23. it's not your fault
PIERWSZE CO ZAREJESTROWAŁA TO TĘPY BÓL W CAŁYM CIELE.
Ciężkie, stęchłe powietrze dotarło do jej płuc, powodując natychmiastowy kaszel, a ona powoli zaczęła odzyskiwać całkowitą przytomność. Musiała zmarszczyć oczy, by zorientować się, że spoglądała na ciemną, kamienną posadzkę i sama praktycznie w pół leżała na niewygodnym krześle. Nie miała całkowitej kontroli nad swoim ciałem, głowa bezwładnie opadała za każdym razem, gdy próbowała ją podnieść. Czuła się tak, jakby ktoś odurzył ją wyjątkowo mocnymi narkotykami, ale wiedziała, że tak się nie stało, bo kilka razy na własnej skórze zdołała dokładnie poznać, to uczucie. Teraz była jedynie obolała i zmęczona, a takie połączenie było prawdopodobnie najgorszym, co mogło ją spotkać.
Po kilku minutach, w których udało jej się oprzytomnieć, w końcu uniosła głowę do góry na tyle, by spojrzeć w przestrzeń przed sobą, by chociaż spróbować zorientować się, gdzie przebywała. Jednak to, co zobaczyła, przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Kamienna komnata, w której się znalazła, była wielka. Wręcz ogromna i potrafiłaby pomieścić kilka małych mieszkań. W pomieszczeniu z każdej strony znajdywały się najróżniejsze antyki. Dzbany, figurki, biżuteria i meble, niektóre bardziej zadbane, inne nieco mniej. Złote ściany raziły ją w oczy do tego stopnia, że musiała zamrugać nimi kilka razy, by przyzwyczaić się do jasności. Gdy się to udało, zobaczyła, jak naprzeciwko miejsca, w którym się znajdywała stały wielkie posągi egipskich bóstw, których nie umiała nazwać z imienia.
Steven od razu umiałby je rozpoznać.
Krótka myśl o brunecie spowodowała, że przypomniała sobie wszystko, co się wydarzyło, zanim straciła przytomność. Dokładnie pamiętała ich zejście do grobowca, walkę z przeklętym truposzem, w trakcie której zeszła na zawał minimum dwa razy. Później odnalezienie grobu Aleksandra Wielkiego i to, że prawie zwróciła całą zawartość żołądka, gdy przyglądała się, jak Steven wyciągał ushabti Ammit z wnętrzności mumii. Aż w końcu kłótnia Marca i Layli, a następnie pojawienie się Harrowa i jego ludzi. Marc jak zawsze dawał sobie świetnie radę w walce, a ona sama też nie mogła narzekać, ale wtedy Arthur wyciągnął pistolet i wystrzelił prosto w klatkę piersiową Spectora. Najpierw raz, potem drugi i...
— O mój boże — załkała głośno, opuszczając swoją głowę na dół. Chciała przyłożyć do twarzy swoje dłonie, na których – była tego stuprocentowo pewna – ciągle znajdywała się krew bruneta. Jednak nie mogła tego zrobić z powodu grubej liny, która była mocno obwiązana wokół jej nadgarstków.
Obraz Marca, który wpadał do wody, a z jego ciała wypływała krew, trwale zakorzenił się w jej umyśle. Widziała jego zakrwawione ubranie, to jak się cofał w szoku z powodu odniesionych ran, aż w końcu, jak stracił równowagę i spadł z podwyższenia, na którym znajdywał się sarkofag. Była przerażona i zrozpaczona. Miała wrażenie, że serce pękało jej na pół i straciła zdolność do jakiegokolwiek funkcjonowania. Później wstąpiła w nią złość, jakiej jeszcze nigdy wcześniej nie czuła. Chciała zabić każdego, kto był odpowiedzialny za wszystko to, co się wydarzyło. W chwili, gdy czuła mocne uderzenie w plecy, była pewna swojej zbliżającej się śmierci i bez oporów mogła się jej poddać. W takim razie, dlaczego tak się nie stało?
Szarpnęła swoimi dłońmi, ale więzły, które ją krępowały, skutecznie to utrudniły. Liny zostały bardzo mocno związane, a ona czuła, jak ramiona coraz bardziej ją bolały pod wpływem tego, jak zostały ustawione. Zorientowała się również, że nogi też zostały przywiązane do krzesła. Nie miała żadnych możliwości do ruchu, a gdy ponownie pociągnęła za liny, mebel posunął się w bok o kilka centymetrów. Nie traciła jednak nadziei i szybko zaczęła się rozglądać za czymś, co mogłoby pomóc w jej ucieczce.
Marc i Steven nie żyli, ale ona nie mogła się poddać. Harrow na pewno już zdobył posążek Ammit i był zaledwie krok od jej uwolnienia. Nie mogła na to pozwolić, bo wiedziała, że w ten sposób cała ludzkość będzie zagrożona, a ona sama zawiedzie, jeśli nawet nie spróbuje zrobić tego, co do niej należało. Ratować niewinnych, to dla niej zawsze było najważniejsze.
Nie zdołała dokładnie się rozejrzeć, gdy po pomieszczeniu rozległ się odgłos spokojnych kroków, dźwięk pękającego szkła, aż w końcu stukanie laski o posadzkę. Zanim w ogóle spojrzała na boczne przejście, skąd dochodziły wszystkie dźwięki, wiedziała, kto się zbliża.
— Będę z tobą szczery — odezwał się Arthur, a jego głos odbił się echem po całej komnacie. — Od samego początku wiedziałem, że skrywasz tajemnice. I nawet takie, o których ty sama nie masz bladego pojęcia.
Prychnęła głośno.
— Widzisz, a mi się wydawało, że jestem niczym otwarta księga — odpowiedziała ironicznie. Jeśli to miały być jej ostatnie chwile, tak nie miała zamiaru dać mu tej satysfakcji, by ją przegadał, czy namącił w głowie. Zacisnęła mocno palce u swoich dłoń. — Zabiłeś ich, Harrow.
