11
W niedzielę o siedemnastej trzydzieści wyszedłem z domu i skierowałem się ku ulicy Deszczowej. Nie spieszyłem się – chciałem być idealnie na czas. Bezbłędnie rozpoznałem kamienicę państwa Majkowskich. Tym razem światła paliły się w większości okien.
Wszedłem do sklepu. Za ladą znowu stała Sabina. Uśmiechnęła się do mnie promiennie.
- Jednak przyszedłeś – powiedziała po powitaniu. Zmieniła tabliczkę na drzwiach na „zamknięte" i pogasiła światła. – Rodzice już czekają. Chodź.
Niepewnie ruszyłem za gospodynią.
- Sabina... - odezwałem się w połowie schodów. – Nie chciałbym być niegrzeczny, ale... Wystawna kolacja to raczej za dużo jak na taki drobiazg... Ja tylko przyniosłem Roksanę do domu...
Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na mnie pobłażliwie.
- Przydałoby ci się trochę poczucia własnej wartości – powiedziała. – Zrobiłeś coś wielkiego. Choćby przez to, że okazałeś serce.
Zarumieniłem się lekko. Sabina na szczęście tego nie zauważyła – zdążyła dojść do drzwi, już je otwierała.
- Mamo, tato, mamy gościa! – krzyknęła dziewczyna od progu.
Znalazłem się w tej samej jadalni, co kilka dni temu, choć zarazem było to zupełnie inne pomieszczenie. Odór spalenizny został zastąpiony przez ciepłą woń domowych potraw. Wszystko tonęło w przytulnym żółtym świetle sączącym się ze szklanych lamp. Ogień trzaskał w kominku.
Stół był nakryty biało-srebrną zastawą, serwetki pod sztućcami miały kolor dojrzałych brzoskwiń.
W kuchni krzątała się niska kobieta o maminej twarzy i przyjemnie zaokrąglonej sylwetce. To po niej część dzieci odziedziczyła niebieskie oczy i złociste włosy.
Gospodyni pomagały dwie dziewczynki – dzięki opisom Kamili wiedziałem, że drobniutka to Basia, a ta roztrzepana i zaniedbana – Emilia.
Przy stole siedział ojciec rodziny – misiowaty mężczyzna między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia. Niby „misiowaty", ale rysy jego twarzy wyróżniała pewna powaga i stanowczość. Niby się uśmiechał, lecz jego szare oczy obserwowały mnie czujnie.
- Dobry wieczór – przywitałem się uprzejmie.
- Dobry wieczór! – zaświergotała gospodyni, przechodząc do jadalni. – Chodź no, chodź no. – Wytarła ręce o kraciastą ściereczkę. – Rozgość się, zdejmij płaszcz. Sabinko, zawołaj resztę.
Posłusznie rozpiąłem okrycie i zawiesiłem je na jednym ze staroświeckich haków wbitych przy drzwiach. Odplątałem szal z szyi.
- Miło mi państwa poznać – powiedziałem, kiwając głową najpierw gospodarzowi, potem gospodyni. – Krystian Nowaczyk. – Podszedłem do Macieja Majkowskiego i uścisnąłem mu dłoń. Rękę jego żony ująłem i delikatni ucałowałem.
- Jaki dżentelmen – zachwyciła się pani Halina. Na jej i tak już rumianych policzkach pojawiły się maliny. Zwróciła się do córek. – Dziewczynki, przywitajcie się.
Nieogarnięta dziewięciolatka o krótkich jasnych włosach (i przepięknych szarych oczętach) podeszła do mnie śmiało i bez zbędnych ceregieli uścisnęła mi dłoń po męsku. Uśmiechnąłem się szeroko.
- Witam.
Dziewczynka wyszczerzyła zęby.
- Emila jestem – powiedziała prosto.
- Krystian – odparłem. Już lubiłem tą małą.
- Nosisz za wąskie spodnie – stwierdziła dziewięciolatka.
- Emilka! – syknęła jej matka karcąco.
Roześmiałem się serdecznie.
- Wstąpiły się w praniu.
- To jest Basia – dziewięciolatka przedstawiła siostrę. Dziewczynki były dokładnie tego samego wzrostu, choć różniły się wiekiem.
Basia dygnęła nieśmiało.
- Cześć – wydukała.
Siedmiolatkę i jej nieśmiałość ocaliło przybycie reszty rodzeństwa. Damian zbiegł ze schodów, Kacper zstąpił z nich dumnie choć niezdarnie, Sabina zdreptała, a Roksana niepewnie wychyliła się zza rogu, by dopiero potem uśmiechnąć się nieśmiało i zejść do jadalni.
Na końcu pojawiła się Śmierć. O ile reszta domowników ubrała się w miarę elegancko, o tyle ostatni przybysz pewnie nie słyszał o tym słowie. Podobnie jak o stosowności strojów do okazji.
Ciało chłopaka było prawie w całości zakryte – widoczne pozostały tylko koniuszki palców i część twarzy. Mówiąc w skrócie, młody Majkowski brzęczał (łańcuchami) i szeleścił (farbowanymi skórami) na każdym kroku.
