12. bad idea, good idea

MARC I ZARYA WPADLI DO MIESZKANIA.

Był wczesny poranek, słońce grzało niemiłosiernie i jej marzeniem było to, że odnalezienie informatora przebiegnie, tak prosto, jak to tylko możliwe.

Oczywiście, proste to, co najwyżej mogło być zrobienie herbaty, a nie odnalezienie osoby, która mogła znać położenie Harrowa.

Mieszkanie, w którym się znaleźli, było puste i wyglądało tak, jakby już ktoś wcześniej ich ubiegł. Wszystkie rzeczy były porozrzucane, sofa przecięta tak, że z dziury wychodziło wypełnienie, a na podłodze znalazły się świeże ślady krwi.

— Marc, spójrz — zawołała i wskazała palcem na szkarłatne plamy, które prowadziły do okna. — Myślisz, że ktoś go złapał?

— Wtedy zabiję i jego — powiedział przez zaciśnięte zęby, a później stanął na parapecie i wychylił się przez okno. Rozejrzał się na boki i gdy wrócił do pomieszczenia, spojrzał na Zaryę. — Na budynku jest więcej śladów. Chodź, to nie jest wysoko.

Marc podał jej rękę, a ona skorzystała z jego pomocy. Wskoczyła na parapet, a później na dach niższego budynku obok. Ktoś postanowił wykorzystać je jako skupisko rupieci, ale nie myślała o tym w żaden sposób, gdy zobaczyła kolejne ślady krwi, które prowadziły dalej w stronę dalszych budynków. Brunet zaraz znalazł się obok niej i wyszedł na przód.

— Nie powinien być daleko. Jak się pośpieszymy, to go jeszcze odnajdziemy.

I bez słowa ruszył biegiem przez dachy kolejny budynków. Zarya nie miała innego wyjścia, jak ruszyć za nim. Gdyby tych kilka lat wcześniej kiedykolwiek pomyślałaby, że takie sportowe wyczyny nie będą stanowić dla niej żadnej trudności, to chyba wyśmiałaby każdego. Nigdy nie była fanką sportu, jej kondycja leżała i kwiczała, ale trening na Olimpie porządnie dał jej w kość. Tam nikt się nie przejmował, czy miała tyle samo siły, co bogowie, czy była bardziej ograniczona, niż oni. Nikt nie dawał jej fory, a tym samym nie traktował ulgowo. Tylko dlatego do tej pory mogła teraz bez problemów brać udział w wyścigu, na który sama nigdy by się nie pisała.

Wyminęła pranie, które wisiało na linkach zamontowanych przy ścianach dachu, przeskoczyła na drugi budynek i ruszyła dalej biegiem. Marc była kilka kroków przed nią i z rozbiegu wskoczył do góry na wyższą kondygnację.

— To są chyba żarty — mruknęła do siebie, ale nie zatrzymała się ani na chwilę. Odbiła się od krawędzi niższego budynku, skoczyła do góry i w ostatniej chwili złapała za wyższy dach. Z trudem się podciągnęła, najpierw ułożyła jeden łokieć, później drugi i w końcu, gdy stanęła na własnych nogach, zobaczyła, że się spóźnili. Człowiek, którego poszukiwali, klęczał w otoczeniu trójki innych, a jeden z nich wbił mu nóż w ciało. Mężczyzna padł martwy niemal natychmiast.

— Cholera — Marc zaklął głośno, zwracając uwagę pozostałych mężczyznach. — Zabiliście go? Chcieliśmy z nim pogadać o wykopaliskach. Wygląda na to, że będziemy musieli porozmawiać z wami.

Jeden z nich prychnął, spoglądając prosto na Zaryę. Doskonale znała ten ironiczny wzrok. Widziała go za każdym razem, gdy ktoś lekceważył ją i uważał, że jako kobieta nie mogła nic zrobić i była całkowicie bezbronna. Nienawidziła tego, że ciągle musiała wszystkim udowadniać, że wcale tak nie było. Czasami nawet i samej sobie.

— Spóźniliście się — oznajmił jeden z nich i uniósł do góry ten sam nóż, którym wcześniej zamordował tamtego mężczyznę. — Nie znajdziecie już Harrowa.

— Serio?