— Z tym się nie zgodzę. Dałem Marcowi szansę na dokonanie wyboru. Sama tam byłaś, słyszałaś. Wiesz dokładnie, na co się zdecydował.
Arthur wyszedł z cienia, a ona spojrzała na niego z czystą nienawiścią.
— Jesteś pierdolonym fanatykiem! — Krzyknęła głośno, po raz kolejny próbując wyrwać się z węzłów, ale bez skutku. Pochyliła się do przodu i warknęła z bezsilności. — Związałeś mnie, bo wiesz, że inaczej już byś nie żył.
— Interesujące — wymruczał, zbliżając się do niej. — Powiedz mi, dlaczego, aż tak bardzo przejęłaś się jego śmiercią? To chyba nie miłość, Zarya? Byłoby to raczej niestosowne, biorąc pod uwagę, że Marc właściwie ma żonę. Jednak nie zdziwiłbym się, gdyby wykorzystał twoją dobroć i chęć dbania o niewinnych.
Wiedziała, że za nic w świecie nie mogła mu wierzyć. Że wszystkie jego słowa były stekiem kłamstw i manipulacji, które miały sprawić, że zacznie działać, tak jak on tego chciał. Kompletnie zdawała sobie sprawę z tego, że to była tylko jego taktyka. Jednak nie zmieniało to tego, że ziarenko niepewności zostało zasiane w jej sercu. Jak w przyśpieszeniu widziała wszystkie swoje momenty z Marciem – od samego początku, aż do końca. Pamiętała ich pierwsze spotkanie w trakcie walki z szakalem w muzeum, kiedy zostawił jej małą pamiątkę na szyi. Wydarzenie, które miało miejsce zaledwie kilka dni wcześniej, a miała wrażenie, jakby minęły od niego długie lata. Od tamtego dnia nie dogadywali się najlepiej i kiedy kupił bilety lotnicze do Kairu również dla niej, była co najmniej zaskoczona. Z jednej strony wiedziała, że bez problemu będzie w stanie ją poświęcić dla dobra ogółu – coś, co prawdopodobnie zrobiłaby sama – a z drugiej nie raz doświadczyła z jego strony troski i opieki, nawet jak bardzo było, to niepewne i skrępowane.
— Wiesz ile złego, wyrządził Marc?
Zarya zaśmiała się głośno, odganiając od siebie złe myśli.
— Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że ty jesteś czysty, jak łza?
— Wypełnianie woli bogów uważasz za coś złego? Nie uważasz, że to trochę niesprawiedliwe, skoro robisz dokładnie, to samo? — Nie odpowiedziała, a on od razu to wykorzystał. — To musi być wyjątkowo męczące służyć nie tylko jednemu bóstwu, ale całej radzie. Dwunastu, zgadza się?
— Naprawdę jesteś ciekawy, czy tylko próbujesz mnie zagadać?
— Powiedz mi — zaczął na nowo Arthur, ignorując jej pytanie i pochylając się w jej stronę. — Jak myślisz, gdzie jesteśmy?
— Jakaś chora egipska świątynia? — Zaczęła zgadywać. — Nawet przyjemne miejsce, gdyby nie fakt, że mnie związałeś i ogólnie tutaj jesteś.
Harrow zaśmiał się żywnie rozbawiony. Zarya zmarszczyła brwi i stwierdziła, że był jeszcze bardziej pojebany, niż wcześniej myślała.
Swoją drogą, to był idiotą. I to zdecydowanie chorym psychicznie.
— Blisko. Znajdujemy się w jednej z piramid w Gizie. Ammit wyjątkowo upodobała sobie akurat to miejsce w porównaniu do tej, gdzie obraduje Ennead.
— Więcej złota?
— Więcej spokoju.
— Przyjemnie — powiedziała oschle. — Dlaczego sprowadziłeś mnie akurat tutaj?
— Pamiętasz, jak mówiłem ci, że Ammit nie może cię osądzić z powodu czarów, które nałożyli na ciebie olimpijczycy? — Zapytał spokojnie, tak jakby co najmniej zastanawiał się nad pogodą. Jednak ton jego głosu wskazywał na to, że nie miał dobrych zamiarów. Była pewna, że sprowadził ją tutaj tylko dlatego, by ją zabić. Może jeszcze wcześniej dowiedzieć się czegoś o bogach greckich, ale nawet jeśli, to ona nie miała zamiaru cokolwiek zdradzać. — Ale spokojnie, udało nam się znaleźć inny sposób. Śmiesznie, że tak naprawdę to ty sama go podsunęłaś.
Harrow uśmiechnął się z zadowoleniem, a później sięgnął pod swoją tunikę i wyciągnął ozdobne ostrze. Zarya spojrzała na swój sztylet w jego dłoni i miała ochotę się zaśmiać. To było wyjątkowo ironiczne, by zginąć od własnej broni.
— Nie masz honoru, jeśli chcesz mnie zabić, gdy masz nade mną przewagę, a ja nawet nie mogę się bronić — oznajmiła szczerze. O dziwo była wyjątkowo spokojna. Od dawna wiedziała, że śmierć w końcu znowu się do niej uśmiechnie. — Zrób to szybko, Arthur. Śmierć od tego ostrza sama w sobie jest nieprzyjemna.
Zbyt dobrze zdawała sobie z tego sprawę, bo nie jednokrotnie widziała, jak jej ofiary od niego umierały. Ludzie tracili zmysły z powodu bólu, a gdy mieli wrażenie, że ten zaczynał ustępować, agonia wracała ze zdwojoną siłą. Wszystko mogło trwać nawet do kilku godzin, jeśli organizm był wyjątkowo silny, i cały czas walczył. Długa śmierć w bólu miała być karą za wszystko złe, co się wyrządziło.