- Siadajcie, dzieci – powiedziała pani Halina. – Sabinko, Damianku, pomóżcie mi przenieść to wszystko na stół. Uważajcie, ciężkie. I nie poparzcie się!
Poczekałem, aż domownicy zajmą miejsca. Potem usiadłem na jednym z dwóch wolnych krzeseł (domyśliłem się, że gospodyni będzie chciała być blisko swojego męża).
Po lewej ręce miałem Emilę, po prawej Damiana, a naprzeciwko mnie siedziała sama Pani Jesień z bliźniakiem u boku.
- Śmiało, jedz, Krystian – zachęciła mnie pani Halina, nakładając sobie sałatkę na talerz. – Nie krępuj się. My nie gryziemy.
- Mów za siebie – powiedziała Emila, uśmiechając się do mnie znacząco.
Z trudem stłumiłem śmiech.
- Nie chcę narzekać, ale musi pani przyznać, że sytuacja jest nieco krępująca – rzekłem, uśmiechając się przepraszająco. – Tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę, dlaczego zostałem zaproszony.
Gospodyni ściągnęła brwi w grymasie zmartwienia.
- Chcieliśmy ci podziękować za to, że pomogłeś Roksanie – powiedziała takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało. – Z tego, co mi powiedziano, przed szkołą było wielu ludzi, i nikt nie kwapił się do pomocy...
Wzruszyłem ramionami.
- Uznałem, że było to słuszne – wytłumaczyłem.
- To się chwali – wtrącił pan Maciej.
Uśmiechnąłem się przyjaźnie.
Reszta posiłku minęła na subtelnym wypytywaniu mnie o rodzinę, naukę, zainteresowania i tym podobne sprawy. W tym czasie pochłonąłem dwie porcja sałatki ziemniaczanej, popiłem kubkiem herbaty i pobiłem rekord w samokontroli – tylko cztery razy zerknąłem na Moją Wielką Miłość.
Czułem się trochę jak na przesłuchaniu. Majkowscy pytali mnie dosłownie o wszystko. Nie mogłem się skarżyć, bo robili to nad wyraz subtelnie i kulturalnie, lecz było to dziwne wrażenie.
- Mam dużo wolnego czasu – odpowiedziałem na pytanie o sposób spędzania weekendów. – Nauka łatwo mi przychodzi, więc nie poświęcam jej całych dni. W wakacje udzielałem korepetycji z angielskiego, ale po rozpoczęciu roku raczej wegetuję, niż zajmuję się czymkolwiek konkretnym.
- Komu udzielałeś korepetycji? Oczywiście, jeśli mogę spytać...
Zbyłem niepewność machnięciem ręki.
- Uczyłem przyjaciółkę, jej młodszą siostrę i przez chwilę własną siostrę, choć to ostatnie nie wyszło najlepiej.
- Jesteś dobry z angielskiego? – zapytała nagle Sabina.
Zastanowiłem się nad odpowiedzią.
- Tak – przyznałem w końcu. – Chodzę do klasy językowej. Można powiedzieć, że to mój konik, choć nauka nie sprawia mi przyjemności.
Sabina w ciszy trawiła zasłyszaną odpowiedź. W międzyczasie ja wdałem się w dyskusję z Damianem. Okazało się, że uczy nas ta sama polonistka, której w dodatku obaj nie lubiliśmy.
- Jak mogę cię przekonać do paru lekcji angielskiego? – wtrąciła się znowu Sabina. Oczy trochę jej błyszczały, a na policzkach pojawiły się rumieńce nieśmiałości.
Uśmiechnąłem się delikatnie.
- Nie musisz przekonywać – zapewniłem. – Od paru lat zajmuję się darmowymi korepetycjami; nie byłoby to dla mnie nic nowego.
- O... - Dziewczyna zaczęła bawić się łyżeczką do herbaty. – Mówisz poważnie?
- Jak najbardziej – odparłem. – Chyba że ty żartowałaś...
- Nie. – Sabina zrobiła kwaśną minę. – Matura z angielskiego sama się nie napisze.
Uniosłem kąciki ust.
- Postaram się pomóc – obiecałem.
Kątem oka zerknąłem na państwo Majkowskich. Rozmawiali ze sobą, ale słyszeli naszą wymianę zdań. Wyglądali na zadowolonych.
Około dwudziestej przeprosiłem gospodarzy i powiedziałem, że muszę wracać do domu. Ku schodom odprowadził mnie cały komitet pożegnalny. Sabina obiecała odezwać się na Facebooku w sprawie lekcji, pani Halina i pan Maciej podziękowali mi za przemiły wieczór. Emila raz jeszcze skrytykowała moje za wąskie spodnie. Ku zdziwieniu wszystkich, Roksana podeszła do mnie nieśmiało i zarzuciła mi ręce na szyję. Nie bardzo wiedziałem, co robić, więc nad ramieniem dziewczyny uśmiechnąłem się przepraszająco do jej rodziców i delikatnie oddałem uścisk. Po tym drobnym epizodzie Pani Jesień wycofała się za Damiana, płonąc jak piwonia.
- Dobrej nocy i jeszcze raz dziękuję – powiedziałem na odchodne.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top