22. mr. the great
NIE WIEDZIAŁA, ILE CZASU WĘDROWALI.
To mogły być minuty albo nawet i godziny, ale w końcu dotarli do przewężenia. Wejście prowadzące do kolejnego pomieszczenia nie było większe, niż kwadrat metr na metr, dlatego obydwoje musieli się pochylić, by przejść dalej. Prosta droga się skończyła, a w jej miejsce pojawiła się ścieżka wody wraz z kamieniami.
— Nie wierzę — odezwał się Steven, stając na kamieniach i kierując się wzdłuż przejścia. Poświecił latarką do góry, tak że pomieszczenie zyskało trochę dodatkowego światła.
Zarya rozglądnęła się po komnacie i musiała przyznać, że było to wyjątkowo wystawne miejsce. Bogato zdobione malunki na ścianach, złote rekwizyty, które zdecydowanie były autentyczne i wielki grobowiec na samym środku tuż przed nimi. Grant był w siódmym niebie i słyszała to w każdym jego radosnym słowie, które wypowiadał. Czy kierował to do siebie, czy do niej, to była inna kwestia, której nie potrafiła jeszcze rozgryźć.
— Jesteśmy tu pierwsi. Grobowiec godny faraona. Totmesa Drugiego. Nefretiti. To jeden z tych wielkich, Zarya.
Steven zatrzymał się na środku przejścia i spojrzał do góry z największym zachwytem, a później usłyszał głos Marca w swojej głowie.
Pocałowałeś ją.
Przeniósł swój wzrok na swoje odbicie w wodzie, a ona szybko zrozumiała, co się dzieje. Mimo tego, że nie słyszała tego, co mówił Spector, tak to, co odpowiadał mu Steven, jak najbardziej.
— Cóż, to była wspólna decyzja. I co zrobisz? Utopisz nas?
Mógłbym.
— Gdybym nie wiedział lepiej, to uznałbym, że jesteś zazdrosny, a nie chcę nic mówić, ale doskonale pamiętam twoje ostatnie słowa, gdy o tym rozmawialiśmy.
Nie jestem zazdrosny, Steven.
Brunet parsknął cicho, a później uniósł swój wzrok na Zaryę, która przez cały ten czas mu się przyglądała. Mogła tylko podejrzewać, o czym rozmawiali, ale coś podpowiadało jej, że w jakiś sposób ona mogła być tematem ich dyskusji. Wolała jednak nie poruszać teraz tego tematu.
— Uznajmy, że ci wierzę — odpowiedział Grant, spoglądając z powrotem w swoje odbicie.
Cokolwiek. Poza tym powiedziałeś Layli prawdę o tym, dlaczego się od niej odsunąłem. I tego się nie spodziewałem.
Steven mruknął ze zrozumieniem, a później przeskoczył z kamienia na podest, na którym znajdywał się grobowiec. Odwrócił się do tyłu i wyciągnął rękę, by pomóc dziewczynie. Zarya ujęła jego dłoń i za chwilę stała obok niego na stałym gruncie, mając przed sobą prawdopodobnie po raz pierwszy, tak wielki starożytny grobowiec. Wzniesienie było wręcz napakowane wszelkimi ozdobami i naczyniami, a z sufitu wpadało światło, które idealnie oświetlało sarkofag.
— Spójrz na te wszystkie zabytki — Steven zwrócił się do niej bezpośrednio, wskazując ręką na otoczenie. Później zaczął zastanawiać się na głos. — Macedońskie? Nie, na pewno nie. To jakie? — Podszedł do grobowca i kucnął, skupiając się na wyrytych na nim hieroglifach. — Niemożliwe, to się nie zgadza. Nie mogą być macedońskie. Jeden faraon kazał nazywać się Egipcjaninem. Ale...