— Nie będziesz mnie błagać o litość? — Posłał jej zaskoczone spojrzenie, a ona pokręciła głową, śmiejąc się krótko.
— Jeśli myślisz, że boję się śmierci, to jesteś w błędzie. Lepiej już to zrób i odejdź.
— Z największą przyjemnością — odpowiedział, a później zacisnął mocniej palce na rękojeści. Ciągle podpierając się o swoją laskę, pochylił się nad nią, aż w końcu powoli wsunął sztylet w jej bok.
Zagryzła mocno wargi, by nie pokazać, że już od samego początku odczuwała okropny ból. Ostrze idealnie przebiło jej kostium i skórę, a ona wydała z siebie bliżej nieokreślony dźwięk. Nie chciała dawać mu żadnej satysfakcji, ale ból, który rozchodził się po całym ciele, był od niej silniejszy. Było tak, jakby najgorsza trucizna bardzo powoli płynęła w jej żyłach, paląc i niszcząc wszystkie narządy, które tylko napotkała na swojej drodze.
Później Arthur wyciągnął z jej ciała sztylet. Otarł je niedokładnie z krwi i spojrzał na nią ostatni raz.
— Wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, Zarya — oznajmił — Gdybyś spojrzała na to inaczej, tak zrozumiałabyś wszystko. Mam nadzieję, że kiedyś uda ci się znaleźć własne odkupienie. Chwała Ammit.
Pocałował ją w głowę i odszedł, zostawiając całkowicie samą.
Zarya dochodziła do wniosku, że jednak bała się śmierci.
Wcześniej bez problemu potrafiła wyobrazić sobie tę chwilę za każdym razem, gdy tylko o tym myślała lub kiedy stawała przed kolejnym zagrożeniem. Jednak w momencie, kiedy faktycznie ona następowała, była przerażona tym, co się z nią stanie. Bała się tego, jak zareagują jej bliscy. Czy w ogóle będą wiedzieć, że umarła? Jeśli tak miało się stać, to wiedziała, że jej matka będzie kompletnie załamana. Jaki rodzic nie byłby zrozpaczony śmiercią swojego dziecka?
— Nie — wymruczała do siebie. Nie mogła się poddać. To nie było w jej stylu. — Posejdonie!
Gdy wypowiedziała znajome imię, miała wrażenie, że jakaś minimalna nadzieja, ciągle się jeszcze w niej tliła. Pamiętała, że kiedy widziała się z nim ostatni raz, polecił jej, by kontaktowała się tylko z Artemidą. Jednak jeśli to faktycznie miały być jej ostatnie chwile, tak chciała, żeby to właśnie bóg mórz był ostatnią osobą, którą zobaczy.
— POSEJDONIE! — Zawołała z coraz większą desperacją.
Potem znowu i raz jeszcze. Łzy zaczęły spływać po jej policzkach, gdy zrozumiała, że bóg był głuchy na jej wołania. Gdyby było inaczej, zjawiłby się natychmiast. Oznaczało to również, że jego komunikator ciągle nie działał, tak jak powinien, bo wtedy od razu dostałby informacje o tym, że jest ranna i kostium nie jest w stanie jej uleczyć. Zawsze zjawiał się od razu, gdy tylko wykrył, że była ranna. Często nawet, zanim ona sama się zorientowała, że została trafiona. Jednak ona nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do swoich ran. Te, które zostały zadane, gdy miała na sobie kostium, szybko się leczyły i nie zostawały po nich żadne blizny, ale teraz było inaczej. Pamiętała dokładnie swoje słowa, które skierowała do Marca, tamtego wieczoru w muzeum. Zrobiłaby wszystko, by wrócić do tego dnia i chociaż jeszcze jeden ostatni raz porozmawiać, albo przynajmniej zobaczyć wszystkich swoich bliskich.
Tymczasem ból od zadanej rany ciągle się nasilał, a kiedy spojrzała na swój kostium, zobaczyła, jak piękny, niebieski odcień przybiera brunatną barwę. Nie potrafiła znosić swoje cierpienia w ciszy, dlatego też niemal co chwilę wydawała z siebie krótkie, zbolałe jęki. Oddech miała ciężki i nierówny, a serce obijało się boleśnie o żebra. Traciła kontakt z rzeczywistością, a agonia coraz bardziej ją pogrążała. Posągi bóstw stawały się mniej wyraźne i jakby bardziej oceniające niż chwilę wcześniej. Wiedziała, że to musiał być tylko i wyłącznie wymysł jej chorego umysłu, ale nawet mimo tego trudno było jej już rozpoznać, co było prawdziwe, a co nie. Zapłakała głośno, zamykając swoje oczy, gdy zrozumiała, że umrze całkowicie samotna w miejscu, którego kompletnie nie znała. Odgrodzona od całego świata.
Uważała, że to był jeden z najgorszych sposobów na śmierć, jaki tylko mogła sobie wyobrazić.
☾
Marc wątpił w to, by ich powrót do świata żywych, faktycznie się udał.
I chociaż Pola Jaru zapewniały spokój, którego nigdy nie czuł w swoim życiu, tak nie mógł zostawić ani Stevena, a tym bardziej Layli i Zaryi. Nawet jeśli wiązało się to z powrotem do służby Khonshu. Zrobiłby wszystko, by tylko ta trójka była cała i bezpieczna.
Dlatego walczył z całych swoich sił. Ammit została uwolniona, ważył się los wielu niewinnych istnień i musiał zrobić wszystko, by ich powstrzymać. Jak boginią zajął się Khonshu, tak on musiał pokonać jej awatara. Co wbrew pozorom wcale nie było prostym zadaniem, biorąc pod uwagę nowe zdolności Arthura i jego wzmocnioną, magiczną laskę.