Facet podrzucił ostrze do góry, ten zrobił obrót w powietrzu, a gdy wylądował z powrotem w jego dłoni, przerysował nim półokrąg na dachu budynku. Zarya przyglądała się temu z zaskoczeniem, a gdy drugi z mężczyzn również wyciągnął nóż i wspólnie zaczęli wykonywać ruchy jak w tańcu, zastanawiała się, czy to była jakaś nowa sztuka walki. A może po prostu to ona była tak zacofana, że zdecydowanie wolała zwykłą, tradycyjną walkę. Chociaż z tego wszystkiego wolała najbardziej trzecią opcję: to oni mieli nierówno pod sufitem.

Odpięła pasek w talii, który przytrzymywał jej nowy beżowy szal i ściągnęła go ze swojej szyi. Owiązała jeden koniec wokół nadgarstka, tak że gdy opuściła rękę w dół, materiał ciągnął się po ziemi. Nie sądziła, że zakup, którego dokonała zaledwie wczoraj, tak szybko się sprawdzi i to nie tylko jako ochrona przed słońcem.

— Tańczymy? Walczymy? Co wolicie? — Zapytał Marc, a ona zachichotała cicho. Uważała, że to był wyjątkowo zabawny tekst, jak na Spectora.

— Ja bym preferowała taniec, ale walka też będzie dobra — powiedziała z rozbawieniem i nie czekała, aż to oni zostaną zaatakowani, tylko sama sprowokowała atak. Wyrzuciła swój szal do góry, tak że wylądował na głowie jednego z mężczyzn, a później pociągnęła materiał do siebie i uśmiechnęła się niewinnie do zdezorientowanego faceta. — Cześć.

— Suka — warknął w jej stronę i pchnął nożem do przodu.

Zarya szybko zrobiła unik, cofając się o krok do tyłu. Wyrzuciła nogę do góry i z całej siły kopnęła go w piszczel, dzięki czemu ten upadł na jedno kolano. Uderzyła stopą o rękę swojego przeciwnika, a ten wypuścił z dłoni nóż. Niemal natychmiast znalazła się za nim, obwiązując swój szal wokół jego szyi. Ścisnęła końce materiału i potrząsnęła mężczyzną, tak że ten się wyprostował, a ona mogła się nad nim pochylić.

— Gdzie jest Harrow? — Zapytała, ale zanim zdążyła usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź, poczuła przeszywający ból w plecach. Przewróciła się do przodu, co od razu wykorzystał facet, którego próbowała przepytać. Mężczyzna wyplątał się z materiału i rzucił na nią, przygwożdżając do ziemi. Jego ręce szybko znalazły się na jej szyi i zaczęły mocno na niej zaciskać.

Szczerze miała dość tego, że w ciągu kilku dni ktoś już drugi raz próbował udusić. Zarya spięła wszystkie swoje mięśnie, a później uderzyła go głową w nos. Mężczyzna jęknął głośno, ale puścił ją i mogła wziąć szybki oddech. Wyswobodziła się spod jego ciała, a później kopnęła obiema nogami w klatkę piersiową. Facet opadł na plecy i kiedy miała już wstać i znowu zacząć go przesłuchiwać, ktoś po raz kolejny zaatakował ją od tyłu. Gdy się odwróciła, zobaczyła przed sobą młodego chłopaka, który nie mógł mieć nawet dwudziestu lat. Dzieciak przybrał bojową pozycję, ale nie to zwróciło jej uwagę, a oczy, które patrzyły na nią ze strachem.

Przez krótką chwilę się zawahała, ale ostatecznie uderzyła chłopaka w twarz, ale na tyle lekko, by nie wyrządzić mu większej krzywdy. Później złapała go za kurtkę i popchnęła na ścianę, przypierając go do niej. Nienawidziła takich sytuacji, gdy musiała walczyć z kimś ewidentnie sporo od niej młodszym. Większość z takich dzieciaków nie wiedziała dokładnie, co robiła i na co się pisali. Szli tępo zapatrzeni w jakiś swoich idoli lub ideologię, w którą zaczęli niespodziewanie wierzyć. Jednak to wszystko kończyło się praktycznie tak samo, a ona musiała dopisywać kolejne nazwiska do swojej listy.

— Nie walcz ze mną, bo i tak nie wygrasz — zagroziła mu, uderzając go drugi raz w twarz. Wiedziała, że nie będzie mieć po tym czystego sumienia, ale miała zamiar wykorzystać strach chłopaka. — Gdzie jest Harrow? MÓW!

— Nic ci nie powiem! — Odkrzyknął jej z pewnością. Zarya zaklęła głośno.

— Dzieciaku, chcesz żyć, czy nie?

