzwi i chwyciłam za klamkę.
Drzwi otworzyły się, zanim zdążyłam ze nie pociągnąć. Za nimi stała kobieta w czarnym płaszczu, sięgającym do ziemi oraz czarnych okularach przeciwsłonecznych. Wzdrygnęłam się z zaskoczenia.
― Przepraszam ― powiedziała z lekkim, przepraszającym uśmiechem.
Odetchnęłam i machnęłam ręką, bez słowa mijając ją i kierując się w stronę bramy.
― Zaraz! ― krzyknęła za mną.
Odwróciłam się.
― Czy nie jesteś przypadkiem Marta Tyczyńska? ― spytała, łamiąc sobie język na polskim nazwisku.
O, nie.
― Emila... Roadford? ― Przeklęłam w myślach.
Ta natychmiast do mnie podbiegła i objęła mnie rękami, piszcząc jak szczeniaczek. Zamarłam, stanowczo nieprzyzwyczajona do takich gestów ze strony obcych ludzi. Kobieta zreflektowała się, najwyraźniej dostrzegając moje zakłopotanie i zrobiła krok do tyłu, jednak wyciągnęła do mnie rękę, drugą unosząc okulary na czoło.
Emilia była szczupłą, średniego wzrostu, młodą dziewczyną. Twarz w kształcie serca otaczała fala miodowych włosów, sięgających ramion. Piwne, głęboko osadzone oczy patrzyły na mnie z troską i zaufaniem, jakbyśmy znały się dobre kilka lat. Dłonie miała wypieszczone, paznokcie zadbane i pomalowane na czarno. I mimo że cała otoczyła się żałobnym kolorem, nie wyglądała na osobę, która by straciła kogoś bliskiego.
A wydaje mi się, że mój ojciec wolał ją ode mnie.
Uścisnęłam jej dłoń z lekkim wahaniem, krzywiąc się na widok kontrastu między nami ― ja wyglądałam jak turystka niskobudżetowa, która dopiero wyczołgała się z namiotu i nie miała nawet czasu wyczyścić pazurów. Ona zaś reprezentowała ludzi sukcesu, tych spełniających marzenia.
― Tak się cieszę, że w końcu mogę cię poznać ― powiedziała niemal z ekstazą, co jeszcze bardziej mnie od niej odepchnęło. ― John tyle o tobie opowiadał!
Prychnęłam mimowolnie.
― Pamiętam, pisałaś o tym. Dziękuję za wszystkie te kontakty i adresy. Bez nich pewnie bym nie trafiła nigdzie.
Uśmiechnęła się szeroko.
― Nie ma za co. Może pojedziemy gdzieś na kawę i porozmawiamy spokojnie? Pewnie chciałabyś się dowiedzieć co nie co z życia swojego taty w wielkim mieście, prawda?
Tak, pomyślałam, chętnie z ciebie wyduszę, jaki nielegalny biznes kręciliście.
Kiwnęłam głową i podążyłam za nią na parking, gdzie stało ― oczywiście ― BMW.
Tylko jedno auto mogło zrobić na mnie wrażenie i na pewno nie było to to auto.
Kawiarnia mieściła się w centrum Nowego Jorku, dlatego dojechanie tam zajęło nam o wiele za dużo czasu, niż chciałabym spędzić z Emilią w jednym samochodzie. Przez większość czasu wyglądałam przez okno, czując się niesamowicie niezręcznie. Zaciskałam dłonie między złączonymi nogami, przygryzałam wargę i słuchałam narzekań dziewczyny na umiejętności drogowe Amerykanów.
― Raz byliśmy z Johnem w Polsce.
Śmiać mi się chciało za każdym razem, gdy wymawiała w ten sposób jego imię, ale przynajmniej nie musiałam myśleć wtedy o swoim ojcu. John to bogaty dziwkarz z programu o hollywodzich żonach. Jan to mój patologiczny, zgorzkniały, tchórzliwy ojciec. Póki tak o tym myślałam, mniej bolały mnie pochwały o nim ze strony Emilii.
― Ach, tak? ― mruknęłam.
― Twoi rodacy w porównaniu z moimi to urodzeni rajdowcy ― burknęła. Coś w jej twarzy sprawiało, że burknięcie to wydawało się urocze.