Brunet upadł ciężko na ulicę Kairu i jęknął cicho z bólu. Powoli zaczął się podnosić, gdy Arthur uniósł swój kijek i uderzył z całej mocy. Padł z powrotem na posadzkę prawie nieprzytomny i kiedy Harrow miał zadać ostateczny cios, pojawiła się Layla w swoim stroju od Taweret i odepchnęła starszego mężczyznę kilka metrów dalej. Marc spojrzał na nią w szoku, a później wstał i ściągnął z twarzy swoją maskę.
— Layla! — Zawołał natychmiast, podbiegając do kobiety. Spotkali się w krótkim uścisku, a następnie złapał jej twarz w swoje dłonie. — Chwała bogu nic ci nie jest.
— Jak wróciłeś? — Zapytała, ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi, gdy w miejscu Marca, pojawił się Steven w swoim standardowym garniturze.
— Wyglądasz wspaniale! — Skomentował z zachwytem, dokładnie ją obserwując. — Co ty masz na sobie?
— To zasług Taweret, ale Steven...
— Czekaj, gdzie jest Zarya? — Spytał z niepokojem w głosie. Jej nieobecność była dla niego, co najmniej niepokojąca, zwłaszcza ze względu na jej charakter i fakt, jak zawsze broniła niewinnych. — Layla?
— Arthur ją ukrył — wyjaśniła, opierając ręce o jego ramiona. — Kiedy was postrzelił, zaatakował i ją. Później gdzieś ją przetransportował i wiem tylko tyle, że musi być w którejś z piramid. Mówił coś, że Ammit nie może osądzić jej duszy, ale że znalazł na to sposób.
— Olimpijczycy muszą ją chronić i to dlatego.
Strój znowu się zmienił i Marc wrócił do kontrolowania ciała.
— Chyba że Harrow wykorzysta jej sztylet — oznajmił, przypominając sobie słowa Prescott. — Jeśli, jest ranna, to tylko oni będą mogli jej pomóc.
— Musimy ją, jak najszybciej znaleźć! — Stwierdził Steven, przejmując z powrotem ciało. Wtedy jednak Arthur podniósł się z posadzki i w otoczeniu swoich ludzi gotował się do ataku.
— Miała na sobie swój strój — zauważyła Layla. — Na pewno nic jej się nie stało.
Jej słowa były, jak najbardziej racjonalne, ale Marc wiedział lepiej. Bał się, że jeśli Zarya faktycznie została zaatakowana, tak tracili cenny czas, by ją uratować. Z drugiej strony musieli powstrzymać Arthura za wszelką cenę. Wybór był trudny, ale jak bardzo on mu się nie podobał i jak Steven mógł być temu przeciwny, tak najpierw musieli zadbać, by nikt więcej niewinny, nie został bezpodstawnie osądzony. Dlatego wspólnie ruszyli do walki, a Layla dotrzymywała im kroku.
Najpierw zaatakował Steven z niezwykłą precyzją. Nie było po nim widać żadnej jego codziennej niezdarności, a przez myśl przeszło mu to, że Zarya powinna być tego świadkiem i walczyć razem z nimi. Dzięki temu nie tylko mieliby zwiększone szanse na wygraną, a on sam miałby pewność, że była obok niego bezpieczna, jak tylko mogła być w takiej sytuacji. Świadomość, że nie wiadomo było, gdzie przebywa i czy przypadkiem nie była ranna, skutecznie wytrącała go z równowagi. Rzucił metalową pałkę, a kiedy ta odbiła się od laski Arthura i budynków, wróciła do swojego właściciela, ale tym razem złapał ją Marc. Razem z Laylą ruszył do ataku, pokonując po kolei wszystkich wyznawców Ammit. Odgłos urwanej strzelaniny był słyszalny na całej ulicy, aż w końcu para dotarła do Harrowa. Wspólnie koordynowali swój atak, tak że ich ciosy padały na przemian. Kiedy Marc obrywał mocniej, to Layla atakowała ze zdwojoną mocą, a kiedy ona była odsuwana, to on robił wszystko, by pokonać starszego mężczyznę.
Później Harrow uderzył swoją laską o podłoże i odrzuciło ich do tyłu. Awatar Ammit zbliżył się do Layli, próbując ją przydusić, ale Steven szybko się na niego rzucił i razem wpadli do małego pomieszczenia ze starymi urządzeniami. Przez chwilę się ze sobą mocowali, wymieniając ciosy. Brunet poprawił swoją marynarkę i wymierzył celnego kopniaka w stronę przeciwnika. Ten złapał go za nogę i wyrzucił przez szklaną szybę.
Walka trwała jeszcze jakiś czas. Marc i Steven na przemian panowali nad ciałem, idealnie synchronizując ze sobą wspólny atak. Layla walczyła w ich towarzystwie, dbając jednocześnie o ewentualnych, zagubionych mieszkańców, którzy znaleźli się w centrum walki.
Jednak przez cały ten czas, żaden z nich nie mógł wyrzucić ze swoich myśli Zaryi i tego, co się z nią działo. Brak jakiejkolwiek informacji o tym, gdzie była i w jakim stanie się znajdywała, skutecznie ich rozpraszał. Marc jak najszybciej chciał zakończyć tę walkę, by móc zacząć szukać dziewczyny, ale też, że w końcu mógł się uwolnić od Khonshu. I chociaż spróbować w jakiś sposób naprawić i ułożyć swoje życie.
Po wielu próbach, sytuacji, w której prawie zginęli po raz kolejny i momencie, gdy obydwoje zdali sobie sprawę, że Zarya mogła mieć rację, gdy pytała się o istnienie innego alter, tak w końcu udało im się pokonać Arthura. Mężczyzna leżał nieprzytomny na kamiennym stole w zniszczonej komnacie, w której obradowała niegdyś Enneada i praktycznie się nie ruszał. Pomieszczenie było doszczętnie zniszczone, a światło dobiegało do niej tylko z nielicznych dziur w suficie.
— Moc komnaty uwięzi Ammit w ciele Harrowa — oznajmiła Layla, ale Marc przyglądał się uważnie sylwetce pokonanego mężczyzny.
