ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ix. ❝To nie twoja wina❝
⋆ ˚。⋆୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆
NAUCZYŁAM SIĘ ŻYĆ Z SEVERUSEM SNAPEM, choć nie była to łatwa rzecz. Wymagała ode mnie wielu poświęceń (przykładowo: musiałam przestać czytać po nocach, bo pan nietoperz ceni sobie sen oraz skrócić swój czas szykowania się do wyjścia do jakiś piętnastu minut, bo Severus nie należy do osób najbardziej cierpliwych.)
Nie jest źle. Eileen została moim wsparciem, jest doprawdy niedoceniona. Moja matka przestała się ze mną kontaktować od czasu pogrzebu ojca. Nie naciskałam na nią, choć parę razy zdarzyło mi się desperacko prosić ją o spotkanie.
Ani razu się nie zgodziła.
Dlatego, gdy tylko Eileen Snape poprosiła abym mówiła do niej mamo, przystałam na to wzruszona. To tak mała rzecz, a mi pozwalała czuć choćby odłamek jakiejkolwiek matczynej miłości.
Matka Severusa to kobieta rozsądna, elegancka i choć w pełni dumna z syna to dalej odważne stojąca po mojej stronie niemalże w każdej sytuacji, nawet jeśli chodzi tylko o głupi kolor zasłon w salonie. Lubi na to mówić solidarność czarownic, urocza kobieta.
Dlatego to ona jest osobą, którą zabieram do Świętego Munga na tak ważną dla mnie konsultację ginekologiczną. Od momentu poronienia miałam dziwne odczucia, jednak dopiero teraz zebrałam się na odwagę aby je sprawdzić. Tydzień temu poddałam się badaniom, dziś mam przyjść po wyniki.
Stres lekko zaćmiewa mi wszystko wokół.
— Nie martw się, kochanie. Wszystko będzie w porządku, zapewniam cię.
Uśmiecham się do starszej kobiety i przemierzam razem z nią korytarze szpitala. Staram się robić to dyskretnie, wiedząc, że gdzieś tu może szwendać się moja siostra.
Adelaide nie odpuszcza. Nawet w końcowej fazie swojej ciąży przychodzi na dyżury, po prostu robi to rzadziej i bierze więcej przerw. Ale przestać pracować nie zamierza.
Nie mogę być na nią zła, nie kiedy widzę ile szczęścia daje jej bycie magomedykiem. Już w czasach szkolnych uwielbiała pomagać innym, teraz zmieniło się tylko to, że bierze za to pieniądze.
Choć namawiałam ją milion razy do tego, aby przerwała pracę do momentu porodu (co najmniej!). Przecież fortuna Blacków mogłaby zapewnić jej prestiżowy żywot bez przepracowania ani jednego dnia w życiu, a ona nie chce nawet słyszeć o chwilowym urlopie.
Czasem mam wrażenie, że zgodzi się opuścić pracę dopiero gdy odejdą jej wody. Chociaż znając ją, mogłaby nastawiać komuś nos i rodzić jednocześnie.
W końcu razem z Eileen natrafiam na odpowiedni gabinet. Kobieta siada na plastikowym krzesełku, a ja grzecznie pukam. To będzie przyjemna rozmowa, zero stresu.
Tak, dokładnie.
— Dzień dobry, doktorze Grint.
— Och, witam cię, Fiono. Siadaj.
Starszy mężczyzna wskazuje dłonią krzesło, a ja posłusznie siadam. Uśmiecham się nerwowo widząc jak grzebie w teczkach i w końcu wyjmuje odpowiednią - tę z moim nazwiskiem.
— Nie spodoba ci się to co powiem — zaczyna Grint i wstaje ze swojego miejsca. Kładzie przede mną otwartą teczkę i chwyta mnie za ramię zanim zdążę spojrzeć. — Jesteś młoda, ambitna i uśmiechnięta. Brak możliwości posiadania potomstwa to nie jest koniec świata.
Oczy niemalże wychodzą mi z orbit, a kaszel mocno uderza w płuca. Lekarz klepie mnie po plecach, gdy ja panicznie staram się złapać oddech.
— Ja... Słucham?
Mężczyzna wzdycha.
