ROZDZIAŁ 11.
- To podobno zarezerwowałaś dla mnie - rzucił ktoś za plecami Romana.
Potwór padł na ziemię nieprzytomny, a zza niego wyłoniła się twarz anioła o świecących, błękitnych oczach.
Stałam zszokowana z otwartymi ustami. Nie wiedziałam nawet czy cieszyć się, czy raczej starać uciec. Czego on ode mnie chciał? Byłam niemal pewna, że przyszedł własnoręcznie odebrać zapłatę za osłabienie go. Jednak skrzydlaty nie wyglądał na wściekłego, nie tak jak wczoraj.
Anioł zrobił krok do przodu, przestępując nad ciałem. Przechylił głowę, jakby z zainteresowaniem i lekkim politowaniem patrząc na wciąż trzymającego mnie wilkołaka. Ten zdążył tylko westchnąć ze strachem, kiedy blondyn wyciągnął rękę i dotknął jego czoła. Mój tragarz osunął się na ziemię.
Przełknęłam ślinę, wymieniając spojrzenia z aniołem. Uśmiechał się i był to uśmiech szaleńca. Ta mina trzymała mnie w miejscu jak ogłupiałą przez światła łanię na środku drogi.
- Jachilu - rzucił ktoś, stojący na skale. Gdy anioł odwrócił się za siebie, ze zdumieniem dostrzegłam tam niskiego (na standardy Supernatural) mężczyznę w brudnym, obdartym prochowcu z anielskim ostrzem w ręku i maską zdecydowania na twarzy. - Chodź tutaj.
- Castiel? - Z mojego gardła wydostał się szept tak cichy, że sama ledwo go słyszałam. Czy to dzięki niemu żyłam?
Jachil posłusznie wspiął się na skałę, a ja odruchowo podążyłam za wybawcą... oprawcą... czy jak tam go teraz nazwać. Chyba chciałam po prostu dotknąć poszukiwanego przez nas anioła i sprawdzić, czy był prawdziwy.
- Nie, Marto, nie podchodź - zwrócił się do mnie.
Zamarłam. Anioły przyklęknęły nad ciałami nieprzytomnych pobratymców, po czym Cass naciął skórę na gardle kobiety, a Jachil pochylił się nad nią. Z rany wypłynęła mgło podobna substancja, która świeciła intensywnym błękitnym blaskiem jak jego oczy. Wpłynęła do jego otwartych ust.
- Odsuń się - powiedział do mnie Castiel, pojawiając się nagle obok.
Posłusznie, czy raczej odruchowo zrobiłam dwa kroki do tyłu. Niemal potknęłam się przy tym o ciało wilkołaka. Zresztą kopnęłam go piętą w brzuch, a on jęknął, ale wciąż pozostawał w śpiączce. Z satysfakcją powtórzyłam swój czyn, tym razem mocniej i bardziej czułe miejsce. Uśmiechnęłam się przy tym sadystycznie, patrząc na falę bólu na jego twarzy.
Przypomniałam sobie nagle o reszcie grupy.
- Uciekli, kiedy zobaczyli, jak rozprawiliśmy się z Chamuelem i Jophielem - wyjaśnił mi anioł. Faktycznie, brzeg strumyka był pusty. - Jeszcze trochę - dodał, kładąc ramię na mojej piersi i pchając mnie delikatnie do tyłu.
Kiedy stanęłam odpowiednio daleko, oczy Jachila przestały świecić.
- Czy on... zjada ich moc? - spytałam, wbijając palce w wewnętrzną część dłoni. Obudź się, powiedziałam sobie w myślach.
- Tak. Swojej łaski nie miał już prawie wcale.
- To moja wina? - szepnęłam, nadal zdezorientowana.
Nie wiedziałam, co się właśnie stało, a mojej głowie narodziło się tyle pytań, że tylko te najprostsze umiałam wypowiedzieć na głos. O ile to zadane przeze mnie miało być najprostszym.
Castiel spojrzał mi prosto w oczy niczym lekarz, który musi przekazać złe wieści. Jakie to dziwne - rozmawialiśmy po raz pierwszy, a zachowywaliśmy się, jakbyśmy się znali.
- Prawdopodobnie tak. Ale nie mam pojęcia, jak to możliwe. - Pokręcił głową, spoglądając na anioła z nieodgadnioną miną. - Tu musi chodzić o coś więcej niż twoje pochodzenie i jego obecność w złym miejscu o złym czasie.
- Co ty właściwie z nim robisz, co?