Nie potrafił do końca zrozumieć, jak to się stało, że Arthur był w takim stanie. Brutalność, którą doświadczył i zobaczył na własne oczy w postaci całej grupy pokonanych wyznawców Ammit, przerażała jego samego, nawet jeśli w ciągu całego swojego życia – w wojsku, jako najemnik, czy awatar Khonshu – widział jej naprawdę wiele. Jednak to było coś innego. Wiedział, że ani on, ani Steven nie byli zdolni do czegoś takiego i tylko utwierdzało go w tym to, że kompletnie stracił przytomność. Czarna dziura w głowie z tego, co się wydarzyło, nie dawała mu spokoju i całkowicie mógł zrozumieć, jak sfrustrowany i przestraszony musiał być Steven, gdy coś podobnego go spotykało, zanim dowiedział się całej prawdy.
Marc przetarł twarz dłonią i gdy miał odwrócić swój wzrok od Harrowa, przy jego boku zauważył znajomą rękojeść. Widział ten sztylet tylko raz, ale potrafił go rozpoznać. Ostrze o trzech głowniach wyróżniało się w porównaniu do innych. Szarpnął sztyletem na tyle mocno, że ten odczepił się od paska, do którego był przyczepiony, a gdy dokładnie mu się przyjrzał, potrafił dostrzec na nim ślady po świeżej krwi. Najczarniejsze scenariusze od razu zaczęły mu przychodzić do głowy i każdy z nich był od siebie gorszy. Jego serce zabiło mocniej na samą myśl, że Zarya faktycznie została ranna własnym sztyletem, a do tego została pozostawiona sama sobie.
Zacisnął mocniej palce na rękojeści i skierował ją bezpośrednio do szyi Harrowa.
— Gdzie ona jest? — Zapytał przez zaciśnięte zęby. Arthur uśmiechnął się z zadowoleniem i zakaszlał, dławiąc się własną krwią. — Gadaj!
— Marc! — Zawołała Layla, a on spojrzał na nią przez ramię. — Rzucimy zaklęcie i ją odnajdziemy. Musimy najpierw uwięzić Ammit.
Warknął cicho, ale odsunął się od Harrowa. Złapał Laylę za rękę i wspólnie zaczęli rzucać zaklęcie. Fioletowa energia uwolniła się z ich dłoni, przechodząc przez każdy z posągów egipskich bóstw. Okrąg, który się utworzył, powiększył się i otoczył również ciągle walczących Ammit i Khonshu. Wytworzona energia powoli wciągała boginię w ciało Harrowa, aż w końcu ostatecznie w niej wylądowała. Khonshu pojawił się obok nich i rozkazał zabić boginię w śmiertelnym ciele. Marc tego nie zrobił. Rzucił swoim księżycem w bok i spojrzał na boga.
— Jak chcesz ich zabić, to zrób to sam.
— Nie chcesz wiedzieć, gdzie jest twoja przyjaciółka?
Mężczyzna zacisnął mocno dłonie. To była ostatnia rzecz, którą nie wiedział i liczył na to, że jak najszybciej uda im się znaleźć Zaryę. Jednak bez żadnych wskazówek mogli szukać jej przez długi godziny tylko po to, by dotrzeć do niej za późno. Nie mógł wyobrazić sobie takiej sytuacji i chociaż częściej ta dziewczyna go irytowała i wkurzała swoją zawziętością i ciągłymi zapędami do tego, by kogoś ratować, tak w którymś momencie zrozumiał, że wcale nie była mu obojętna. Jednym uśmiechem potrafiła sprawić, że odczuwał emocje, których nigdy wcześniej nie doświadczał, aż tak mocno, że myślał, że niektórych z nich już nigdy nie odczuje. Steven od samego początku był nią zauroczony, a on nie potrafił zrozumieć, dlaczego wypełniając wolę bogów przez tyle lat, tak ciągle potrafiła zachować optymizm. Dzielnie stawiała czoło każdej przeszkodzie i miała odwagę, by przyznać się do swoich słabości. Była silna, niezależna i nie pozwalała na to, by ktokolwiek mógł wpłynąć na to, w co wierzyła całym sercem. Jednak przede wszystkim potrafiła poświęcić praktycznie wszystko, by chronić niewinnych oraz osoby, na których jej zależało, co zdążył zobaczyć na własne oczy. Wiedział, że był idiotą, że nie potrafił dostrzec tego wcześniej.
I mógł mieć tylko nadzieję, że jeszcze nie było za późno.
Kochał Laylę, ale ich małżeństwo było błędem, zbudowanym na kłamstwach. Już dawno zrozumiał, że jedyne, co powinno ich łączyć, to przyjaźń. To zawsze najlepiej im wychodziło.
— Gdzie jest Zarya?
— Złota komnata w piramidzie Chefrena — oznajmił Khonshu. — Jak chcesz ją jeszcze zobaczyć, to musisz się pośpieszyć. Mogę wyczuć, że jest słaba.
Serce Spectora prawie zatrzymało się, gdy tylko usłyszał słowa boga, a później w jego głowie odezwał się Steven.
Musimy ją jak najszybciej znaleźć. Na pewno nie jest jeszcze za późno.
Marc spojrzał na Laylę, ale zanim cokolwiek zdarzył powiedzieć, ona go uprzedziła.
— Znajdź ją — poleciła mu, a i w jej głosie było słychać obawę o życie młodszej dziewczyny. — Zajmę się resztą.
Skinął głową i biegiem ruszył do wskazanego miejsca. Wspięcie się do pobliskiej piramidy zajmowało trochę czasu i z każdym krokiem bardziej denerwował się, że faktycznie mogą być za późno. Nawet Steven, który wcześniej wydawał się jeszcze jakoś pozytywnie nastawiony, miał takie same obawy.
Nie wiedział, ile czasu zajęło im dotarcie do komnaty, jednak zdawał sobie sprawę, że zdecydowanie za długo. Aż w końcu ujrzał obezwładnioną znajomą sylwetkę.