Przerwał na chwilę, prostując się, by lepiej spojrzeć na przód sarkofagu. Jego usta rozchyliły się w szoku, oczy błyszczały z podekscytowania i wyglądało tak, jakby zaniemówił z wrażenia. Zarya z radością go obserwowała i była pod ciągłym wrażeniem jego wiedzy i radości z tego, co doświadczał. Nie wszyscy, nawet najbardziej zapaleni archeolodzy, czy znawcy, reagowaliby, aż tak jak on. To było niezwykle urocze i powodowało ciepło w jej sercu, którego nie potrafiła opisać.
— Wydaje mi się — odezwał się ponownie. Mówił powoli, robiąc odpowiednią chwilę napięcia, a zachwycony uśmiech nie schodził mu z twarzy. — Wydaje mi się, że właśnie spoglądamy na zaginiony grobowiec Aleksandra Wielkiego.
Nie musiała się nawet zastanawiać nad tym, czy kiedykolwiek wcześniej słyszała to imię. Odpowiedź była tylko jedna – słyszała. Może nie była tym, aż tak bardzo zafascynowana, jak Grant, tak bez problemu mogła stwierdzić, że miała okazję zobaczyć coś wyjątkowo niepowtarzalnego. Nie każdy mógł pochwalić się tym, że odnalazł zaginiony grobowiec faraona sprzed wieków. Zwłaszcza jeśli to był grób kogoś pokroju Aleksandra Wielkiego, który wyjątkowo zapisał się w historii starożytnego świata.
— Steven — mruknęła cicho i położyła rękę na jego ramieniu. Z ciężkim sercem przerywała mu podziwianie sarkofagu, ale ciągle mieli zadanie do wykonania. — Ushabti Ammit. Gdzie ono może być?
— Skoro stoimy przy grobowcu ostatniego awatara Ammit, tak zapewne...
Jego wzrok spoczął na ozdobnej trumnie, a ona od razu zrozumiała, to co chciał jej przekazać. Za nic w świecie nie podobało jej się otwieranie jakiegoś starożytnego grobowca i oczami wyobraźni widziała wszystkie klątwy, czy pułapki, które mogą ich spotkać, jak tylko to zrobią. Przełknęła z trudem ślinę, ale ostatecznie stanęła z boku sarkofagu i oparła się o niego dłońmi. Pchnęła do przodu, ale pokrywa nie puściła.
— Potrzebuję twojej pomocy — zawołała, a on natychmiast do niej podszedł. Wspólnie zaczęli pchać, ale Steven niespodziewanie zaprzestał swoich działań, odsuwając się od grobowca.
— Mój wewnętrzny głos krzyczy, że nie powinniśmy tego otwierać.
— Chcesz, by Harrow znalazł Ammit?
Chcesz, by Harrow znalazł Ammit?
— Proszę, niech każdy pojedynczo mówi — powiedział nieco sfrustrowany. Steven wziął głęboki oddech i ponownie naparł na sarkofag. — Dobra, Zarya, zróbmy to.
— Na trzy? — Zaproponowała, a on skinął głową. — Raz. Dwa. Trzy!
Para z całej mocy pchnęła do przodu, a pokrywa się poruszyła, najpierw z trudem, a później coraz lżej, z każdą chwilą ukazując większą zawartość tego, co się znajdywało w środku. Zarya wydała z siebie krótki jęk, wyrażający jej całkowite obrzydzenie, gdy w sarkofagu znalazła się kolejna obandażowana postać. Tym razem wyglądała na o wiele starszą, niż wszystkie, które do tej pory widziała.
— O mój boże — mruknęła, przykładając rękę do swoich ust. Gdy spojrzała na swoje odbicie w nieskazitelnie złotych zabytkach, które znajdywały się w środku, zobaczyła jak cała pobladła. — Czy możemy... Och mój boże, czy możemy szybko zgarnąć ushabti i stąd zwiewać, bardzo proszę.
Jak to możliwe, że nie wzrusza ją widok krwi, a jakiś kościotrup już tak?