— Ammit osądzi nas wszystkich.

— Okej, byłam miła — warknęła pod nosem, a później wysunęła łokieć do przodu i przycisnęła przedramię do szyi chłopaka, który od razu zaczął się dusić z powodu braku odpowiedniego dopływu powietrza. — Gadaj, gdzie on jest!

— Zarya, nie rób tego! — Zawołał Marc, ale ona szybko zorientowała się, że jego akcent brzmiał zupełnie inaczej, niż jeszcze chwilę temu. Z amerykańskiego, zmienił się na brytyjski i wiedziała, że w jakiś sposób Steven znów zaczął panować nad ciałem. — Puść tego chłopaka, on jest niewinny.

— Wie, gdzie jest Harrow — odpowiedziała nerwowo, ale nawet nie spojrzała na Stevena. Ciągle patrzyła w oczy chłopaka, mając nadzieję, że jej morderczy wzrok jeszcze bardziej go przerazi i zacznie gadać. — Mów, co wiesz!

— Zarya!

Głośny krzyk Stevena sprawił, że w końcu się do niego odwróciła i nieświadomie poluźniła uścisk na chłopaku. Ten szybko ją wyminął i biegiem zaczął uciekać, tak samo jak pozostała dwójka. Chciała ruszyć od razu za nimi, ale silne ramiona oplatające się wokół jej talii, natychmiast ją powstrzymały. Steven złapał ją mocno, a ona jedyne, co chciała, to wyrwać się z jego uścisku i dokończyć zadanie.

— Steven, puść mnie — powiedziała twardo, starając się na spokojny głos. — Jeśli teraz ich puścimy, to nigdy nie odnajdziemy Harrowa, ani grobu Ammit.

— Przemocą nic nie zdołasz — oznajmił prosto, a ona odepchnęła się od niego, chociaż zrobiła to z ciężkim sercem. Dotyk Stevena był przyjemny, zdecydowanie różnił się od tego, którym wczoraj w minimalnym stopniu uraczył ją Marc. Steven ewidentnie się o nią troszczył i nie chciał, by robiła te wszystkie okropne rzeczy, ale ona wiedziała, że nie miała innego wyjścia.

— Słuchaj, Steven — westchnęła ciężko, unosząc na niego swój wzrok. — Harrow nie może odnaleźć Ammit. Możesz zrobić, co chcesz. Wrócić do Anglii i wyprzeć to wszystko z pamięci, oddać kontrolę Marcowi, byśmy wspólnie mogli dokończyć tę sprawę. Jednak, jak bardzo bym chciała, ja nie ruszam się stąd, dopóki nie powstrzymam Harrowa i odnajdę swój sztylet.

— Masz wybór, Zarya. Zawsze go masz. Nie musisz robić tego wszystkiego.

W tym momencie żałowała, że Steven odzyskał kontrolę nad ich ciałem. Normalnie nic nie miałaby przeciwko, zwłaszcza że Marc miał swoje humorki, o czym zdążyła się dokładnie przekonać. Jednak w tej sytuacji tylko on mógł jej pomóc. Niewinny Steven, który nie skrzywdziłby nawet muchy, a co dopiero mówiąc o człowieku, kompletnie się do tego nie nadawał.

— Prawda jest taka, że muszę — odpowiedziała. — Steven, jeśli nie chcesz oddać kontroli Marcowi, to rozumiem, ale powinieneś już iść.

— Zarya...

— Idź — przerwała mu stanowczo. Steven spojrzał na nią ze smutkiem, ale w końcu odwrócił się i przeszedł przez wejście do budynku, zostawiając ją samą na dachu.

Zarya krzyknęła z frustracją, chowając twarz w swoich dłoniach. Trwała w tej pozycji przez kilka sekund, dopóki nie zdała sobie sprawy, że nie może tak bezczynnie stać. Wzięła swój szal i stanęła na krawędzi dachu, szukając najszybszego zejścia z budynku. Tuż pod nią znalazł się mały daszek, niżej wisiała lina, która przewieszona była przez okna w dwóch budynkach, a na samym dole dostrzegła kolorowe parasole, które, chociaż w minimalnym stopniu mogły zamortyzować jej upadek.

Mam nadzieję, że nie skończę, jak placek na dole.