— Zarya! — Krzyknął głośno, biegnąc w jej stronę, a ona drgnęła na krześle. Zmrużyła oczy, starając się wyostrzyć swój wzrok, chociaż na krótką chwilę, by dostrzec osobę, która ją wołała. Biały kostium wyróżniał się na tle złotego koloru pomieszczenia, ale to brązowy kolor tęczówek sprawił, że od razu rozpoznała osobę przed sobą.
— Marc...? — Wymruczała cicho, unosząc na niego swój wzrok.
— Tak, to ja — odpowiedział nerwowo. Złapał jej twarz w dłonie, próbując znaleźć wszystkie jej obrażenia, ale oprócz zakrwawionego łuku brwiowego, wyglądało na to, że nic jej nie było. Potem dostrzegł kałużę krwi na podłodze i zabarwiony na ciemno kostium, który nie był w stanie jej odpowiednio uleczyć. — Uwolnię cię, nie ruszaj się.
Przeciął liny, które ją krępowały, a gdy została uwolniona, jej ciało zsunęło się z krzesła. Marc złapał ją w ostatniej chwili i ułożył jej głowę na swoich kolanach.
— Ty żyjesz... Jak?
— To długa historia — posłał jej szybkie spojrzenie i przycisnął wolną dłoni do jej rany. Zarya jęknęła głośno pod wpływem niespodziewanego uścisku. Wiedział, że stan, w którym się znalazła, po części był jego winą. Gdyby nie pozwolił na to, by zostali zaatakowani w grobowcu, gdyby on i Steven szybciej przebrnęli przez wspomnienia, a potem pokonali Harrowa, to może udałoby się zapobiec tej sytuacji. — Hej, wszystko będzie w porządku, okej? To nic poważnego i masz swój kostium, więc zaraz...
— Marc...
— Potrzebujesz tylko trochę czasu i wszystko będzie dobrze.
— Marc...
— Zaraz wyzdrowiejesz, Zarya. Nie musisz się niczym martwić, nie pozwolę ci umrzeć. Tylko skup się na tym, co mówię, dobrze? I nie zasypiaj!
— Marc. — Powiedziała nieco głośniej, przerywając mu jego nerwowo monolog. Jednak wtedy oczy Marca wywróciły się do tyłu i w jego miejsce pojawił się Steven. Zarya uśmiechnęła się, co było prawie niedostrzegalne. — Steven.
Dziewczyna żałowała, że nie potrafiła dokładnie go dostrzec, a jego obraz ciągle się rozmywał. Patrzyła na niego w pół przytomnie, tak jakby w ogóle go tam nie było, ale mimo tego, że doskonale znała sposób działania sztyletu i wiedziała, że jednym z nich było to, że umysł podsyłał halucynacje, tak była stuprocentowa pewna jego obecności. Czuła na sobie znajomy dotyk, jego palce delikatnie gładziły ją po policzku. Opuszki palców muskały jej skórę, a ona czuła, jak całe jej ciało reaguje na ten mały gest. Jego charakterystyczny zapach dochodził do jej nozdrzy, a oczy nie opuszczały z niej swojego spojrzenia. Steven nie potrafił oderwać od niej wzroku i nie dopuszczał do siebie myśli, że to wszystko mogło się tragicznie skończyć.
— Możesz mi coś obiecać? — Poprosiła, sięgając do dłoni, która ciągle przyciskał jej ranę i ułożyła na niej swoją rękę. — Będziesz mnie czasami wspominać?
— Nie możesz mówić takich rzeczy — pojedyncza łza spłynęła po jego policzku. Pochylił się nad nią, tak że prawie stykali się swoimi czołami. — Nie umrzesz, Zarya. Nic się nie stanie... To tylko... Zadraśnięcie i na pewno da się to wyleczyć.
— Umieram Steven i nic nie da się już zrobić — zacisnęła palce na jego dłoni, ale z powodu braku sił, nie był to mocny uścisk. — Posejdon nie odpowiada na moje wołania, a tylko on mógłby zabrać mnie na Olimp. Może tam udałoby im się...
— Musimy spróbować jeszcze raz — nalegał desperacko. — Nie możesz się poddać, nie teraz. Musisz żyć.
— Jest w porządku — uśmiechnęła się smutno. Zarya ostatnimi siłami, które jeszcze w sobie miała, dotknęła dłonią jego policzek. Wtedy Marc na nowo przejął kontrolę. — Cieszę się, że tutaj jesteście. Bałam się... Że będę tutaj sama i nikt... Umrę sama. Dzięki wam tak się nie stanie. Dziękuję, Marc. I Steven.
— Nie powinnaś za to dziękować — załkał cicho. — Nie powinnaś, zwłaszcza że to z mojego powodu to cię spotyka.
— To nie twoja wina, Marc. Wszystko to, co się wydarzyło było tylko i wyłącznie moją decyzją. I jeśli mam umrzeć, to przynajmniej wy ciągle żyjecie, a na koniec tylko to się dla mnie liczy — zakaszlała krótko, a jej wzrok przez chwilę przeniósł się na jej ranę. Dłoń Marca pokryła się krwią, ale to nie pomogło, by zatrzymać krwawienie. Uważała, że i tak wytrwała długo i sądziła, że była to zasługa tylko i wyłącznie kostiumu, który w jakiś sposób próbował ją leczyć. — Żałuję tylko... Że nie mieliśmy więcej czasu. Może miałoby to jakiś sens. Gdybym mogła, to chciałabym się przekonać. Z tobą i Stevenem... I wiesz, nigdy tak naprawdę się nie zakochałam. Ale chyba teraz...
— Wiem — wyszeptał z trudem. — Wiem, Zarya. Widziałem, to jak się zachowujesz względem nas i... Twój pocałunek ze Stevenem? Ja też go czułem i byłem wściekły, że to nie ja. Dlatego doskonale wiem, co chcesz powiedzieć.