Steven parsknął cicho, słysząc słowa Marca, a później spojrzał na zirytowaną dziewczynę. Zarya ścisnęła usta w prostą linię i założyła ręce na klatce piersiowej.
— Och, wybacz, love — odezwał się szybko. Uniósł swoją rękę do góry i puknął się palcem w prawą skroń. — To Marc. Zastanawia się, dlaczego nie wzrusza cię widok krwi, ale mumia już tak.
— Każdy ma swoje granice wytrzymałości. Poza tym, skąd pewność, że takie coś zaraz nie ożyje? I będzie chciało nas zjeść, zabić, zmumifikować i wyciągnąć nasze organy na żywca.
— Za dużo naoglądałaś się Mumii.
— Możliwe, ale nie powiesz mi, że nic w tym nie jest, biorąc pod uwagę, co się wydarzyło wcześniej z tym przeklętym truposzem. Ja mogę walczyć naprawdę ze wszystkim, ale żyjące zombie, to już dla mnie za wiele. Jeśli pozwolicie, to ja sobie stanę na czatach, a wy tutaj bawcie się z umarlakami.
I nie czekając na komentarz z ich strony, odwróciła się plecami do grobowca, tylko co jakiś czas spoglądając przez ramię, by sprawdzić, co się działo. Przez chwilę Steven zastanawiał się, co powinien zrobić, a później zaczął ściągać bandaże okalające twarz umarlaka. Bełkotał pod nosem coś w stylu „przepraszam panie Wielki" i „rany". Jednak i on w pewnym momencie skrzywił się na swoje własne działania.
— Zaraz chyba zemdleje — jęknęła cicho. Wtedy też bandaże zniknęły z twarzy mumii, odsłaniając zjedzony przez czas i różnego rodzaju specyfiki szkielet. — O mój boże, czemu ja na to w ogóle patrzę?
— Nie mam bladego pojęcia, Zarya — odpowiedział jej Grant, siłując się z zaciśniętą szczęką trupa. — Dobra, otwieraj się. Wybacz panie Wielki. Naprawdę bardzo przepraszam.
— Nie przepraszaj go, przecież on nie żyje. I błagam cię pośpiesz się.
— Mam ci wypomnieć, że to ty przed chwilą mówiłaś, że może ożyć w każdej chwili? Jak go przeproszę, to może przynajmniej nas nie zje.
— Nie jestem przekonana, czy to działa w ten sposób. Steven, czy ty wkładasz rękę do jego...?
Dziewczyna urwała w połowie. Nie potrafiła powiedzieć na głos, to co dokładnie obserwowała. A widok Granta, który wsadzał swoją dłoń do zniszczonej szczęki mumii, był ostatnią rzeczą, jaką chciała doświadczyć w swoim życiu.
— Boże będę mieć po tym koszmary do końca życia.
— To nie ty odwalasz czarną robotę i... o matko, to jest obrzydliwe.
— Patrząc na to, co robisz, to prawie tak, jakbym sama brała w tym udział.
— Wiesz, że wcale mi nie pomagasz?
W końcu jednak Steven szarpnął swoją ręką, a gdy wyciągnął ją z ciała mumii i uniósł do góry, w jego dłoni znalazł się kamienny posążek. Figurka przedstawiała postać kobiety o głowie krokodyla.
Ammit w pełnej krasie, proszę państwa.
Zarya odetchnęła z ulgą i wymieniła szybki, pełen ulgi uśmiech z brunetem.
— Teraz idziemy odnaleźć Laylę i stąd spadamy — stwierdziła z nową energią. Żadne z nich nie zdążyło się ruszyć, gdy w pomieszczeniu rozległy się przytłumione kroki, a w środku pojawiła się El-Faouly. — Chwała bogu, to ty. Właśnie mieliśmy cię szukać, bo znaleźliśmy Ammit.