Zeskoczyła z dachu na daszek balkonu, a później odbiła się od niego w stronę liny. Spadła kilka metrów w dół i w ostatniej chwili złapała się za sznur. Poczuła, jak jutowa lina zaczęła ocierać i wbijać się w jej skórę wewnątrz dłoni. Odczekała sekundę, by sznur przestał się kołysać, a ona mogła prosto wylądować na samym dole ulicy. Nie spodziewała się jednak cichego odgłosu, który ledwo usłyszała w ulicznym gwarze, dochodzącym do niej na górę. Spojrzała na drugi koniec sznura i zanim zdążyła powiedzieć głośne „kurwa", lina pękła, a ona z całą mocą wylądowała na ścianie budynku. Zderzenie sprawiło, że zabrakło jej powietrza w klatce piersiowej i nie mogła złapać oddechu. Jęknęła przeciągle z bólu, kilka razy próbując wziąć głęboki oddech, ale każdy kończył się niepowodzeniem. Płuca piekły ją żywym ogniem i zastanawiała się, czy w jakiś magiczny sposób, jednak nie umarła, bo to było niemożliwe, by jeszcze ciągle żyła. Zwłaszcza że nie potrafiła wciągnąć głupiego powietrza, a potem je wypuścić bez bólu.

W końcu jednak jej oddech zaczął się normować. Płuca ciągle jej doskwierały, ale na tyle, że mogła się do tego przyzwyczaić. Zeszła po linie na dół, a gdy wylądowała na ulicy, odetchnęła z ulgą. Nie miała pojęcia, w którą stronę się udać, ale i to szybko się rozwiązało, gdy najpierw rozpoznała głos jednego z mężczyzn, z którymi walczyli na dachu, a później głośne odgłosy bijatyki. Natychmiast ruszyła w tym kierunku i gdy znalazła się w połowie alejki, zobaczyła, że Marc odzyskał kontrolę nad ciałem i to on znowu walczył. Zanim jednak zdążyła do niego dotrzeć, zobaczyła, jak jeden z napastników wziął jakąś deskę i uderzył nią w głowę Marca. Ten stracił równowagę, a do tego oberwał od drugiego z nich w twarz i padł na ziemię.

— Hej, wy! — Zawołała, ruszając na nich i atakując.

Wiedziała, że walka na trzech była kompletnie niewykonalna bez jej kostiumu, ale nie miała zamiaru się tak łatwo poddać. Na przemian atakowała i unikała kolejnych ciosów, tak że w pewnym momencie już nie wiedziała, który z nich walczył z nią w danym momencie. Czuła, że z każdą minutą, traciła coraz więcej sił i gdy myślała, że to może się zakończyć tylko i wyłącznie jej śmiercią, Marc się ocknął i pomógł jej obezwładnić całą trójkę. Jednak w jego zachowaniu było coś innego, bardziej okrutnego i bezwzględnego. Coś, co widziała po raz pierwszy, nawet jeśli już wcześniej wiedziała, że w żaden sposób nie powstrzymywał się przed przemocą.

— Weź tego młodego — zwrócił się do niej, podnosząc z ziemi poobijaną i zakrwawioną dwójkę. Zarya od razu wykonała jego polecenie, ale nie mogła się oprzeć wrażeniu, że coś się zmieniło w jego głosie. To ciągle był amerykański akcent, ale wydawało jej się, że był niższy, niż wcześniej.

I czy on delikatnie zaciąga jakimś hiszpańskim, czy innym podobnym językiem?

Marc zaprowadził ich do wolnej furgonetki, wrzucił dwójkę mężczyzn na pakę, wcześniej uderzając ich w tył głowy. Powtórzył gest z młodym chłopakiem i gdy cała trójka była nieprzytomna, otworzył drzwi po stronie pasażera.

— Wskakuj, piękna — powiedział i posłał jej zadziorny uśmiech.

Zarya doszła do wniosku, że chyba oberwała porządnie w głowę, bo to nie było normalne zachowanie dla Marca. Już sam fakt, że nie kontrolował się w trakcie walki, zdecydowanie ją zaniepokoił, ale teraz, nawet nie wiedziała, co miała o tym myśleć. Niespodziewany komplement, albo pseudonim – nie potrafiła dokładnie stwierdzić – sprawił, że nie miała pojęcia, co powiedzieć. Dlatego bez słowa weszła do samochodu, a po chwili poczuła, jak i on siada za kierownicą i odpala silnik bez większego problemu, mimo tego, że nie miał kluczyków. Poprawił lusterko z przodu, tak by było skierowane na tył samochodu, by w razie czego szybko zaobserwować ruch nieprzytomnej trójki.