Zarya nie odpowiedziała. Próbowała zrozumieć, czy faktycznie w ostatnich chwilach swojego życia, w jakiś sposób wyznawała im swoją miłość. Jednak właśnie w tym momencie rozumiała, że zależało jej na nich o wiele bardziej, niż mogłaby przypuszczać. Marc i Steven byli różni od siebie, jak niebo i ziemia, a mimo tego obydwoje potrafili trafić do jej serca. Teraz potrafiła nazwać te wszystkie uczucia, które cały czas towarzyszyły jej od samego początku – już od pierwszego spotkania ze Stevenem w bibliotece.
Zakochała się. Po raz pierwszy naprawdę poczuła, jak to jest. I to sprawiło, że poczuła ulgę. Obawiała się, że nigdy nie przekona się, jak to jest, ale teraz uśmiechnęła się na samą myśl, że było inaczej. Nawet ból przestał jej już dokuczać, jednak ona wiedziała, że oznaczało to tylko tyle, że jej minuty właśnie dobiegają końca.
— Marc? — Powiedziała z trudem, a on spojrzał na nią z gasnącą nadzieją w oczach. — Zapamiętaj, że nie zrobiłeś nic złego, dobrze?
Spojrzała ostatni raz w jego oczy, a później jej powieki spokojnie opadły.
Ostatnią rzeczą, jaką zarejestrowała, był przeraźliwy krzyk Marca i jego wzmocniony uścisk na jej ciele.
☾
Marc miał wrażenie, że Zarya śpi.
Spokojnie tak, jak tamtej nocy w Kairze, gdy wspólnie dzielili pokój, a on nie mógł spać i ją obserwował. Księżycowe światło oświetlało ją, jakby to ona była najjaśniejszą gwiazdą na firmamencie. Rozpuszczone brązowe włosy okalały jej twarz, a uroczy uśmiech dodawał tylko większego uroku. W tamtym momencie wyglądała naprawdę pięknie i nie potrafił oderwać od niej swojego wzroku, chociaż sam wyśmiewał się z podobnych myśli Stevena. Teraz gdy trzymał ją w swoich ramionach, nie mógł zrobić kompletnie nic, by ją ocalić.
Jej łosy opadły na zakrwawione czoło, a na policzkach znajdywały się zaschnięte łzy. W swoich ostatnich chwilach płakała, a on dopiero teraz potrafił to dostrzec. Nie dopuszczał do siebie myśli, że wcześniej walczyła, została zaatakowana i teraz umierała.
Marc, sprawdź jej puls. Na pewno jest szansa...
— Nie możemy nic zrobić, Steven. Nie jesteśmy w stanie jej pomóc.
Pamiętał to, co opowiadała o swoim sztylecie, gdy po raz pierwszy się spotkali. Ostrze zresztą ciągle się przy nim znajdywało i od razu chciał je zniszczyć. Nie rozumiał jednak, dlaczego do tej pory jej grecki opiekun ciągle się nie pojawił. Czy nic dla niego nie znaczyła? Czy przejmowali się nią tylko, że im służyła, a w momencie, gdy potrzebowała ich pomocy, zdecydowali się od niej odwrócić, skazując na śmierć?
Miał wrażenie, że to jakiś koszmar. Sam ledwo, co wrócił z umarłych, doświadczając najdziwniejszych przeżyć w swoim życiu i kiedy wracał, wierzył, że zarówno Zarya i Layla były całe i bezpieczne. Tym bardziej nie potrafił pojąć, jak doszło do tego, że znajdywał się w środku piramidy z nieprzytomną i umierającą w jego ramionach Zaryą.
— Nie, nie, nie, obudź się — powiedział nerwowo, odgarniając włosy z jej czoła. — Słyszysz? Gówno mnie obchodzi, czy jesteś zmęczona i masz otworzyć oczy. Możesz umrzeć dopiero wtedy, gdy ci na to pozwolę i to nie jest ten pierdolony dzień. Uparta dziewczyno, co ty sobie myślisz, co?
Jego pytanie głucho odbiło się od ścian komnaty, ale nikt nie był w stanie odpowiedzieć. Marc był kompletnie załamany i bezsilny, bo stało się to, czego najbardziej się obawiał. Był za późno i nie mógł zrobić nic więcej. Emocje, z którymi nie umiał sobie poradzić, uderzyły go ze zdwojoną siłą i wtedy Steven przejął kontrolę.
— Zostało jej, co najwyżej kilka minut — odezwał się Khonshu, materializując się obok. — Czuję, jak jej organizm jest na wykończeniu.
Grant nie spojrzał na bóstwo. Nie potrafił oderwać swojego wzroku od nieprzytomnej twarzy dziewczyny.
— Musi być coś, co pozwoli jej żyć — wyszeptał, drżącym głosem. — To nie może być koniec.
— Tylko olimpijczycy mogą ją uratować. Naprawdę mi przykro Steven, ale nic nie możesz zrobić.
— Ja nie, ale ty tak — uniósł w końcu swoje spojrzenie na Khonshu. — Możesz ją uratować albo spróbować się skontaktować z jej bogami. Po prostu coś zrób!
Był w stanie zrobić wszystko, by tylko Zarya została uratowana. Nawet służyć Khonshu do końca swojego życia. Była za młoda, by umierać i miała przed sobą całe życie, a on rozumiał, że chciał być tego świadkiem.
— Moje moce na nią nie zadziałają, a zanim otrzymam zgodę na audiencję, tak dla niej będzie już za późno. Wiedziała, że któregoś dnia coś takiego może się wydarzyć. Akceptowała to.