— Wygraliśmy! — Zawołał z radość Steven. Odsunął się od grobowca i stanął obok Prescott, która jedyne, o czym marzyła, to by w końcu wydostać się z tych podziemi. — I ushabti wędruje do nas! Musiałem ją wyrwać Aleksandrowi Wielkiemu z gardła.
— Nie opowiadaj o tym ze szczegółami, bo znowu mi niedobrze — poprosiła cicho Zarya, a on pocałował ją szybko w głowę.
— Żaden problem, love — zarumieniła się, słysząc po raz kolejny sposób, w jaki się do niej zwrócił. — Wszystko gra?
Szatynka myślała, że to do niej się zwraca, ale jego wzrok był utkwiony w Layli. Uniosła na nią swoje spojrzenie i zobaczyła, że coś się nie zgadzało w zachowaniu kobiety. Patrzyła na nich wyjątkowo poważnie, a ból w jej oczach był porażający. Również na jej policzkach dało się dostrzec ślady po łzach, tak jakby dopiero, co płakała.
— Layla? Co się stało?
— Czy on mnie słyszy? — Zapytała ze złością, ignorując wcześniejsze pytania. Utkwiła swój zimny i gniewny wzrok w Stevenie, a potem zaczęła się do nich zbliżać, aż w końcu stanęła tuż przed mężczyzną. — Co stało się z moim ojcem? Mówię do ciebie Marc!
Layla uderzyła go w ramię, a później Steven uniósł swoje oczy do góry i kiedy ponownie spojrzał na kobietę, było ewidentne, że Marc przejął kontrolę nad ciałem. Cała sylwetka w jednej chwili się spięła, a oczy straciły swój radosny blask. Spector złapał natychmiast obie kobiety za dłonie i zaczął kierować ich do wyjścia, ale El-Faouly od razu wyrwała się z jego uścisku.
— Musimy iść — oznajmił nerwowo. — Idziemy. Nie możemy tutaj zostać.
— Nie! — Zaprzeczyła Layla. — Co stało się z moim ojcem?
— Posłuchaj mnie — poprosił Marc. — Wszystko ci wyjaśnię, ale teraz musimy stąd wyjść.
Ona jednak odsunęła się od niego, kręcąc głową. Wskazała na niego swoim palcem i zadała pytanie, które głuchym echem odbiło się od ścian pomieszczenia.
— Czy zabiłeś Abdullaha El-Faouly'ego?
— To nie jest odpowiedni moment... — zaczęła Zarya, starając się odwrócić uwagę od tematu i przekonać dwójkę do tego, by jak najszybciej stąd uciekać, ale natychmiast została uciszona.
— Nie wtrącaj się w coś, co kompletnie cię nie dotyczy! — Warknęła Layla w jej stronę, a szatynka jedynie skinęła głową i odsunęła się od kłócącej dwójki. — Marc, odpowiedz mi!
— Oczywiście, że nie! Nie zabiłem go — wyznał w końcu.
— Ale byłeś przy tym.
— Ja... — Marc wziął głęboki oddech i robił wszystko, by uniknąć spojrzenia na kobietę. — Tak, byłem. Layla... Mój partner zrobił się chciwy i zabił wszystkich na wykopaliskach. Próbowałem ocalić twojego ojca, ale nie mogłem.
— Bo doprowadziłeś do niego zabójcę?
Layla uderzyła go w klatkę piersiową, a on przymknął oczy i skinął głową, pokazując, że kobieta ma rację.
— Mnie też wtedy postrzelił. Miałem zginąć, ale nie umarłem. Choć powinienem. Chciałem ci powiedzieć od momentu, w którym się poznaliśmy, ale nie mogłem. Nie wiedziałem, jak to zrobić.
