30

Cóż ja jestem? Liść tylko, liść, co z drzewa leci*


Na pierwszym obrazie od lewej zobaczyłem anioła spadającego z nieba. Obłoki były podświetlone bielą, bielą tak niebiańską, że niemal czułem na twarzy powiew bryzy znad morza, że niemal czułem we włosach górski wiatr, że niemal złapałem się za serce, bo tęsknota, która w nim zapłonęła, była nie do zniesienia.

Anioł za to był niemożliwie smutny. Ból wykrzywiający jego twarz palił. Spływające po policzkach łzy ciągnęły się za nim, gdy oddalał się od nieba, by w końcu grzmotnąć w martwą ziemię.


Com uczynił – wszystko było pisane na wodzie.


Ilustracja obok przedstawiała ciemną figurkę stojącą na tle gwiezdnego nieba. Postać opierała dłonie na barierce mostu, unosząc nogi w taki sposób, jakby właśnie wstępowała na balustradę. W dole płynęła rzeka – na jej powierzchni odbijała się ludzka czaszka.


Liść jestem, co spadł z drzewa w dalekim ogrodzie,

Wiatr niesie go aleją, w której księżyc świeci.


Malunek mostu płynną czernią przeobrażał się w nokturnowy obraz uliczki, nad którą dominował biały, kanciasty i jakby zimny księżyc. Ku mrocznemu, niegościnnemu niebu wznosiła się sylwetka – ta sama, co na poprzednich widokach. Jej ręce wykrzywiały się w widocznym cierpieniu, nogi w bezsilności kopały powietrze.

Księżyc, nieruchomy i martwy, uśmiechał się upiornie.


Jednego pragnę dzisiaj: was, zimne powiewy!

Więc nieś mnie, wietrze chłodny, nie pytając po co,


Szarość i jeszcze więcej szarości. Kolejny obraz pokazywał dach wieżowca malowany od dołu i pod kątem. Drobna postać opierała bose stopy na krawędzi dachu, wystawiając palce w przestrzeń. Miała na sobie czarną koszulkę z krótkim rękawem, a z bladych dłoni skapywała krew.

Figurkę przedstawiono tuż przed momentem skoku, w taki sposób, by widzowi wydawało się, że za sekundę chude nogi ześlizną się z granicy życia.


Pomiędzy stare ścieżki, zapomniane krzewy,

Które wszystkie rozpoznam i odnajdę nocą.


Tym razem głównym elementem dzieła nie był człowiek, lecz zmizerniały elf, którego rysy twarzy do bólu kojarzyły się z bohaterem poprzednich malowideł. Elf leżał w sercu ciemnego lasu, przyciskając przedramiona do piersi. Jego ciało przysypywały suche liście, za karkiem rosła kępa bladofioletowych kwiatków. Na szyi chłopca czerwienił się krwią wycięty krzyżyk.

Powieki zaciskały się w bezsilnym bólu. Górna warga unosiła się w grymasie, pokazując ostro zakończone, zaciśnięte ząbki.


W ostatniej woni lata, w powiewie jesieni

Niech padnę pod strzaskany ganek kolumnowy,

By ujrzeć te, com widział, podniesione głowy

Wśród teraz pochylonych, zamyślonych cieni.


Bardzo drobna, zminiaturyzowana postać przyciskała dłonie do szyby. Na jej twarzy zastygła rozpacz i niedowierzanie.

Po drugiej stronie szkła stały rzędy stołów; na przylegających doń ławkach siedzieli ludzie – rozmawiali, śmiali się, jedli, żywo gestykulowali. Pomieszczeniem była najprawdopodobniej stołówka.

Sylwetka chłopca kurczyła się z każdą sekundą patrzenia na obraz.


Stół zastawiono przepysznymi potrawami; kiście winogron wypadały z półmisków, sosy spływały po różnorodności mięs i plamiły obrus brązem. Drewniany blat dosłownie uginał się pod ciężarem jedzenia, nogi stołu rozsuwały się znacząco, jakby zaraz miały odjechać w swoje strony, zgniatając to, co znajduje się pod meblem.

A leżał tam chłopiec, skulony i przerażony; wytrzeszczone oczy uciekały z czaszki, usta rozwierały się bezwiednie. Talię postaci spinała ciasna uprząż, która łańcuchem łączyła się ze spodnim blatem stołu – dokładnie w miejscu, w którym na górze stał największy talerz – talerz z pieczoną świnią.


Chłopiec szedł szkolnym korytarzem, a tłum rozstępował się przed nim, tworząc wokół postaci plamę pustej przestrzeni. Chłopiec garbił się, opuszczał głowę, a w każdym miejscu, w którym stawiał stopę, pojawiała się maleńka kałuża krwi.


Uciszaj, srebrna nocy, całą ziemię śpiewną!

A ja padnę na trawę wilgotną od rosy,


Na rozległym pejzażu trudno było dostrzec głównego bohatera. Wielkie, nieskończone niebo sięgało we wszystkie strony, zlewając się z oceanem. Szarość, blada żółć, słaby róż.

Brudnym błękitem namalowano małą nieregularność z prawej strony obrazu. Po dokładnym przyjrzeniu się można było dojrzeć skuloną sylwetkę siedzącego chłopca, a pod nim i za nim kremowy piasek przylądka.


Lub będę muskał cicho niegdyś złote włosy,

Których dziś już koloru nie poznałbym pewno.


Na ostatnim obrazie dominował nieregularny kontur człowieka; ciemniejsze plamy wskazywały położenie jego oczu, krzywa kreska umiejscawiała usta. Ręce miał lekko uniesione, jakby przerwano mu w połowie ćwiczenia rozciągającego.

Do jego brzucha tuliła się bardzo wyraźnie namalowana postać chłopca. Chude ramionka desperacko zaciskały się na eterycznych biodrach, opuchnięte powieki jakby sklejono. Drobna twarz wyrażała płacz i niemożliwy do pojęcia ból.

Powoli, bardzo powoli odwróciłem się do Aleksa.


Wszystkie fragmenty pochodzą z wiersza Jana Lechonia „Nokturn"

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top