Popatrzył na mnie, mrużąc oczy.
- Coś dzieje się w Niebie. Muszę dowiedzieć się, co. Obiecał, że powie mi wszystko, jeżeli mu pomogę.
Westchnęłam. Kolejne kłopoty, pięknie. Jak ich uniknąć?
- A to? - Wskazałam ręką w kierunku ciał na skale. - Czemu nagle zmienili zdanie i chcą mnie zabić?
- Może uznali, że nie warto ryzykować. Nie mogą cię kontrolować, więc pewnie wolą cię uznać za niebezpieczeństwo.
- Oprócz Jachila, dla którego najwyraźniej jestem lekiem na człowieczeństwo.
Przytaknął.
- I trucizną - dodał.
Z jakiegoś powodu jego słowa mnie zabolały. Zaplotłam ręce na piersi, starając się udawać silną.
Wpatrywałam się w niego z lekką konsternacją. Szukaliśmy go przez ponad dwa miesiące, tymczasem on stał obok mnie, jakby nigdy nic. Jakby nie uświadamiał sobie, że jego przyjaciel czekał na niego gdzieś tam, w głębi niebezpiecznego lasu, otoczonego ze wszystkich stron dziećmi Eve oraz Lewiatanami. Ta sytuacja wydawała mi się tak surrealna, że przestałam myśleć jasno.
Przyjrzałam mu się dokładniej. Urosła mu broda, pokrywał go brud, a jego twarz nie zmieniała wyrazu nawet na moment. Niby to Castiel, niby zawsze był opanowany, ale i jego to miejsce dotknęło głębiej, niż się przyzna.
Odwróciłam wzrok.
- Dlaczego nie chcesz do nas dołączyć?
Usłyszałam westchnięcie. Chyba przewidział to pytanie. Zaczęłam się zastanawiać: komu właściwie pomógł? Mnie czy Jachilowi?
- Dean bez ciebie nie wróci na Ziemię. Chyba zdążyłeś się domyślić?
Nie mógł nie słyszeć irytacji w moim głosie. Ja sama ją słyszałam.
- Nie mogę. Nie po tym, co tam zrobiłem. Krew ofiar Lewiatanów jest na moich rękach.
Zamknęłam oczy.
- Nie chciałeś tego. To nie twoja wi...
- To jest moja wina! Przestań. Nie dołączę do was, bo wiem, że Dean tego nie zrozumie. Zaciągnie mnie tam siłą. A wtedy nie uwolnię się od moich braci i od skutków moich decyzji.
Kiedy tak postawić sprawę, przeszło mi przez myśl, całkowicie cię rozumiem. Sama chciałabym przejść obok życia szerokim łukiem lub skończyć je szybko.
Cisza trwała zaledwie moment, bo Jachiel podniósł się w końcu z nad drugiego ciała i energicznie zeskoczył z naturalnego podwyższenia. Wyglądał jak ćpun po dawce narkotyku. Na jego ustach rozciągał się wielki uśmiech i patrzył na nas ciepło. Oczywiście nie podchodził do mnie na dobry metr.
- Dziękuję, Castielu. Potrzebowałem tego. Co prawda, nie starczy to na długo, jeśli będę przebywał koło niej, ale...
- Nie proszę, żebyś stał u mego boku - warknęłam. Kiedy otworzyłam usta, to jakby wybuchł wulkan frustracji, którą hodowałam w sobie ostatnie kilkanaście godzin. - Właściwie to o nic was nie prosiłam! - Zrobiłam kilka kroków do tyłu, patrząc na nich z wściekłością. - Fajnie, że mnie uratowaliście, ale tego nie chciałam, okej?! Mam dosyć tej walki! A wiecie, co jest najgorsze? - Popatrzyłam po ich niezachwianych minach. - Że nigdy stąd nie wyjdę! Dean będzie się z tobą bawił w kotka i myszkę, a ja będę mu w tym towarzyszyć, bo jest moim przyjacielem, a przyjaciół się nie opuszcza!
Z tymi słowami zaczęłam rozglądać się za moim dobytkiem. Na całe szczęście sztylet i miecz leżały porzucone na brzegu strumyka. Szybkim krokiem podeszłam tam, mrucząc pod nosem o debilnych aniołach, po czym odwróciłam się do nich z powrotem.
- Gdzie oni są? - warknęłam.
Wiedziałam, że Castiel nas śledzi. Od jakiegoś czasu, a właściwie odkąd spotkaliśmy go nad brzegiem strumyka, podejrzewałam, że obserwował nas z daleka. Po wyrazie twarzy anioła wnosiłam, iż miałam rację.