Dla Zaryi wszystko nagle zaczęło się układać. Ich zachowanie względem siebie, sekrety, które ukrywali... Kłamstwa, na których budowali całą swoją relację – czy przyjacielską, czy romantyczną. Mimo tego nienawidziła świadomości, że musiała być tego świadkiem. Takich rzeczy nie załatwiało się w towarzystwie osób trzecich. Chciała zniknąć i nie pamiętać o tym, że przyszło jej tego słuchać.
El-Faouly załkała krótko, chowając twarz w swoich dłoniach.
— To dlatego się poznaliśmy — spojrzała z powrotem na Marca. — Miałeś wyrzuty sumienia.
Jeśli kobieta chciała coś jeszcze dodać, tak odgłos poruszanych kamieni zdecydowanie jej w tym przeszkodził. Były tylko dwie możliwości apropo tego, co mogło się do nich zbliżać. Martwe, krwiożercę mumie lub ludzie Harrowa i żadna z tych opcji nie była zachęcająca.
— Teraz naprawdę musimy iść — zdecydowała Zarya i wszyscy natychmiast zaczęli rozglądać się za awaryjnym wyjściem. Problem polegał jedynie na tym, że trudno było je dostrzec.
— Znajdźcie je, a ja ich zatrzymam — poinformował Marc i sięgnął szybko po toporek, który był schowany w sarkofagu Aleksandra.
— Zostaję z tobą, Marc — powiedziała twardo. Wyciągnęła zawieszką i od razu przywołała swój strój. — Khonshu cię nie chroni, ale moi bogowie mnie, jak najbardziej. Sam nie dasz sobie rady.
— Kurwa — warknął brunet, spoglądając na nią ze złością, ale i rezygnacją. Zarya widziała w jego spojrzeniu, że nie chciał się z nią kłócić, chociaż bardzo tego pragnął. I zdawał sobie sprawę z tego, że miała rację, nawet jeśli nie potrafił otwarcie tego przyznać. — Jesteś cholernie irytującym wrzodem na tyłku, a twoja chęć bawienia się w superbohaterkę wyjebuje poza całą skalę.
— Z twoich ust, to brzmi jak komplement.
Wyciągnęła swój nóż, okręciła go dookoła swoich placów, a później przyjęła bojową pozycję. Stanęła obok Marca, który był równie gotowy do ataku, co ona. Wiedziała, że obydwoje zrobią wszystko, by powstrzymać zbliżającą się grupę, co tylko przekonało ją w tym, że istniało większe prawdopodobieństwo, że to byli ludzie Harrowa. Z jednej strony wolała walczyć z ludźmi, ale z drugiej zdawała sobie sprawę, że mając do czynienia z bronią palną i zdecydowanie większą przewagą liczebną, ich pozycja nie wyglądała najlepiej.
— Chodźcie! — Zawołał głośno Marc.
Niemal w tym samym momencie z każdego, możliwego kąta przed nimi wyszli ludzie Harrowa, a sam Arthur przeszedł przez główne wejście. W ręku trzymał skarabeusza, który unosił się nad swoją podstawką i wskazywał drogę. Później jednak upadł bezwładnie na dłoń starszego mężczyzny.
— Zarya, jak zawsze w gotowości — powiedział spokojnie Arthur. — A Marc... Ty jesteś sam. Pamiętam pierwszy poranek po tym, jak Khonshu mnie opuścił. Cisza i wolność. Jesteś wolny, a wolność niesie za sobą wybory.
— Nie słuchaj go, Marc!
Arthur uśmiechnął się nieznacznie, słysząc jej słowa. Wtedy też na nią spojrzał.
— Wbrew pozorom, co myślisz, to ty też masz możliwość wyboru — zwrócił się do niej, a ona prychnęła głośno, zaciskając mocniej palce na swojej broni. Później Arthur z powrotem spojrzał na Spectora. — Musisz dokonać teraz ważnego wyboru.
— Okej — skinął głową.