― Co robiliście w Polsce?
Zerknęła na mnie dziwnie, jakby uświadamiając sobie, że przecież ja tam mieszkam na stałe, a więc John miał sposobność, by mnie odwiedzić, czego nie zrobił. Albo po prostu wścibiałam się w ich prywatne sprawy.
― Zatęsknił za waszą kiełbasą. Stwierdził, że nie będzie jadł amerykańskich śmieci. ― Skrzywiła się.
― Wybredny ― mruknęłam.
Emilia westchnęła.
― Czasami miewał swoje dni. Nie umiałam go wtedy powstrzymać przed robieniem głupot ― chlaniem, odrzucaniem wartościowych umów czy zrywaniem znajomości.
To bardziej przypominało obraz mojego ojca.
Nastała cisza. Każda z nas wspominała w niej swój obraz Jana Tyczyńskiego, starając się nie czuć skrępowaną. Dziewczyna stukała nerwowo palcami o kierownicę, co chwila poprawiała grzywkę lub zerkała w moim kierunku. Ja zachowywałam się niemal tak samo, z tym że miałam wyrzuty sumienia o chłód i dystans, jaki między nami wprowadziłam. Nie ufałam jej, jednak nie musiałam dawać jej do zrozumienia każdym spojrzeniem, iż czekam na jej jeden fałszywy ruch.
Już miałam się na ten temat odezwać, gdy Emilia zatrzymała samochód przy chodniku.
― Jesteśmy ― powiedziała z uśmiechem. ― W końcu.
― W końcu ― zgodziłam się z nią, wysiadając.
Rozejrzałam się dookoła, obserwując drapacze chmur, morze aut płynące ulicami, zabieganych przechodniów i szyldy pobliskich sklepów. Moja towarzyszka stanęła obok mnie, posłała mi kolejny zachęcający uśmiech, po czym ruszyła pewnym krokiem supermodelki do budynku. Ruszyłam za nią.
Kawiarnia zarówno z zewnątrz, jak i w środku prezentowała się ślicznie. Nie należała do tych eleganckich, dopracowanych czy modnych. Dostrzegałam tu więcej puf i miękkich kanap niż stolików. W dodatku wszystko było tak bardzo kolorowe, że w połączeniu z aromatem kawy w powietrzu natychmiast pobudzało. Po wizycie w tym zimnym, nieprzyjemnym miejscu naprawdę potrzebowałam odrobiny ciepła.
Zajęłyśmy miejsca na kanapach w rogu. Jedna z kelnerek od razu do nas podeszła, by zapisać zamówienie.
― Ja chcę Cappuccino ― powiedziała Emila.
― To ja ― mruknęłam ― Espresso. Podwójne. I może z whisky.
Blondynka kiwnęła głową i odeszła. Spojrzałam na przyjaciółkę ojca i napotkałam jej współczujący wzrok.
― Co? ― spytałam nieco warkliwie.
― Tak mi przykro ― powiedziała, na szczęście puszczając mimo uszu mój opryskliwy ton. ― Naprawdę. John był moim przyjacielem, a tak za nim tęsknię. Nie wyobrażam sobie, co ty musisz czuć.
Spuściłam wzrok, by nie patrzeć na nią z niedowierzaniem. Czy jeszcze nie zdążyła zauważyć, jak reagowałam na to imię? Czy nie potrafiła zrozumieć, jak go nienawidziłam? Z drugiej strony miała rację ― tęskniłam za Janem z mojego dzieciństwa, za tym, który uśmiechał się, gdy słyszał mój śmiech i zawsze był przy mnie, kiedy zbiłam sobie kolano. To on nauczył mnie miłości do zwierząt.
To tego człowieka opłakiwałam.
― Dziękuję ― szepnęłam po prostu.
Akurat kelnerka przyniosła nam zamówione napoje, więc kolejna minuta minęła nam na siorbaniu kawy w nico mniej niezręcznej ciszy, niż tej w samochodzie. Potem jednak postanowiłam się odezwać.
― No to... jak właściwie poznałaś mojego ojca?
Emilia odstawiła filiżankę i przejechała opuszkiem palca po jej brzegu.
― W tej kawiarni ― powiedziała.