Steven zacisnął palce na materiale jej kostiumu i pozwolił łzom swobodnie płynąć po policzkach. Oparł czoło o jej klatkę piersiową tylko po to, by znów jej nie pocałować. Jak bardzo chciał to zrobić, tak wiedział, że jeśli znowu poczuje smak jej ust, tak będzie go to prześladować do końca życia. Byłoby to jego najpiękniejsze, a zarazem najgorsze wspomnienie, które by posiadał. Zresztą nie wyobrażał sobie, by mógł ją pocałować, a ona by tego nie odwzajemniła. Ten krótki moment, który dzielili przed zejściem do grobowca, był wyjątkowy, bo czuł jej ciepło, obecność i delikatny dotyk, które sprawiały, że jego serce chciało wyrwać się z piersi, a oddech przyśpieszał.
Spojrzał do góry, gdy w komnacie rozległ się głośny trzask. Posejdon zmaterializował się kilka kroków od nich i dzięki swojej magii był widoczny nie tylko dla Khonshu, ale i dla bruneta. Bóg był idealnie ubrany i uczesany, a na jego złotej zbroi znajdywał się wyrzeźbiony trójząb. Oczy błądziły nerwowo po pomieszczeniu, aż w końcu ujrzał sylwetkę nieprzytomnej dziewczyny.
— Zarya! — Zawołał Posejdon. Podbiegł do niej, tak szybko, jak to było możliwe, a później kucnął obok. Jego dłoń wylądowała na jej policzku i delikatnie przejechał po nim swoimi palcami. — Moja droga, co on ci zrobił?
— Ty jesteś jej opiekunem — zauważył Steven. — Posejdon.
— Tak — zgodził się nerwowo. Spojrzał na ranę w jej boku, a następnie przyłożył palce do jej szyi, szukając pulsu. Odetchnął ze słyszalną ulgą, jednak zaraz jego dłoń wylądowała na jej klatce piersiowej. Wyszeptał kilka słów po grecku, z jego dłoni wydobyło się złote światło i wtedy Zarya niespodziewanie jęknęła z bólu. —Rzuciłem na nią czar spowalniający, ale muszę natychmiast zabrać ją na Olimp.
— Zabierz mnie ze sobą — poprosił, ale Posejdon pokręcił głową, nawet na niego nie spoglądając.
— Nie zostaniesz wpuszczony na Olimp. Obydwoje wkurzylibyśmy tym Zeusa i jeszcze odmówiłby jej pomocy. Tego nie chcemy, prawda?
Steven nie odpowiedział, ale niechętnie wypuścił ją ze swoich ramion i przekazał bogu. Posejdon wsadził rękę pod jej zgięte kolana, a drugą ułożył pod jej plecami i delikatnie uniósł do góry.
— Czy ona wyzdrowieje? — Zapytał cicho, z obawą. Nie potrafił spojrzeć na boga, bo nie chciał odczytać z jego twarzy nieprawdziwych zapewnień. Posejdon wymienił krótkie spojrzenie z Khonshu, który przez cały ten czas przyglądał się temu, co się działo.
— Zarya opowiadała ci o sztylecie? — Grant pokręcił głową, ale w jego miejscu pojawił się Marc, który wypowiedział szybkie tak. Jednak prawda była taka, że wiedza, którą posiadał, była minimalna, ale wystarczająca i mógł mieć tylko nadzieję, że obecność Posejdona sprawiała, że istniała szansa, by przeżyła. Bóg był zaskoczony niespodziewaną zmianą, ale nie skomentował tego w żaden sposób. — Jest w ciężkim stanie. Nie wiem, czy nasza magia będzie w stanie ją uleczyć, ale dopilnuję, by zrobiono wszystko, tak jak trzeba. Jeśli się uda, to leczenie na pewno potrwa. Wtedy powiem jej, by się skontaktowała z tobą po powrocie na ziemię.
Marc uniósł swój wzrok do góry.
— Po prostu... — zaczął, ale zanim powiedział na głos to, co dręczyło jego serce, zdecydował inaczej i westchnął ciężko. — Zresztą, nieważne. Opiekuj się nią, zasługuje na to.
— Zawsze — zgodził się Posejdon i nim ktokolwiek zdążył zareagować, zniknął z Zaryą na rękach równie szybko, co się pojawił.
Gdyby nie metaliczny zapach krwi i jej widok na posadzce oraz stroju Moon Knighta, nie byłoby żadnego dowodu na to, że jeszcze chwilę wcześniej, ktoś walczył w tej komnacie o swoje życie.
— Posejdon uwielbia tę dziewczynę, jak nikogo innego i zrobi dla niej wszystko, więc nie kłamał, gdy mówił, że dopilnuje, by wyzdrowiała. Jest dla niego wyjątkowa — odezwał się Khonshu i podpierając się o swoją laskę, pochylił się do przodu w stronę Marca. — Wypełniłeś swoje zadanie. Jesteś wolny, tak jak tego chciałeś.
Bóg ulotnił się z pomieszczenia, nie zostawiając za sobą najmniejszego śladu. Kostium zniknął z ciała Marca, ale on sam czuł, że w tym momencie nie zależało mu na tym, czy ciągle miał być awatarem, czy odzyskał swoją wolność. Zarya i jej nastawienie spowodowały, że jego punkt widzenia się zmienił i zaczął patrzeć na wszystko z zupełnie innej perspektywy.
Był wolny i miał wrażenie, że to było najbardziej wyzwalające uczucie na świecie. Mimo tego, jak mógł całkowicie się z tego cieszyć, gdy dziewczyna walczyła o swoje życie, a on nawet nie mógł przy niej być?
Schował twarz w swoje dłonie i zawył głośno z bezsilności.
Jedyne, co mógł zrobić, to czekać. I mieć nadzieję, że jeszcze zobaczy ją całą i zdrową.
\‥☾‥/
A/N:
trochę mnie poniosło,
bo ten rozdział ma jakieś 6 tys słów,
i jest najdłuższym jaki kiedykolwiek napisałam,
i prawdopodobnie najbardziej łamiącym mi serce,
mam tylko nadzieję, że Steven i Marc nie są za bardzo out of character
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top