— Niedopatrzenia doktorów, którzy zajmowali się tobą po poronieniu są porażające. Dużo dokonał też czas - może od razu po tym incydencie bylibyśmy w stanie ci pomóc, teraz jednak ciężko jest mi mówić cokolwiek o leczeniu niepłodności w twoim przypadku.
Chwytam się za serce, czując, jak boli mnie ono niemalże w każdym calu.
— Nic a nic nie da się zrobić? Zapłacę każde pieniądze...
— Pieniądze nie grają tu roli. Bezpłodności nie da się wyleczyć. Przykro mi.
Czuję jak kręci mi się w głowie. Ostatkiem sił ignoruję nawoływania doktora i wychodzę z sali. Wpadam w ramiona Eileen jak małe, przerażone dziecko.
Mój skowyt słychać pewnie nawet na ostatnim piętrze.
•••
Zaczerwienione od płaczu oczy przeszkadzają mi w sortowaniu towaru. Przyszłam dziś na popołudniową zmianę, Otis poprosił mnie abym zamknęła sklep, bo obchodzą dziś z Winslowem piętnastą rocznicę ślubu. Oczywiście, że się zgodziłam.
Dobija dwudziesta druga więc powoli sprzątam lokal i podliczam kasę. Dźwięk dzwonka wybudza mnie z transu, spoglądam w stronę nadchodzącego klienta. Dostrzegam niestety Severusa.
Nie rozmawiamy. Nie powiedziałam mu, bo nie jestem mu przecież nic winna. To nieprawdziwe małżeństwo, nie musi wiedzieć.
— Oszalałaś? Dwie godziny temu powinnaś być w domu.
Spoglądam na czarnowłosego z uniesioną brwią. Doprawdy?
— Zostałam dziś dłużej, Otis i Winslow są zajęci. Nie muszę ci się przecież z niczego tłumaczyć, już to ustaliliśmy.
Jego cienkie usta zaciskają się mocno, a ja zakładam ręce na piersi.
— Nie zmienia to faktu, że moja matka zapytała się mnie dziś jak się trzymasz. I nie mam za cholerę pojęcia z czym.
— I się nie dowiesz. To nie twoja sprawa, Snape.
— Myślałem, że już przeszliśmy przez etap twoich dziecinnych fochów.
— A ja myślałam, że będziemy prowadzić w miarę możliwości oddzielne życia i nie wchodzić sobie w drogę.
— Oboje najwyraźniej się przeliczyliśmy. Jesteśmy na siebie skazani, Fiono. Jeśli mi nie zaufasz, w końcu ktoś zacznie coś podejrzewać.
Wzdycham. Faktycznie, niewiedza o tak istotnym fakcie jak bezpłodność może sprawić wielkie wątpliwości co do realności naszego związku w oczach Eileen.
— Deportujmy się do domu — odpowiadam zmęczona i wychodzę zza lady. Chwytam za ciemny płaszcz i razem z Severusem wychodzę ze sklepu. — Mamy jakieś wino? Na trzeźwo nie dam rady.
Zamykam sklep, a czarnowłosy głośno wzdycha i przytakuje.
— Od kiedy zaczęłaś nosić moje nazwisko w moim domu zawsze jest wino.
Och.
•••
Po trzeciej lampce czerwonego wina i przebraniu się w najwygodniejsze dresy jakie mam w szafie w końcu eksplodowałam. Zanoszę się spazmami płaczu siedząc na kanapie, a Severus w jego najluźniejszym wydaniu (ciemna koszulka i jakieś garniturowe spodnie, nigdy w życiu nie widziałam go w dresach - no chyba, że w piżamie.) powoli popija swój alkohol. Zdaje się, że nie próbuje naciskać, a ja naprawdę to doceniam.
Chociaż najmocniejszym naciskiem było przyjście do mojej pracy! Niech to szlag.
Wlewam w siebie resztę wina z kieliszka (już czwartego.) i ocieram łzy. Nerwowo związuje włosy w jakiegoś krzywego koka, gdy zaczynają moknąć od moich łez.
— Od czasu... poronienia mam strasznie dziwne objawy, ale stan psychiczny nie pozwalał mi przełamać się i pójść na badania.
Zaczynam, a Snape słucha. Jego ciemne oczy wpatrzone są wprost w moją spuchniętą, czerwoną od płaczu twarz.