Zamurowało mnie. W pierwszym odruchu chciałam wstać i wyjść. Wzięłam jednak głęboki oddech, każąc swojemu instynktowi samozachowawczemu dorosnąć. Przecież to nie tak, że od razu się tu rżnęli.
Rany Boskie, zatrzymaj tę lawinę, póki się nie rozpędziła.
Emilia nie spostrzegła na szczęście, ile emocji przebiegło po mnie jak rozpędzone stado słoni.
― Załatwiałam właśnie ważny kontrakt reklamowy i brakowało nam sponsorów. Wiesz, kręcę się trochę w branży kosmetykowej, głównie przy kontroli jakości, ale wtedy to mnie wyznaczyli do szukania sponsorów. Ci, z którymi rozmawiałam, oprawili mnie z kwitkiem. O, tam na przeciwko jest ta paskudna restauracja. Nigdy już tam nie weszłam. ― Spojrzała nienawistnym wzrokiem na szyld na przeciwko. ― Od razu po spotkaniu weszłam tutaj, żeby wydać swoje ostatnie pieniądze na dobrą kawę i wtedy do środka wszedł ten obleśnie ubrany gość. Jakby wcześniejszą noc spędził na dworcu z butelką po jakimś nędznym winie pod głową. W każdym razie podszedł od razu do mojego stolika i powiedział: „Ty jesteś tą ekspertką od reklam, która dzisiaj straciła kontrakt, bo nie ma kasy?".
― Subtelny jak zawsze ― wtrąciłam.
Emilia zaśmiała się lekko.
― To prawda. Miałam ochotę zdzielić go przez ten zuchwały łeb, ale wtedy położył przede mną czek na dwieście tysięcy dolarów i gotowy kontrakt. Przyparł mnie tym do muru, więc zgodziłam się bez słowa. Wtedy on uśmiechnął się szeroko i... po prostu zaczęliśmy rozmawiać. Bardzo go polubiłam, chociaż miewał swoje dni... ― urwała, patrząc na mnie przepraszająco.
Machnęłam lekceważąco ręką, lekko się garbiąc.
― Nie martw się, nie sprawiłaś mi przykrości. ― Zawahałam się, już chcąc wyznać jej swoje myśli, ale szybko się zreflektowałam. Ta dziewczyna nie potrzebuje więcej smutków. Ona nie spotkała tej szkodliwej strony Jana, nie tak naprawdę. Nie doświadczyła na własnej skórze jego podłości.
I widząc ulgę na jej twarzy, ja także się nieco rozchmurzyłam.
― Od zawsze mieszkasz w Nowym Jorku? ― spytałam, starając się odwrócić uwagę od głównego powodu naszego spotkania. Nadal miałam kilka pytań i niezgodności, ale nie chciałam od razu atakować pytaniami.
― Tak i nie. Mój tato dużo podróżuje, więc gdy byłam mała zwiedziałam niezły kawał świata. Niby tu mieszkałam na stałe, ale tak naprawdę lepiej znałam samoloty i hotele. Kilka miesięcy w Kairze, powrót do Nowego Jorku na dwa tygodnie, większa część roku we Włoszech, powrót. I tak w kółko. Ale nadal najbardziej kocham nasze Wielkie Jabłko. Każdy dzień wygląda tu inaczej, bo codziennie mijasz zupełnie innych ludzi, których możesz poznać. I ile tu jest państewek! ― Zaświeciły jej się oczy. ― Można tu spotkać cały świat, nie ruszając się z jednej ulicy!
― Wow, tak na to miasto nie spojrzałam. ― Ni to mruknęłam, nie parsknęłam rozbawiona. ― Ja głównie się tu czuję przytłoczona.
Wzruszyła ramionami.
― Nie każdy lubi ruch.
― Na przykład kierowcy.
Zaśmiała się.
― Właśnie.
Polubiłam ją, pomyślałam, siorbiąc już letnią kawę.
― A co z tymi podróżami? Nie lubisz czasem stąd gdzieś pojechać?
― Rzadko. Nie jestem typem podróżnika. Za to meble w moim domu wędrują nader często. John mówił, że ty też nie przepadałaś za przeprowadzkami, dlatego zostałaś w Polsce.
Zmarszczyłam brwi.