- Nad strumykiem kilometr stąd - powiedział, zrezygnowany. - Zamierzają po ciebie przyjść, ale jak widać, już nie muszą.
Kiwnęłam głową z ponurym uśmieszkiem.
- Dziękuję za ratunek. Obyś zmądrzał i do nas dołączył, zamiast szlajać się z tym ćpunem.
Jachila nawet nie zaszczyciłam spojrzeniem. Odwróciłam się na pięcie i odbiegłam, za sobą słysząc jego nawoływania. Byłam niemal pewna, że póki był na tym swoim haju, nie zamierzał ryzykować utraty mocy.
W drodze zastanawiałam się nad tym, co się tutaj wydarzyło. Czy naprawdę myślałam o tym, żeby się poddać i dać się zabić? I te myśli o Itace, Odyseuszu oraz domu... Boże, nie wiedziałam, że zmęczenie doprowadzi mnie do takiego stanu tak szybko. Jednak ulga, jaką poczułam, gdy złapały mnie potwory...
Na pewno nadal targały mną emocje, a zwłaszcza ta przeklęta panika, jednak po raz pierwszy od pięciu lat pomyślałam nad tym, by po prostu porzucić decydowanie i dałam się ponieść wydarzeniom (czy bardziej dosłownie - stworzeniom).
Pod stopami czułam twardość ziemi, w mięśniach przyjemny, znajomy ból stabilnego, dość wolnego biegu, ale w głowie miałam mętlik. Postanowiłam po prostu podążać za przyjaciółmi, zobaczyć, gdzie w ten sposób dojdę.
Jedno było pewne - Czyściec zmienił mnie nieodwracalnie. Kiedyś może nie pragnęłam dużo, mimo to wyczekiwałam na nadejście „lepszego sposobu", szukałam swojego miejsca.
Teraz pragnęłam, by to wszystko się skończyło. Nieważne, w jaki sposób, byle nie trwało wiecznie.
O, dziwo, dotarłam do moich sojuszników bez żadnych przeszkód, a spodziewałam się natrafić na co najmniej kilku członków dziwacznej ekipy Lewiatanów. Swoją drogą - co musiały im zaproponować, skoro zjednoczyło to wszystkie gatunki? Czyżby zagwarantowały im bezpieczeństwo w tym piekiełku, a może drogę wyjścia? Cokolwiek to nie było, miało ogromną wartość. Zjednoczenie Wilkołaków i wampirów potrafiłam jeszcze zrozumieć, ale zmiennokształtni? Nagroda naprawdę musiała być warta świeczki.
Musiałam o tym porozmawiać z Deanem i Bennym. Znalazłam ich tam, gdzie powiedział Castiel, czyli nad brzegiem strumyka oddalonego o pół godziny marszu. Nie przewidziałam tylko, że wokół nich znajdę stertę trupów ani całej zebranej przez nich broni. Klęczeli przy wodzie, napełniając wodą bukłak, jak się domyślałam, należący kiedyś do któregoś z tych martwych kolesi.
Słysząc moje kroki, obaj zerwali się na nogi, wyciągając w moim kierunku broń. Uniosłam natychmiast ręce.
- Marta? - zdziwił się Benny.
Kiwnęłam głową. Przyjaciel zrobił krok w moim kierunku, ale Dean go zatrzymał. Jednocześnie wyjął zza paska spodni swój wierny pistolet (dbał o niego bardziej niż o naszą dwójkę) i wymierzył we mnie.
- Stój, to może być Lewiatan albo zmiennokształtny. - Patrzył na mnie podejrzliwie, jakby szukając oznak oszustwa, chociaż cała nasza trójka zdawała sobie sprawę, iż nie dostrzegłaby różnicy między mną a Lewiatanem, a co dopiero pobierającym wspomnienia zmiennokształtnym.
Może powinnam się oburzyć tym brakiem zaufania, ale sama również zachowywałabym się tak jak Dean. W Czyśćcu nie wolno było tracić czujności nawet na minutę. Sekundę.
- To ja, przysięgam - powiedziałam spokojnie. Rzuciłam broń pod ich nogi i znów uniosłam ramiona, widząc, że to nie przekonało Winchestera.
Wampir skakał wzrokiem między nami, jakby oglądał mecz ping-ponga. Dean, wciąż trzymając mnie na celowniku, schylił się po nóż i podał go Benny'emu.
- Sprawdź ją.