— Wiem, że to nieodpowiedzialne. Sama też się obwiniam. Ale czasu nie cofnę. W końcu poszłam na te głupie badania prawie dwa tygodnie temu, a w zeszłym tygodniu dostałam wyniki. Okazało się, że jestem...
Przerywam i zakrywam swoje usta dłonią, nie pozwalając im wypuścić szlochu. Odkładam kieliszek na ławę i kulę się w kłębek, opierając głowę na oparciu kanapy.
Nie mogę.
— Okazało się, że jestem... bezpłodna. Nie ma mowy o żadnej niepłodności, o jakimkolwiek leczeniu. Nigdy nie będzie dane mi mieć dzieci, a to wszystko przez moją własną głupotę.
— To nie głupota tylko brak wsparcia. Dlaczego nikt nie zainteresował się tym czy byłaś u lekarza? Czy chociaż ktokolwiek był z tobą w szpitalu?
Wbijam swój wzrok w Severusa, a ten spogląda na mnie z pełną powagą. Kręcę głową zrezygnowana, nie może zrzucać winy na ludzi wokół.
— Ludzie mają swoje życia, nie będą cały czas krążyć wokół mnie.
Snape prycha. Co najmniej jakby był oburzony.
— Poroniłaś mając osiemnaście lat! To wiek w którym twoja matka powinna zatargać cię na kontrolę za włosy jeśli nie chciałabyś iść tam z własnej woli. I na każde inne badanie również. W zamian pozwolili ci brodzić w bólu i nie okazali żadnej troski.
Jego dłoń chwyta niespodziewanie za moją, wiotką i zimną, a ja niemalże się wzdrygam.
To dziwne uczucie. Spleść z kimś swoje palce. Ostatni raz robiłam to z Gideonem. Dawno temu.
— Byłam już dorosła, moi rodzice nie musieli prowadzać mnie za rączkę. Sama sobie to zrobiłam.
— Istnieje opcja adopcji. Masz jeszcze szansę zostać matką.
— Severusie, który mężczyzna zechce mnie ze świadomością, że nie dam mu dzieci? Który wychowa ze mną obce dziecko? Tym bardziej, jeśli nie mam pojęcia ile czasu minie zanim zakon pozwoli mi się z tobą rozwieść?
Jego oczy się lekko mrużą, a palce zaciskają.
— Twoja wartość nie kończy się na urodzeniu dziecka. Jesteś osobną jednostką, przestań postrzegać się jako stworzoną tylko do tego.
Ocieram łzy wolną dłonią. Moje ciało dalej drży.
— Zawsze chciałam tego doświadczyć — chlipie cicho i na nowo rozbudzam w sobie żal. Mam ochotę zniknąć na chwilę z obecnej rzeczywistości. — Nawet to zabrał mi los. Nawet do tego nie jestem zdolna.
Kolejna fala rozpaczy przechodzi przez moje ciało, a Snape wzdycha cicho i przysuwa się powoli bliżej mnie. Chwyta mnie zupełnie tak jakbym nic nie ważyła i otula swoimi ramionami, pozwalając mi moczyć jego koszulkę słonymi łzami. A ja nie każe mu się odsunąć, nie każe mnie puścić.
Chyba dlatego, że po prostu tego potrzebuję.
Zaciskam jedną ze swoich dłoni na materiale jego ubrania i pozwalam sobie rozpaczać. Dłoń mężczyzny zaciska się na mojej talii, a druga ręka lekko głaszcze plecy.
Niemalże fizycznie się rozpadam.
— Ja też zawsze chciałem założyć rodzinę. Mieć rodzinę. — ledwo słyszę pomiędzy moimi szlochami. — Nie wyobrażam sobie jednak tego z kobietą, której nie kocham.
— Dalej masz przecież możliwość się zakochać.
— Jestem twoim mężem, Fiono. Nie spojrzę na żadną inną kobietę.
Prycham i kręcę głową.
— Masz swoje potrzeby... Ja... Nie zaspokajam ich, więc nie oczekuję, że będziesz mi wierny. Po prostu nie rób tego publicznie, wszyscy muszą myśleć...
— Dobry Merlinie, Fauntleroy — jego duże dłonie chwytają za moje policzki i unoszą mi głowę delikatnie do góry. Spoglądam na niego lekko zamglonym spojrzeniem, a on odgarnia mokre od łez kosmyki rudych włosów. — Nie. Szanuję cię i nie zrobię ci tego.