― Naprawdę tak powiedział? ― zdziwiłam się. Odstawiłam kubek na podstawkę i oparłam łokcie na stole. ― Od pięciu lat stale się przeprowadzam z miejsca na miejsce. Nie mam swojego domu.
― Hm. To faktycznie dziwne. Ale jak to nie masz swojego domu?
W jej wzroku odczytałam prawdziwe pytanie: „Jesteś bezdomna?".
― To nie tak ― zaczęłam wyjaśniać. ― Nie umiem usiedzieć w jednym miejscu. Ja i moja suka, Łata jeździmy od miasta do miasta i zajmujemy się tresurą.
Emilia uniosła brwi.
― Poważnie? Ciekawe. Tak zarabiasz na życie? I nie męczy cię to?
Spojrzałam w bok. Przy stoliku niedaleko nas siedziała para, jedząca wspólnie lody i patrząca sobie w oczy maślanym wzrokiem.
Wzruszyłam ramionami. Cóż miałam powiedzieć? Po prostu lubiłam ten sposób pracy ― niezależny, bez zbędnych pytań.
Na długą chwilę zapadła cisza. Tym razem nie wyczuwałam w niej niezręczności. Każda z nas myślała o czymś innym.
― Mogę się o coś spytać? ― bąknęła nagle Emilia, jedynie zerkając na mnie znad filiżanki.
― Jasne.
Wzięła głęboki oddech.
― Nie wyglądasz na... ― urwała.
― Żałobę? ― podpowiedziałam neutralnym głosem.
― Tak. ― Przeciągnęła to słowo. ― Nie chcę się w to wtrącać, bo to przecież nie moja sprawa, ale... Czy coś się między wami stało?
Ach, tak się kończą dobre chęci, mruknęłam do siebie w myślach.
― Powiedzmy. ― Chciałam oszczędzić jej szczegółów. ― Wiesz, ile mam lat?
Zaskoczona, pokręciła głową.
― Dwadzieścia trzy. A tata wyjechał za granicę dzień po moich urodzinach pięć lat temu.
Wyprostowała się z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy. Zamrugała, kiedy uświadomiła sobie, że zostawił mnie tak nagle.
― Rok spędziłam na szukaniu go, ale jakimś sposobem ukrył się tu na tyle dobrze, by żaden detektyw nie mógł go znaleźć. W końcu dałam sobie spokój.
― Ale dlaczego to zrobił? Mówił o tobie tyle dobrych rzeczy! Że cię kochał, że żałuje twojego odejścia i ciągle o tobie myśli...
Zmarszczyłam brwi, a kiedy skojarzyłam fakty, puzzle w mojej głowie powskakiwały na swoje miejsce. Ta część związana ze mną. Nie mogłam powstrzymać szyderczego uśmieszku.
― Mówił o mojej matce. Mam po niej imię ― wyjaśniłam gładko. Emilia słuchała z szeroko otwartymi oczami i uchylonymi ustami. ― Zmarła, gdy miałam piętnaście lat i gdy przestałam istnieć dla ojca.
Zgarbiła się pod ciężarem tych informacji. W jej oczach dostrzegłam łzy. Zrobiło mi się głupio. Nie musiałam tego robić, nie musiałam jej dobijać. Wystarczyło, że jedna z nas mieszała miłość z nienawiścią w tym gotującym się garze wspomnień. Wyciągnęłam dłoń, kładąc ją na jej.
― Przepraszam ― szepnęłam ― nie powinnam tego robić. Ten człowiek, którego ty znałaś i którego opłakujesz w ogóle nie przypomina tego starego... Ach, znowu to robię. Chodzi mi o to, że tutaj się zmienił. Prawdopodobnie dzięki tobie i twojemu ciepłu. Zazdroszczę ― mi się to nigdy nie udało.
Popatrzyła mi głęboko w oczy, nagle świadoma, dlaczego gdy temat schodził na mojego ojca, zamykałam się w sobie. Skinęła głową, przyjmując moje słowa z uśmiechem niesięgającym ust. Potem się pożegnała, otarła łzy i wyszła.
Westchnęłam tylko. Ponuro pomyślałam, że przynajmniej uniknęłyśmy bezsensownej kłótni o to, kto ma zapłacić za rachunek z pieniędzy Jana Tyczyńskiego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top