Panna Znikąd
Gotham?
Stała zamyślona w środku tętniącego życiem dworca kolejowego. Tłum przesuwał się w jedną albo w drugą stronę. Jednak ona tkwiła wciąż w bezruchu, ściskając w dłoni swoje ostatnie pieniądze. Tylko tyle było warte jej osiemnastoletnie życie. Zastanawiała się, co powinna teraz zrobić. Jeszcze dobę temu znajdowała się tysiące kilometrów stąd. Lecz jak to w życiu często bywa, nieoczekiwane rzeczy przytrafiają się nam, gdy najmniej się ich spodziewamy. Wczoraj o tej porze wyszła z budynku, który był jej domem, choć ona szybciej nazwałaby ową instytucję więzieniem.
◘
Chciałaby wierzyć, że była kochana. Przynajmniej kiedyś. Ale to przecież kłamstwo. Nie znała swoich rodziców. Matka podobno umarła przy porodzie. Ojciec nieznany. Szybko znalazła się bezdzietna para, która ją zaadoptowała. Lecz zanim skończyła cztery lata, znowu była sierotą. Potem przez kilka lat wędrowała od jednej do drugiej rodziny zastępczej, w których długo miejsca nie zagrzewała, niczym niechciany przedmiot zmieniający wciąż właściciela, by ostatecznie skończyć na śmietniku. I tak się stało, koniec końców wylądowała w sierocińcu. Ktoś by pomyślał, że było z niej niezłe ziółko. Jednak myliłby się. Bowiem każdy, kto ją poznał wówczas, z czystym sumieniem opisałby ją jako nadzwyczaj grzeczną, spokojną dziewczynkę. Nawet jako niemowlę rzadko płakała. Więc co sprawiło, że taki spotkał ją los? Strach, to uczucie przepełniało każdego człowieka, który choć przez moment spojrzał w jej oczy. Pomimo że wyglądała jak czarnowłosy aniołek, ludzie czuli się przy niej nieswojo, wzbudzała w nich irracjonalny niepokój.
W sierocińcu nie było lepiej. Nie miała przyjaciół i wyglądało na to, iż ich nie potrzebowała. Od samego początku trzymała się na uboczu, pomimo że wychowawcy próbowali nawiązać z nią kontakt. Jednak szybko zrezygnowali. Szczerze mówiąc, odetchnęli z ulgą, gdy zrozumieli, że czarnowłosa nie potrzebuje ich uwagi. I tak upływał czas. Ona schodziła im z drogi, zajęta swoim światem, w zamian za to nikt nie czepiał się jej.
No może prawie nikt. Jakieś sześć lat po tym, jak trafiła do ośrodka, pojawiła się ona - Luise. Była w stosunku do wszystkich agresywna, a najbardziej uwzięła się na nią. Na początku dziewczyna nie reagowała na jej zaczepki, sądząc, że tak jak inni w końcu odpuści. Jednak tak się nie stało. Luise widząc, że dziewczyna ją ignoruje, wymyślała coraz to okrutniejsze "żarty". Z czasem zaczęła się ona bronić przed tymi atakami. Lecz to tylko pogorszyło sytuację. W końcu pewnego dnia doszło do tragedii. Nikt nie wiedział, o co wtedy im poszło, ale większość wolałaby zapomnieć o tym incydencie.
W owym letnim dniu było bardzo skwarnie, dlatego większość wychowanków wolała spędzić go w pobliskim parku. Niewielu pozostało w domu. Około południa nagle do gabinetu dyrektorki wbiegła przerażona wychowawczyni.
— Co pani sobie myśli! — krzyknęła zszokowana zachowaniem swojej podwładnej.
— Luise, ona... — Kobieta wybuchła szlochem.
— Co się stało? Co z Luise? — Dyrektorkę ogarnęło złe przeczucie, gdy spojrzała na pobladłą twarz wychowawczyni, która trzęsła się i nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Od razu wiedziała, że musiało stać się coś bardzo strasznego. Kobieta pracowała tutaj dłużej od niej i wiele razy miała okazję się przekonać, iż nie jest tak łatwo ją wyprowadzić z równowagi. — Natalie, niech pani się uspokoi i powie gdzie jest Luise!