Powoli wyciągnęłam ramię do przodu, jęcząc mimowolnie z obrzydzeniem.
- Jak mi się wda zakażenie, to wy będziecie ciągnąć moje truchło do domu. - To dziwne, jednak starałam się zachowywać jeszcze bardziej naturalnie, żeby udowodnić im, że ja to ja.
Na szczęście wampir przeczyścił ostrze wodą z manierki, zanim podszedł do mnie i naciął dłoń. Zacisnęłam zęby, czując ból, ale pokazałam ranę przyjaciołom.
Benny uścisnął mnie mocno.
- Dobrze, że nic ci nie jest.
Nadal nabuzowana emocjami, nie mogłam powstrzymać się od cynicznej uwagi:
- Bardzo dobrze, bo jestem twoim kluczem do Portalu.
Benny roześmiał się ponuro.
- Jeszcze zostaje mi Winchester, ale bezpieczniej czuję się w twoim towarzystwie. - Spojrzał na łowcę. - Chyba możesz już to opuścić.
Dean posłuchał wampira i zaczął szukać czegoś w kieszeni.
- Nie masz tu chyba wybielacza, co? - zdziwiłam się. - A poza tym, co to ma być za bałagan? - Wskazałam ciała. - Robicie czystkę, czy jak?
- To pomysł Deana - wyjaśnił Benny. - Potrzebowaliśmy więcej broni do tej walki. Oni ją mieli.
Winchester wyciągnął kawałek białego, sprężystego materiału... który nawet był czysty.
- I znaleźliśmy kilka przydatnych rzeczy, jak na przykład ten bandaż - pochwalił się Winchester, podchodząc do mnie z namoczoną szmatką. -Chyba skróciliśmy komuś wycieczkę po Czyśćcu maksymalnie, bo nie zdążył go użyć.
- Nie boisz się, że odgryzę ci łeb?
Zawiązał mocny supeł na mojej dłoni, po czym ją ścisnął.
- Po prostu tego nie ruszaj. Jak za godzinę się zarośnie, stracisz głowę. - A potem niespodziewanie mnie przytulił. - Ale jeśli to ty, to cieszę się, że żyjesz. Nigdy więcej nie baw się w Gandalfa, bo...
- Dasz mi szlaban? - zażartowałam, uśmiechając się nad jego ramieniem.
Prychnął i odsunął mnie od siebie.
- Własnoręcznie wepchnę cię w ten Portal. - Rozejrzał się wokół. - Jak uciekłaś?
Otworzyłam usta, żeby powiedzieć mu wszystko, ale zawahałam się.
- Nie tutaj - bąknęłam w końcu. - Powinniśmy się najpierw ukryć.
Wymieniłam spojrzenia z Bennym. Od razu zorientował się, że coś kombinowałam. Miałam jedynie nadzieję, że nie wziął tego za objaw... nie bycia mną.
- Spadajmy stąd - rzucił cicho, poważniejąc.
Wróciliśmy do starego systemu spacerowania po Czyśćcu. Benny szedł z przodu jako nasze oczy i uszy, ja w środku, zaś Dean ubezpieczał nas na końcu. Na najmniejszy szmer chowaliśmy się między drzewami. Często musieliśmy używać nowo zdobytej broni, ale każda walka wyglądała podobnie, bo natrafialiśmy na wariatów - potwory, które spędziły w tych lasach trzykrotność swojego życia. Z nimi nie mieliśmy dużo problemów, bo takie zdesperowane, rozedrgane istoty nie zważały na żadne techniki walki, nie próbowały nas podejść ani rozbroić. W efekcie niemal same nadziewały się na nasze ostrza.
Kto wie, może w ten sposób pragnęły zakończyć tułaczkę po tym świecie?
Całą drogę do kryjówki rozmyślałam nad tym, jak streścić Deanowi moje spotkanie z poszukiwanym przez niego z ogromnym trudem przyjacielem. Mimo tego, co powiedziałam Castielowi w przypływie złości, nie wiedziałam, czy zostawi za sobą anioła. Z drugiej strony, czy to nie byłoby egoistyczne, tak po prostu go tutaj porzucić, w dodatku w towarzystwie Szalonego Jachila?
Aż w końcu kilka chwil przed zapadnięciem zmroku dotarliśmy do neutralnego terenu, graniczącego z rozległą ścianą Trucizny. W trawie ukryliśmy większość naszej broni, zostawiając część Benny'emu, gdyż on oczywiście by po nią nie skoczył w razie niebezpieczeństwa. Z westchnieniem ulgi usiadłam na ziemi, opierając plecy o drzewo i popatrzyłam na Deana z rosnącym strachem.