— Przestań być taki uparty. Nie ugodzisz mojego ego, nie popłaczę się w kącie przez to, że złamiesz ten dziwny celibat, który przysiągłeś sobie z dniem naszego ślubu.
— Nie będę taki jak mój ojciec — wręcz warczy zirytowany moimi słowami, a ja momentalnie rozumiem swój błąd nacisku. Ja i Severus mamy poplątaną relację, nie jesteśmy przyjaciółmi, ale nie jesteśmy też zupełnie niczym. — Nie jestem zwierzęciem, abym nie potrafił żyć bez czegoś tak prymitywnego. Ale miło wiedzieć, że mnie za takiego postrzegasz.
Przewracam oczami i ocieram łzy. Mimo chwilowej złości Severus nie puszcza mnie choćby na moment.
Przez chwilę mam nawet wrażenie, że obejmuje mnie mocniej.
•••
Poród Adelaide to jedna wielka katastrofa. Moja siostra wręcz ryczy, wierzga się na boki i skomli starając się wydać na świat te małą istotę. Wszędzie jest krew i masa innych wydzielin, a ja mam ochotę zwymiotować już chyba setny raz podczas ostatnich paru godzin.
Dodatkowo jej palce ściskają moje tak mocno, że już dwa razy była naprawdę blisko połamania mi ręki. Serio, dostała jakiejś mutacji w momencie rozpoczęcia się porodu i jej siła stała się porównywalna do ucznia Durmstrangu.
W końcu, gdy do szpitala dociera Regulus, mogę oddać moją siostrę w jego ręce, a sama oddać się czynnościom mającym na celu przywrócenie mojego normalnego samopoczucia. Czyli, przykładowo, oblanie swojej twarzy zimną wodą.
Czy jestem zazdrosna? Jak diabli. Czy powinnam? W życiu.
Pogodziłam się z tym, że nigdy nie będę taka jaka powinnam być.
Nie wchodzę nawet do środka, gdy do moich uszu dociera dziecięcy płacz. To ich moment. Nie chcę tego naruszać.
Moja matka idzie szybkim krokiem przez korytarz i nie spogląda nawet na mnie, gdy wbiega do sali porodowej. Nie rozmawiamy. Dalej.
Teraz z pewnością nie będzie chciała nazwać mnie nawet swoją córką. Nie, kiedy nie będę w stanie dać jej wnuków. Eliza to skomplikowana kobieta, nigdy do końca nie potrafiłam jej zrozumieć.
Po śmierci ojca stała się zimniejsza niż kiedykolwiek.
Wiem, że Adelaide się nie obrazi, więc odwracam się na pięcie i wychodzę ze szpitala. Odwiedzę ją w lepszym momencie, rozsądniejszym.
Potrzebuję wina. Dużo wina.
•••
Usilnie skupiam się, aby utrzymać dwie butelki czerwonego wina w jednej dłoni, gdyż w drugiej zmuszona jestem taszczyć torbę z zakupami. Mogłabym pomóc sobie różdżką, gdyby nie fakt, że przechodzę akurat przez mugolską uliczkę.
Wciskam się w jedną z wąskich alejek. To skrót, najprostsza droga do dotarcia do mieszkania. Nucę pod nosem jakąś jazzową piosenkę i żwawym krokiem zmierzam do przodu.
Ostatnim czego mogłabym się spodziewać było uczucie szarpnięcia. Dwie butelki pełne czerwonego płynu rozbijają się z hukiem na chodniku, a ktoś krzyczy soczyste kurwa mać!
Ja zaś skupiona jestem na wyszarpaniu się z ramion jakiegoś mężczyzny. Niezwykle silnego i postawnego, przez co doprawdy ciężko jest mi tego dokonać.
Wybaczę mu to wino o ile mnie tylko zostawi.
— Proszę mnie puścić!
— Przestań krzyczeć, wiewióreczko. Będzie cię tylko bardziej boleć!
Och, co za dzień.
Wzdycham i biorę głęboki oddech, po czym wgryzam się mocno w rękę mężczyzny, która obejmuje moje barki. Z jego ust wydziera się krzyk, a ja rzucam w niego siatką z zakupami i ruszam przed siebie biegiem.