— Ona... — Zaczęła szybko oddychać, aby stłumić płacz, który plątał jej język. — Ona jest w pokoju wspólnym...
Dyrektorka, nie czekając na dalsze wyjaśnienia, pośpiesznie wyszła z gabinetu. Im była bliżej celu, tym wyraźniej słyszała niepokojące odgłosy, które zdecydowanie dochodziły z pokoju wspólnego. Wkroczyła niepewnie do środka, lecz nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, ugięły się pod nią nogi, gdy ujrzała scenę wprost wyjętą z powieści grozy. To wszystko miało do niej wracać w koszmarach już do końca życia. Wystraszeni opiekunowie próbowali bezskutecznie uspokoić rozhisteryzowane dzieci, które płakały i krzyczały. A pośrodku całego tego chaosu stała spokojnie czarnowłosa. Jej biała sukienka była obsypana licznymi czerwonymi, nieregularnymi plamami. Natomiast w ręku trzymała nożyczki, z których powoli skapywała lepka ciecz. Wyglądała jak bogini śmierci, niewinne piękno połączone z bezlitosną zagładą. Nieopodal leżała Luise, jej ofiara, otoczona kałużą krwi, którą próbował reanimować woźny. Pomagał mu jeden z wychowawców.
— Wyprowadźcie ich stąd! — wrzasnęła do podwładnych i podeszła ostrożnie do niej. — Proszę, oddaj mi je.
Dziewczynka spojrzała w jej oczy. Kobietę przeszył wówczas zimny dreszcz, a obraz zamazał się w mroku. Do rzeczywistości przywołał ją dźwięczny odgłos upadającego metalu na szarą posadzkę. Szybko złapała ją za rękę i pociągnęła za sobą do swojego gabinetu. Miała wrażenie, jakby prowadziła marionetkę pozbawioną duszy. Gdy tylko weszły do pomieszczenia, przekręciła klucz znajdujący się od zawsze w drzwiach, który głośno kliknął. Posadziła dziewczynę na krześle przy mahoniowym biurku, a sama podniosła trzęsącą dłonią czarną słuchawkę telefonu. Po krótkiej rozmowie odłożyła ją z powrotem i otworzyła półkę. Wyciągnęła z niej gładką, szeroką szklanicę, która za chwilę wypełniła się do połowy złocistym płynem. Podniosła ją nerwowo do ust i duszkiem wypiła gorzką ciecz, nawet nie krzywiąc się przy tym. Ponownie napełniła szkło, tym razem do pełna.
Usiadła naprzeciwko dziewczyny. Rozchyliła nieznacznie pomalowane na czerwono wargi, ale zaraz je zamknęła, zachłystując się niewymówionym słowem. Co miała jej powiedzieć? Jedynie czego teraz pragnęła, to aby te zimne oczy przestały się w nią wpatrywać. Odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała pukanie. Dziewczyna nawet nie drgnęła. Nie odezwała się ani razu, nawet wtedy, kiedy zabierali ją mundurowi. Lecz wciąż patrzyła na dyrektorkę niewidzącym wzrokiem.
Luise przeżyła, choć okaleczona zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Resztę życia spędzi w szpitalu psychiatrycznym. Zważywszy na brak reakcji personelu Domu dziecka na to, co działo się przed tym incydentem, przeprowadzono kontrolę. Jednak nie wykazała ona żadnych uchybień. Natomiast sprawczyni, pomimo usilnych starań dyrektorki, która wykorzystała wszystkie swoje znajomości, aby ona była sądzona jak dorosła, albo przynajmniej skazano ją na poprawczak, została odesłana do nich.
Sędzia postanowił tak, mając na uwadze jej młody wiek oraz diagnozę, jaką była chwilowa niepoczytalność wywołana długim nękaniem. Na taką decyzję wpłynęła również pozytywna opinia psychiatry, pod którego opiekę trafiła od razu po zdarzeniu. Nie zauważył u niej żadnych zaburzeń psychicznych i był pewny, że nie jest zagrożeniem dla kogokolwiek. Stwierdził również, iż ze względu na ostatnie wydarzenia zmiana otoczenia byłoby błędem i zalecił ponowne umieszczenie w znanym jej środowisku.