Na kamienny podest wspięła się dwójka uzbrojonych mężczyzn, a Zarya tylko czekała na odpowiedni moment, by zaatakować. Długo nie musiało na niego czekać, bo gdy jeden z ludzi Harrowa znalazł się odpowiednio blisko, Marc natychmiast go zaatakował toporkiem. Szybko pokonał jednego z nich, gdy ona sama obezwładniła kolejnego, a wtedy usłyszała głośny dźwięk wystrzeliwanej broni.
— MARC! — Krzyknęła głośno, widząc plamę krwi na jego białej bluzie. Arthur stał naprzeciwko niego z wyciągniętą bronią do przodu i ponownie strzelił.
Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Nabój wystrzelił i po chwili po raz drugi trafił w klatkę piersiową Spectora. Brunet cofnął się pod wpływem ostrzału, aż w końcu wpadł do wody, która natychmiast zaczęła przybierać czerwony kolor. Zarya niewiarygodnie szybko znalazła się tuż obok niego, kucnęła i przycisnęła swoje dłonie do jego krwawiących ran, ale było już za późno. Marc miał zamknięte oczy i nie oddychał.
Nie żyje.
Nigdy w całym swoim życiu nie była, tak przerażona, jak w momencie, gdy patrzyła na ich martwą sylwetkę. Ból i rozpacz rozdzierały niemal całe jej serce i ciało. Łzy nieświadomie spływały po jej policzkach, a ona nie była w stanie oderwać swojego wzroku od twarzy Marca i Stevena. Załkała głośno, opierając czoło o jego ramię, jednak nie potrafiła wydobyć z siebie ani jednego słowa.
— Nie ocalę człowieka, który nie chce ocalić siebie, Zarya — powiedział z przekonaniem Arthur.
A w niej coś zawrzało. Wściekłość i nienawiść zalały całe jej serce w takim stopniu, jak nigdy tego doświadczyła. Jedyne, o czym marzyła, to rozszarpać Arthura i go zabić. Powoli, tak by odczuwał, jak największy ból, który i tak nie mógł się równać z tym, co ona sama teraz czuła. Zacisnęła mocno palce na zakrwawionym materiale, a jej dłonie przybrały równie czerwony kolor.
— Myślisz, że ratujesz ludzkość, ale jedyne, co potrafisz, to niszczyć wszystko, co tylko nie zgadza się z twoimi planami — odezwała się, zaciskając mocno zęby. Spojrzała na Arthura, który stał niewzruszony i spoglądał na nią wręcz z politowaniem. — Nie wiesz, co to znaczy przyjaźń, miłość i jedyne czego pragniesz, to siła, by władać nad wszystkim.
— W każdym planie ktoś musi się poświęcić — odpowiedział, a później skinął głową do jednego ze swoich ludzi. Ten zaszedł Zaryę od tyłu i chociaż zdawała sobie sprawę z tego, co się zaraz miało stać, kompletnie nie zwracała na to uwagi.
Tępy ból rozległ się po całych jej plecach, gdy poczuła mocne uderzenie w kręgosłup. Straciła panowanie nad swoim ciałem i zaszumiało jej w głowie, gdy powoli traciła przytomność.
— Mówiłem ci, że Ammit nie jest w stanie zważyć twojej duszy, ale to jest nasz najmniejszy problem. Zabrać ją — rozkazał, a ona poczuła ponowne uderzenie, tym razem bliżej głowy.
Zarya upadła obok martwego ciała Marca. Jeszcze przez chwilę widziała twarz bruneta, który wyglądał tak, jakby tylko spał. Chciała dotknąć go ostatni raz, ale zanim była w stanie przesunąć rękę w jego stronę, poczuła, że straciła wszystkie możliwe siły.
I całkowicie odpłynęła.
\‥☾‥/
A/N:
aż mi trudno uwierzyć,
że powoli zbliżamy się do końca
przygody Zaryi, Stevena, Marca i Layli
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top