— Nie tak prędko!
Zaklęcie oszałamiające próbuje trafić mnie w ramię, ale ja uchylam się w ostatnim momencie. Ktoś jednak rzuca na moje nogi urok, który związuje je silną, niewidzialną liną. Wtedy już upadam.
Żałośnie turlam się po asfalcie obijając sobie każdą część ciała.
Kolejne zaklęcie związuje moje dłonie. Ekstra.
Nad sobą dostrzegam dwóch mężczyzn. Nie wyglądają na najmilszych.
— Serio? Myślałaś, że masz jakieś szanse?
— Nie wiem kim jesteście ale oddam wam wszystko czego chcecie. Po prostu mnie puśćcie. Błagam.
— Och, słońce — odzywa się jeden z nich głaszcząc mnie po twarzy, gdy drugi podnosi do góry jak worek ziemniaków. — Chciałabyś, aby to było takie proste.
Tracę przytomność, gdy jeden z nich uderza mnie w głowę.
•••
Budzę się ale przez chwilę odnoszę wrażenie, że dalej mam zamknięte oczy. Nic bardziej mylnego, to tylko otaczająca mnie, wszechobecna ciemność. Nie jestem w stanie dostrzec w niej nawet swojej ręki. Spluwam metalicznym posmakiem krwi w eter pomieszczenia, modląc się, aby akurat tam stał któryś z tych idiotów i dostał moją śliną pomieszaną z krwią w twarz.
Chwila, skąd krew? Chcę dotknąć moich ust ale boleśnie przypominam sobie o ucisku, który odczuwam na nadgarstkach. Nie mogę nawet przełożyć rąk do przodu, stale przyciśnięte są do zimnej, szorstkiej ściany.
Moje ciało drży. Muszę być w jakiejś piwnicy, jest tu doprawdy zimno.
Opieram swoją głowę o twardą powierzchnię za mną.
Dlaczego miałabym być celem kogokolwiek? Należę do zakonu, jestem żoną najbardziej szanowanego Śmierciożercy. Kto mógłby chcieć mi zaszkodzić?
Obie strony widzą we mnie sojusznika.
I tak mija mi długi czas. Nawet nie wiem jak długi. Wiem za to, że w jego trakcie zapadam w sen. Dwa razy. Choć dokładnie nie jestem tego pewna.
Mój organizm zasypia z wycieńczenia. Nie dałabym rady usnąć w takiej pozycji w normalnych warunkach.
Gdy (przypuszczam) za trzecim razem budzę się i uchylam swoje powieki, uderza we mnie niespodziewana jasność, która od razu mnie oślepia. Nie jest to dużo, tylko parę świec, dalej jednak dla mnie jest to nieprzyjemny bodziec. Zaciskam zęby ze zgrzytem i przymykam powieki.
— Witam panią Snape w moich skromnych progach! — odzywa się przerażająco entuzjastycznie jeden z mężczyzn - ten sam, którego ugryzłam w alejce. Siedzi on przy okrągłym stoliku razem z tym drugim i kolejnym, którego już absolutnie nie kojarzę. — Witamy w rezydencji państwa Bulstrode. Czuj się jak w domu, myszko.
Dostrzegam na ich przedramionach mroczne znaki i dębieje. Co tu się dzieje? Dlaczego?
Zaczyna wirować mi w głowie.
Fiono, bądź dyplomatyczna. Poradzisz sobie.
— Panowie, myślę, że nie chcecie poznać gniewu mojego męża, gdy dowie się, co mi zrobiliście. Możemy porozmawiać na spokojnie i znaleźć rozwiązanie...
— Snape zrobi wszystko w obawie o twoje życie, cukiereczku. Nie spadnie nam nawet z głowy włos, będzie tańczył jak mu tylko zagram. Nie potrzebuję rozwiązania, gdy mam cię bezbronną przed sobą.
Przewracam oczami nie będąc w stanie się powstrzymać. Co za idiota.
— Nie mogliście załatwić tej sprawy jak mężczyźni? Od razu musieliście porywać niczemu winną kobietę? I ją przetrzymywać?
W tym samym momencie czuję ostry, piekący ból na policzku. Nie mija parę sekund, gdy porażające światło zaklęcia we mnie uderza, a ciało przechodzi silny, rwący ból.