— Gdzie jedziemy? — Zapytała Zarya, spoglądając na niego. Marc nie odwdzięczył się tym samym, a jego wzrok utkwiony był na drodze.

— Za miasto. Tam nie będzie tylu ludzi — skinęła głową, a później zmarszczyła czoło, gdy znowu się odezwał. — Wszystko z tobą w porządku? Jesteś ranna?

— Tylko poobijana. Co prawda walnęłam w ścianę budynku, ale raczej nic poważnego mi nie grozi. I tak dziękuję za troskę.

Marc skinął głową i mruknął coś niezrozumiałego pod nosem, ale nie odpowiedział. Właściwie żadne z nich nie odezwało się przez całą drogę, ale ona nie mogła powstrzymać się, by spojrzeć na niego, co jakąś chwilę. Nie uważała, by znała go wyjątkowo dobrze, biorąc pod uwagę, że ich znajomość trwała kilka dni, ale nawet teraz potrafiła stwierdzić, że coś jej nie pasowało w jego zachowaniu. Od kiedy mówił na nią piękna? Nie, żeby miała cokolwiek przeciwko temu, bo chyba każda kobieta lubiła otrzymywać komplementy, ale czasami miała wrażenie, że ledwo jej imię potrafiło mu przejść przez gardło. I nagle jakieś komplementy i zdrobnienia?

Albo ja uderzyłam się zbyt mocno w głowę, albo to jednak on.

Po jakimś czasie furgonetka zaparkowała na opuszczonym wzgórzu za miastem, a Marc natychmiast opuścił samochód i ruszył na tył. Zarya w odbiciu lusterka widziała, jak wyrzucał na ziemię każdego po kolei, a oni zaczęli się budzić. Dwójka z nich znowu ruszyła do walki, ale wyglądało na to, że ten najmłodszy powoli rozumiał powagę sytuacji. Chłopak cofnął się na bok, a później i ona postanowiła opuścić auto. Gdy zeskoczyła na suche, piaszczyste podłoże zobaczyła, jak Marc wbił nóż w klatkę piersiową jednego mężczyzny, a zaraz z zimną krwią zamordował drugiego z nich.

Widok krwi nie był dla niej niczym nowym. Morderstwo również, ale ostatnią rzeczą, jaką się spodziewała to właśnie taki obraz. Zwłaszcza że potrzebowali odnaleźć Harrowa i tylko ta trójka wiedziała, gdzie on przebywał.

— Marc! Co do cholery? Mieliśmy ich przepytać, a nie zabijać! — Zawołała do niego, a on spojrzał na nią z rozszerzonymi w szoku oczami.

— Co? — Marc odwrócił się, by spojrzeć na jedno z martwych ciał. Później jego wzrok zatrzymał się na nożu, który trzymał w dłoni i zaczął mamrotać cicho pod nosem. Jeśli Zarya była zszokowana, to nie do końca wiedziała, jak powinna określić, to co widziała na twarzy Marca. Przerażenie, niepokój i miała wrażenie, że po raz pierwszy widziała, jak przez krótką chwilę nie potrafił zapanować nad swoimi emocjami. — Steven coś ty zrobił? — Steven musiał mu odpowiedzieć, bo nastąpiła krótka przerwa, a później znowu się odezwał. — Więc kto to zrobił?

Miała wrażenie, że śni i to wszystko nie dzieje się naprawdę. Jak w krótkim czasie, tak wszystko mogło się pokomplikować? Od momentu, w którym rozpoczęła ten dzień z Marciem, później pojawienie się Stevena w trakcie walki, znowu Marc, ale już nie była tego taka pewna. Młody chłopak jęknął z bólu, a Spector odwrócił się w jego stronę. Rzucił nóż na ziemię i zbliżył się do dzieciaka.

— Gdzie jest grób? — Zapytał stanowczo brunet. Jego sylwetka widocznie się napięła i był zdeterminowany jeszcze bardziej niż wcześniej, by wyciągnąć potrzebne informacje.

Wtedy też obok nich zmaterializował się Khonshu.

— Weź go na krawędź — polecił bóg.

— To tylko dzieciak.

— Będzie mówił.

— Marc — wypowiedziała jego imię z ostrzeżeniem, ale on ją zignorował.

Brunet chwycił chłopaka za koszulkę, przeciągnął na krawędź klifu i popchnął, tak że gdyby go puścił, dzieciak spadłby od razu w dół.