- Chyba będę spać przez trzy dni - mruknęłam, masując obolałe łydki. Właściwie przydałyby się jeszcze ze cztery pary rąk do pomocy, bo nie wiedziałam, za co najpierw się zabrać.
- Opowiadaj - rzucił, napotykając mój wzrok. Jednocześnie zaczął bawić się w wyrywanie chwastów.
Przełknęłam nerwowo ślinę, układając w głowie najlepsze scenariusze tej rozmowy.
W końcu przyszła mi do głowy pewna konkluzja.
Nienawidziłam rozmawiać z ludźmi.
Benny usiadł nieco dalej od nas, żeby pełnić rolę strażnika, tymczasem Dean zaczął pocierać naboje urwanymi źdźbłami Trucizny. Miał ich zaledwie kilka, dlatego posługiwał się pistoletem jedynie w ostateczności, za to często czyścił i polerował ukochaną zabawkę. Jednak nigdy wcześniej nie wyciągał kuli z magazynka.
- Co ty robisz? - zdziwiłam się.
- Chcę coś sprawdzić - mruknął.
Kiwnęłam głową z lekkim wahaniem.
Dean podniósł na mnie wzrok.
- Marta, powiesz mi w końcu, jak uciekłaś dwudziestu jebanym potworom?
- Masz rację - odparłam. - Jest kilka rzeczy, które musimy przedyskutować.
- Na przykład, jak stamtąd zwiałaś - rzucił z daleka Benny. Nie dało się nie usłyszeć w jego głosie podejrzliwości.
Zacisnęłam usta, a po chwili zaczęłam opowiadać. Streściłam powrót nad strumyk i spotkanie z Romanem. Nie napomknęłam jednak ani o dziwnym stanie emocjonalnym, w którym się znajdowałam od tamtej pory, ani o Castielu. Na dźwięk imienia Jachila, Dean jakby podskoczył.
- Czy to ten sam anioł, który wcześniej próbował cię porwać?
- Ten, który cię tu wrzucił? - dodał Benny.
Przytaknęłam.
- Czego ten sukinsyn od ciebie chce? - warknął Winchester.
- Nie mam pojęcia. Zresztą, nie wydaje mi się, żeby był w pełni zdrowy. Czy ten wasz przyjaciel anioł... - Udawałam, że nie wiem nic o życiu braci, tak samo jak udawałam, iż nie poznałam ich przyjaciela osobiście.
- Castiel?
- Tak. Nie mam pamięci do imion. Jak dużo czasu spędził wśród was? Chodzą plotki, że się zmienił, że jest teraz bardziej ludzki...
Dean popatrzył na mnie dziwnie. Za to Benny rzucił mi kpiące spojrzenie. Niemal słyszałam jego myśli: „Jak ty lubisz kręcić, dzieciaku."
- Chodzą takie plotki? Nieważne. Cass... - Przetarł zarośniętą twarz dłonią. Zawsze, gdy na wierzch wychodził temat anioła, w jego oczach można było dostrzec coś na kształt zmęczenia. Łatwo domyślałam się, jak bardzo się o niego troszczył. - Cass spędził dużo czasu na Ziemi i wiele się musiał o nas nauczyć. Nadal nie rozumie wiele. Nie ma takich emocji jak my. Zresztą, wszystkie skrzydlate zachowują się, jakby im ktoś wsadził w tyłki kij od szczotki.
- Oprócz tego wariata - powiedziałam, wbijając zamyślony wzrok w ziemię. Nie zauważyłam wcześniej, że siedziałam obok czaszki. - Jakimś cudem zabrałam mu łaskę. Chyba przez to zaczął czuć.
- Sam bym zwariował, gdyby zaczęły atakować mnie wszystkie ludzkie emocje na raz - wtrącił wampir.
- Oby Cass go nie spotkał. Kto wie, co by mu przyszło do tego cholernego anielskiego móżdżku.
Gdybym nie znała odpowiedzi na to pytanie, pewnie bym się zaśmiała. Zamiast tego umilkłam, pozwalając każdemu z nas pogrążyć się we własnych myślach.
Jak ja miałam niby przekazać Deanowi, że jego przyjaciel woli się tutaj biczować? Nie mogłam tego zrobić.
Castielu, jeśli mnie słyszysz, pomyślałam, musisz do nas dołączyć. On cię potrzebuje.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top