Nie umiem porównać tego do czegokolwiek innego. Zwijam się w kłębek i krzyczę, a po moich jasnych policzkach spływają kaskadami łzy.
Mam wrażenie, że moje ciało rozrywa się na kawałki. Że krew w żyłach zamarza, aby następnie zacząć wrzeć i tak w kółko. Spazmy bólu przechodzą przez każdy narząd i tkankę.
— Ciesz się, że nikt cię jeszcze nie zabił, Snape. To największa forma łaski jaką tu otrzymasz.
Ciężko oddycham, gdy zaklęcie ustaje. Spod przymrużonych powiek ledwo dostrzegam mężczyzn. Jestem słaba i wiotka.
Wypluwam z ust krew, która się w nich nazbierała. Mam gdzieś to, że przy tym brudzę samą siebie.
— Czy ja... Mogę... Mogę chociaż wiedzieć dlaczego?
Pytam zrezygnowana, nie potrafiąc sklecić rozsądnego zdania. Mężczyzna uśmiecha się niepokojąco i popija coś z szerokiej szklanki. Wygląda jak alkohol, ale nie jestem pewna.
— Może twój mąż ci opowie, o ile finalnie przeżyjesz.
W tej chwili obraz przed oczami znowu robi się czarny, a w głowie piszczy mi od bólu i uderzenia w skroń. Zasypiam.
•••
Moje usta rozdziera głośny krzyk, gdy zostaję wyrwana z dziwnego półsnu przez ponownie przeszywający moje ciało ból. Wyrywam się, jednak zupełnie nic mi to nie daje. Całe moje ciało przymocowane jest mocno do drewnianego krzesła, jestem w pełni unieruchomiona.
Kiedy zdążyli mi to zrobić? Czemu nie obudziłam się gdy mnie przemieszczali?
Szarpię się, jednak przestaję, gdy razem ze mną rusza się całe krzesło. Nie chcę upaść.
— Przecież nic wam to nie da! Nie dostaniecie niczego co chcecie, jeśli będę martwa!
Nie sądzę, aby dostali cokolwiek nawet gdy będę żywa. Muszę jednak ratować się jak mogę. Jeden z mężczyzn - ten wyższy, uśmiecha się dość niepokojąco i unosi jedną ze swoich krzaczastych, ciemnych brwi do góry.
Przerażający gość.
Drugi z nich zaś majstruje coś na moim ramieniu czymś bardzo ostrym. Czuję jakby ciął mi skórę nożem albo jakimś innym ostrzem, zaciskam mocno szczękę nie chcąc płakać. To przecież niemożliwe.
Nie są aż tak okrutni. Nie są aż tak głupi.
Blask szkarłatnej krwi sprawia jednak, że nie mam żadnych wątpliwości. Na moim przedramieniu wyryte jest wielkie, krzywe słowo SZMATA. A ja nie mam pojęcia czym sobie na to zasłużyłam.
— Satysfakcja będzie już sporym wynagrodzeniem, kochanie.
— Wynagrodzeniem czego?
Nawet nie rejestruję, kiedy moja głowa gwałtownie przewraca się w bok od uderzenia, a plask roznosi się głośnym hukiem po betonowych ścianach.
Dopiero ból mnie o tym informuje.
— Nie pozwoliłem ci mówić!
Przewracam oczami i spluwam krwią na podłogę. Polik odrobinę mnie piecze, jednak jeśli Bulstrode myśli, że zwykły cios w policzek mnie przerazi, to nie ma o mnie bladego pojęcia.
Gorzej jest zdecydowanie z moją ręką. Powoli coraz bardziej słabnę. Tracę coraz więcej krwi.
Wzdycham ciężko, gdy drugi z nich przykłada mi ostrze do szyi. Zimno atakuje moją skórę z podwójną siłą.
Mróz metalu mocno chłodzi moją gorącą od irytacji szyję. Chcę wrócić do domu i napić się wina. Chcę deportować się do siostry i dowiedzieć się jak w końcu nazwała moją siostrzenicę. Chcę zobaczyć męża.
Zaczynam bredzić głupoty. To przez utratę krwi.
— Zadziorna. Dziwne, zawsze myślałem, że Snape gustuje w uległych cnotkach.
— Najwyraźniej nie wpasowujesz się w gusta mojego męża, Bulstrode.