Jednak zarówno dorośli, jak i dzieci z ośrodka, mieli inne zdanie. Dyrektorka znała prawdę. Ona jako pierwsza spojrzała w jej oczy tamtego dnia. Właśnie je wciąż widzi w snach. Nie było w nich człowieczeństwa, lecz przerażająca pustka – chłodna kalkulacja czystej inteligencji. Dla mieszkańców sierocińca czarnowłosa stała się trędowatą.
Zamknęli mnie w niewidzialnej klatce i wyrzucili klucz.
Ale przecież i tak prawie całe życie byłam samotna.
◘
Zakończenie szkoły było jej ostatnim dniem pobytu w sierocińcu, w którym spędziła pięć lat. W końcu była wolna. Jak tylko zamknęła za sobą drzwi, udała się na dworzec i pod wpływem impulsu kupiła bilet na najbliższy pociąg. Nawet nie wiedziała gdzie dokładnie, byle jak najdalej od tego miejsca. I tak znalazła się w obcym dla siebie mieście – Gotham – bez pieniędzy, bez zawodu, bez nadziei. Miała tylko osiemnaście lat. A cały jej dobytek to ta mała walizka i garść dolarów.
I co dalej?
Nagle poczuła głód, który zmusił ją do działania. Trochę była zdziwiona, że dopiero teraz, bo jadła przecież ostatni raz jeszcze w sierocińcu. Weszła do pierwszego lepszego baru i zamówiła śniadanie oraz kubek gorącej kawy. Usiadła w najdalszym miejscu.
Czekając na posiłek, który kosztował ją resztę pieniędzy, obserwowała, jak krople deszczu tworzyły na szybie fantazyjne ścieżki. Od czasu do czasu łączyły się w większą, by zaraz całkowicie rozpłynąć się na przezroczystej tafli.
Właśnie zastanawiała się nad swoją, gdzie ona ją zaprowadzi, czy ku zgubie, gdy podeszła do niej znowu ta nazbyt wesoła kelnerka. Kobieta uśmiechała się do niej promiennie. Położyła przed nią parujący kubek, drażniąc nozdrza dziewczyny słodkich aromatem, i wypełniony po brzegi talerz z omletem.
Dziewczyna zachowywała się inaczej niż ludzie w jej towarzystwie. Jakby uczucie niepokoju, który odstraszał wszystkich, był dla niej obcy.
Mimowolnie zaczęła jej się przyglądać. Kelnerka była bardzo atrakcyjna, pomimo niewielkiego wzrostu, który próbowała rekompensować niebotycznie wysokimi szpilkami. Ładną buzię zdobiły pełne usta, stworzone do całowania. Co rusz jej błękitne oczy atakowały niesforne blond loki, które kobieta z gracją niestrudzenie zakładała za ucho. Pełne kobiece kształty na pewno zapewniały jej spore napiwki. Jednak większość stałych bywalców lubiła ją za sposób bycia, jej dźwięczny śmiech miał ową magiczną moc, że potrafił odpędzić wszelkie smutki. I tym też ujęła biedną sierotę.
— Skąd jesteś? — głos kelnerki ściągnął ją na ziemię.
— Słucham? — Zamrugała zdziwiona.
— Pytałam, czy przyjechałaś z daleka? — Przez cały czas się do niej uśmiechała dobrodusznie.
— Tak — odpowiedziała, zanim zdążyła się ugryźć w język.
— A masz gdzie się zatrzymać? — Kobieta nie przestawała się w nią badawczo wpatrywać.
— Nie za bardzo. — wydukała cicho, uciekając wzrokiem. — Jestem sierotą — odparła szczerze, nie rozumiejąc, czemu tak się otwiera przed tą uśmiechniętą dziewczyną. Lecz było za późno, nie może cofnąć już wypowiedzianych słów. Wyraz twarzy blondynki nieznacznie się zmienił, jakby coś rozważała.