— Gdzie jest Harrow? — Krzyknął Spector, a chłopak złapał się za swój szalik i spojrzał w dół. Zarya miała nadzieję, że dzieciak od razu zacznie współpracować i zrozumie, że tylko to mogło go uratować od ewentualnej śmierci.

— Chwała Ammit — powiedział z przekonaniem, a później wyciągnął nóż z boku i odciął szalik, za który trzymał go Marc. Zarya przyłożyła rękę do ust, widząc, jak dzieciak wolał spaść i się zabić, niż zdradzić jakiekolwiek informacje.

Zawsze, to się kończy w ten sam sposób. Zawsze.

Marc zamarł w miejscu i z szokiem spoglądał w dół klifu, gdzie ciało chłopaka wyglądało jak mała, nieznacząca plama.

— Myślałem, że powie — odezwał się Khnoshu, pochylając się do przodu nad przepaścią.

— Ty teraz, tak na poważnie? — Warknęła Zarya, zwracając się bezpośrednio do bóstwa. Marc pokręcił głową, dając jej znak, że rozmowa na ten temat nie jest dobrym pomysłem, ale tak jak on wcześniej, tak i ona teraz postanowiła go zignorować. — To był tylko dzieciak! Wierzył w te swoje głupie ideologie, ale mogłeś to przewidzieć! Oni zawsze podejmują dramatyczne decyzje w takich sytuacjach. Zawsze!

Zacisnęła mocno pięści i szczękę, próbując zapanować nad swoją ogólnie pojętą wściekłością. Miała ochotę kogoś rozszarpać i wiedziała, że byłaby do tego całkowicie zdolna. Nie mogła przeboleć tego, co zrobił ten dzieciak, ale było już za późno, by cokolwiek z tym zrobić. Chłopak leżał kilkadziesiąt metrów niżej, martwy, bo wierzył w jakąś głupią ideologię.

— Sam postanowił się poświęcić, dziewczyno — odpowiedział Khonshu wyjątkowo spokojnie.

— Zrobił to, bo Harrow namieszał mu w głowie! Ja pier-kurwa-dole! Co teraz robimy? — Zarya spojrzała w miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu stał Marc, ale nie było go tam. Gdy się odwróciła, zobaczyła, jak ten stał przed zakurzonym, potrzaskanym lustrem i po raz kolejny komunikował się ze Stevenem. — Marc!

— Nie wchodź mi w drogę! — Warknął Marc do swojego odbicia, a później odwrócił się do Zaryi i Khonshu. — Skoro nie możemy znaleźć ekipy Harrowa musimy go powstrzymać inaczej — wziął głęboki oddech i zwrócił się bezpośrednio do bóstwa. — Czyli? Co z innymi bogami? Będą patrzeć bezczynnie, jak ktoś uwalnia Ammit?

— Prosząc bogów o audiencję, narażasz się na ich gniew — wyznał Khonshu.

— No shit Sherlock — parsknęła Zarya. — Co niby mogą ci zrobić?

— Jeśli ich rozgniewam, uwiężą mnie w kamieniu.

— Jak dla mnie może być — skomentował Marc.

— Ciekawe, jak pokonasz Harrowa, gdy przestanie cię chronić moja zbroja?

— Dobra — zgodził się z irytacją Marc, wyrzucając ręce do góry i z powrotem je opuszczając wzdłuż ciała. — To, co? Jakiś dobry pomysł?

Khonshu nie odpowiedział od razu. Pochylił głowę do przodu na krótką chwilę, aż w końcu spojrzał z powrotem na Marca i Zaryę i się odezwał.

— Mam niedobry pomysł.

Dziewczyna niezwykle się z tym utożsamiła.

Po co wpadać na dobre pomysły, jak te złe są zdecydowanie lepsze.

Później Khonshu zniknął, ale Zarya niemal od razu wyczuła nasilenie boskich mocy. Gdy zauważyła, że niespodziewanie robi się coraz ciemniej, spojrzała do góry, gdzie mocno świecące słońce, zaczęło się zmieniać w półksiężyc, który ogarniał całe miasto w ciemności, a później przybrał okrągłą formę i tak już został.

— Co ty robisz? — Zapytał Marc, a bóstwo natychmiast mu odpowiedziało.

— Wysyłam bogom sygnał, którego nie zignorują. 



\‥☾‥/

A/N:

wybaczcie, że dzisiaj tak późno, 

ale dopiero teraz udało mi się na spokojnie do tego siąść,

trzymajcie się do środy! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top