Kolejny cios w moją twarz, a ja dalej pozostaję niewzruszona. A raczej staram się sprawiać takie pozory, gdyż w środku cała się trzęsę. Wypluwam tylko krew, która zaczęła wypływać mimochodem z moich ust. Cała twarz promieniuje ogromnym bólem, jednak staram się tego nie pokazać.
Nie ma sensu pozwalać im wierzyć, że mają nade mną kontrolę.
— Dowiem się w końcu za co mnie tu trzymacie?
Pytam zirytowana ignorując ból i dyskomfort. Bulstrode uśmiecha się ponownie i klepie mnie po obolałym policzku.
— Nie, skarbeńku.
Kolejny przeszywający ból przechodzi przez moją czaszkę, a chwilę później opanowuje mnie bezkresna ciemność. Znowu.
•••
Budzę się kolejny raz, znów obolała ale tym razem już nie zmarznięta. Moje nadgarstki są wolne, a blisko siebie czuję przyjemne ciepło. Czy to sen? Tak realistyczny?
Możliwe. Moja głowa może tworzyć różnorakie projekcje próbując mnie chronić.
Uchylam powieki, z jedną idzie mi trochę gorzej, bo przez wcześniejsze uderzenia zdążyła trochę spuchnąć. Trochę mocno.
Tak szczerze to ledwie przez nie cokolwiek widzę.
Moje zdziwienie jest ogromne, gdy dostrzegam przed sobą podłużną twarz Severusa. Niesie mnie on ze wściekłością wypisaną na twarzy. Jego policzki pokryte są krwią.
Czyją? Jego? Moją?
Bulstrode'a?
— Przyszedłeś po mnie.
Wysapuję ze spierzchniętych ust. Z trudem udaje mi się je otworzyć przez zaschniętą na nich krew. Mężczyzna spogląda na mnie i momentalnie w jego oczach spostrzegam troskę i żal, po wcześniejszej złości nie pozostaje nawet ślad.
— Myślałaś, że cię tam zostawię?
Opieram głowę mocniej o jego pierś. W końcu coś miększego niż betonowa ściana.
— Myślałam, że nie zauważysz, że mnie nie ma.
Zapada cisza. Żałuję, że to powiedziałam. To była nieprzemyślana, głupia odpowiedź.
Wchodzimy do domu, a Severus wspomaga się w przemieszczeniu i rozebraniu mnie różdżką, a ja nawet nie wykłócam się o to, że mogę iść sama. Wiem, że nie podołam.
Dolne kończyny mojego ciała są jak galareta. Nie są w stanie utrzymać mnie w pionie dłużej niż chwilę.
Są jak niczym dwa nienapompowane balony. Upadłabym szybciej niż Snape rzuciłby jakimś ironicznym tekstem w moją stronę.
Czyli dość szybko.
Nie mam pojęcia ile czasu spędziłam w tej małej, ciemnej klitce, ale z pewnością wystarczająco, abym zaczęła brzydzić się samej siebie. Czuję się brudna.
I taka jestem. Włosy mam posklejane, wszędzie jest krew i różne, bliżej niezidentyfikowane substancje. Dużo brudu. Dużo za dużo.
— Położę cię...
— Nie ma mowy — zaprzeczam i kręcę głową, a gdy przez to pojawiają mi się przed oczami mroczki, opieram głowę ponownie o ramię mężczyzny. On na szczęście nie komentuje. — Jestem cała oblepiona brudem i krwią. Nawet tergeo tego nie doczyści.
Snape ciężko wzdycha i otwiera łokciem drzwi od małej łazienki. Usadza mnie na rogu wanny i puszcza do niej ciepłą wodę. Zblazowana spoglądam na niego z dołu, nie jestem w stanie nawet sama się ruszyć.
Albo nie chcę.
Mój żołądek skurczony jest do granic możliwości, a od odwodnienia zaczynam słyszeć kolory i widzieć dźwięki.
Z dziwnego transu wybudzają mnie dłonie mojego męża chwytające za krawędź mojej zniszczonej bluzki. Ubranie do niczego już się nie nadaje, całe przesiąknięte jest nieprzyjemnym zapachem i plamami mojej krwi.
— Możesz podnieść ręce do góry?