— W takim razie zapraszam do siebie. Moje mieszkanie to rudera — stwierdziła wesolutko. — Ale to moja nora i możesz zostać w niej tak długo, jak będziesz chciała.
— Dziękuję — odpowiedziała trochę zszokowana propozycją, jakby nie było obcej dla niej osoby. Nie wiedząc, co powinna zrobić, wyciągnęła do niej dłoń. — Jestem Ava.
— Mary Ann.
◘
Tak to się zaczęło. Została w Gotham City.
Nigdy nie rozumiała, czemu Mary Ann wtedy tak postąpiła, przecież mogła być jakąś psychopatką, która ucieka przed wymiarem sprawiedliwości. Ale pierwszy raz od dawna miała kogoś bliskiego. Dziewczyna jakby nie dostrzegała dziwnego zachowania swojej przyjaciółki. Nie krępowała się jej obecnością. Nie przeszkadzał jej chłód, który od niej bił. Może było to związane z jej nieposkromionym optymizmem. Wszędzie potrafiła dostrzec coś dobrego i cieszyć się tym.
Tamtego wieczora poszła z Mary Ann na premierę sztuki. Bilety dostały od jednego ze stałych bywalców. Nie pamiętała już, o czym było przedstawienie, za to dobrze utkwiło w jej pamięci to, co zdarzyło się tuż po tym, jak wyszły z teatru.
Rozmawiały, co rusz wybuchając gromkim śmiechem. Głównie mówiła Mary. Chciała jeszcze wyciągnąć ją na drinka. Może w końcu poznałaby kogoś interesującego. Jednak ona nie miała zbytnio ochoty. Nie była zmęczona, lecz nie widziała w tym większego sensu. Faceci, po krótkiej rozmowie z nią, uciekali, jakby ich sam szatan gonił. Zaczęła się przekomarzać z kobietą. Nagle usłyszała wybuch. Potem kolejny i kolejny. Zanim zrozumiała co się dzieje, następny wyrzucił ją w powietrze.
Kiedy odzyskała przytomność, wszędzie już panował chaos. Zaczęła się nerwowo rozglądać. Dopiero po chwili niedaleko ujrzała swoją towarzyszkę. Podbiegła do niej z nadzieją, która szybko prysła, gdy spojrzała w jej otwarte nic niewidzące oczy. Ten widok przywołał wyblakłe wspomnienie sprzed lat. Wtedy powinna była coś poczuć: przerażenie, smutek, ból; zacząć płakać, krzyczeć, uciekać. Nic takiego nie nastąpiło. Tylko stała spokojna i patrzyła beznamiętnie na ciało przyjaciółki.
Podszedł do niej jakiś strażak. Coś chciał, ale nie rozumiała, co do niej mówi. Pozwoliła mu zaprowadzić się do ambulansu. A potem zaczęło się szaleństwo. Musiała na okrągło opowiadać o wydarzeniach z tamtego dnia. Jakby to miało jakieś znaczenie. Lecz to wszystko było dla niej obojętne. Nie czuła nic. Pustka, która była z nią całe życie, powróciła.
I znowu zostałam sama. A może nie?
Od czasu zamachów miała wrażenie, jakby ktoś ją obserwował. Tylko kto i po co?
Tamtego popołudnia była na pogrzebie Mary Ann. Niewiele osób przyszło ją pożegnać, jedynie ona i kilku stałych bywalców baru. Nic dziwnego, kto by tam przejmował się jakąś kelnereczką. Gdyby była szefem policji, to co innego.
Przysłali jakiegoś młokosa, żeby zadał kolejny raz te same pytania. Niby miało to w czymś im pomóc. Ona wiedziała, że i tak nigdy go nie złapią, przecież nie był on byle oprychem z ciemnej uliczki.
Nie może nim być. Tylko niezwykły człowiek potrafiłby wymyślić tak szalony plan i go urzeczywistnić. Postanowiła się przejść, by zastanowić się, co powinna dalej zrobić. Znowu miała ochotę wsiąść do pociągu i pojechać w siną dal.
Gdy wróciła do mieszkania, od razu wyczuła, że ktoś na nią czeka.
Tylko kto?
Otulił ją słodki zapach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top