Próbuję wykonać polecenie Snape'a, jednakże moje ręce nie chcą współpracować. Unoszę je lekko, na więcej nie jestem w stanie sobie pozwolić.
Mam gdzieś to, że Severus zdejmuje ze mnie właśnie ubrania. Jak mogę się wstydzić, gdy nie mam sił nawet na odczuwanie głodu?
Wzrok wbity mam gdzieś w eter. Nie skupiam się na niczym szczególnym.
W końcu zostaje w samej bieliźnie, a czarnowłosy chwyta niepewnie za zapięcie mojego stanika. Ciemne oczy Severusa pytają o zgodę, a ja zmęczona opieram swoje czoło na jego barku.
Wszystko mi jedno.
— Jesteśmy małżeństwem, Sev.
— Nie do końca prawdziwym. Masz prawo...
— Nie będę płakać jeśli zobaczysz mnie nago — stękam, gdy obite (mam nadzieję, że nie połamane) żebra dają o sobie znać. — Nie dam rady zrobić tego sama. Nie mogę nawet się skupić, żeby rzucić zaklęcie. Proszę.
Jego palce sprawnie odpinają zapięcie biustonosza i w przeciągu następnych paru minut siedzę już na środku łazienki zupełnie naga. Zimno pomieszczenia owiewa moje ciało, ale jest mi już wszystko obojętne. Jest to z pewnością lepsze niż obskurna piwnica Bulstrode'a.
Snape chwyta mnie delikatnie i pomaga wejść do wanny. Zaciskam oczy czując promieniujący ból całego ciała. Cholera.
Gdy otrząsam się z chwilowego amoku, Severus delikatnie myje moje ciało. Robi to z największym możliwym respektem, a ja siedzę w jednej pozycji, zupełnie jak szmaciana lalka.
Mężczyzna czyści moje włosy i pomaga mi powoli wyjść z wody. Chwytam mocno mokrymi dłońmi za materiał jego ubrania, a on nic nie mówi.
Syczę pod nosem, gdy przez moje żebra znów przechodzi salwa ostrego bólu. Czarnowłosy osusza mnie miękkim ręcznikiem najdelikatniej jak potrafi. Najwidoczniej zdaje sobie sprawę z moich obrażeń.
Nawet nie wiem kiedy pomaga mi umyć zęby i opatrzeć ranę na przedramieniu. Otwieram i zamykam usta kiedy mi każe, pozwalam mu zrobić ze sobą wszystko czego tylko chce.
Severus wciąga na moje ciało jedną z piżam, a później podnosi mnie zupełnie tak jakbym ważyła tyle co piórko. Gdy kładzie mnie do łóżka podaje mi jakieś eliksiry. Wszystko posłusznie przełykam bez zadawania jakichkolwiek pytań. Nie mam na to sił.
Spoglądam na niego spod przymrużonych powiek. Nawet nie jestem już zła.
Nawet mimo tego, że wiem, że mój stan spowodowany jest przez samego Severusa Snape'a i jego niewyjaśnione sprawy.
Mężczyzna chce odejść, ja jednak odruchowo chwytam za jego ciepły nadgarstek. Nie mam w sobie tyle siły aby rzeczywiście go zatrzymać, ten jednak robi to z własnej woli. Spogląda na mnie pytająco, a ja słabo wzdycham.
— Ja... — czuję się tak, jakby ktoś odciął mi język. Jakbym nie potrafiła mówić. — Zostań, proszę.
Troska przepływa przez jego twarz ponownie. Siada na brzegu łóżka, głaszcze moje wilgotne włosy i poprawia kołdrę.
Dostrzegam łzy w oczach Severusa i nawet nie wiem kiedy moje oczy również się szklą.
— Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam.
Uśmiecham się lekko chwytając za jego dłoń. To wina Dumbledore'a. Wiedział jakie niebezpieczeństwa czekają mnie po ślubie ze Snapem.
Severus starał się robić wszystko abym mogła żyć normalnie. Doceniam to.
— To nie twoja wina.
Mężczyzna kręci głową, a ja mocniej przylegam do jego dłoni. Jest ciepła, a mi jest tak zimno.
— Nigdy nie powinienem zgadzać się na ten durny plan Albusa.
Nie odpowiadam, bo nawet nie wiem kiedy zasypiam.
⋆ ˚。⋆୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top