09. we have a deal

ZARYA ZAPUKAŁA DO DRZWI.

Szczerze miała dość tego dnia, a przede wszystkim wydarzeń sprzed ostatnich dwóch godzin. Walka z szakalem i świadomość, że nie mogła polegać w żaden sposób na pomocy Posejdona, całkowicie ją wykończyły. I w pewien sposób przeraziły, bo po raz pierwszy zostawała bez opieki. Gdy spełniała kolejne zadania od bogów, kiedy walczyła i skazywała kolejne dusze na wieczne cierpienie, zawsze czuła obecność swojego opiekuna obok siebie. Teraz nie miała nawet tego i już zaczęła za tym tęsknić. Mogła wypierać się tego, jak mogła, ale nic nie mogło zmienić faktu, że traktowała Posejdona jak ojca, którego tak naprawdę nigdy miała. Nigdy nie miała za złe swojej matce, że ta odeszła od swojego pożal się męża, bo ten był zdecydowaną kanalią i Zarya cieszyła się, że tak naprawdę nigdy nie musiała mieć z nim do czynienia. Dlatego podwójnie doceniała stosunek Posejdona do niej i rozumiała, że tak zdecydowanie powinna wyglądać relacja ojca z córką. Bóg troszczył się o nią, chociaż wcale nie musiał tego robić. Mógł zostawić ją w spokoju i pojawiać się tylko wtedy, gdy to konieczne, a on wręcz uprzykrzał jej życie, prawie każdego dnia. Zawsze mu to wytykała, drażniła się z nim i żartowała, ale teraz tak naprawdę rozumiała, ile to wszystko dla niej znaczyło.

Zamek otworzył się, a w szeroko otwartych drzwiach stanął Marc, ubrany w sportową koszulkę i zwykłe jeansy. Zarya nawet w stanie kompletnego zmęczenia mogła dostrzec to, że był przystojny. Na zupełnie inny sposób, niż Steven, chociaż dzielili wspólnie ciało. Ewidentnie chodziło o aurę, którą się otaczali. Gdy Steven przyciągał swoją empatią i serdecznością, tak Marc cechował się zdecydowaną pewnością i siłą.

— Ciągle nie dałaś sobie spokoju? — Powiedział na przywitanie, a ona westchnęła ciężko.

— Słuchaj, Marc — przetarła oczy palcami i uniosła na niego swoje spojrzenie. — To był długi dzień. Pełen niezaplanowanych wydarzeń i naprawdę nie chcę się z nikim jeszcze sprzeczać, czy kłócić. Możemy porozmawiać, jak ludzie?

— Chyba nie mamy innej możliwości, prawda? Zwłaszcza że sama mówiłaś, że nie dasz mi spokoju.

Była zaskoczona, że pamiętał jej wczorajsze słowa, ale nie skomentowała tego w żaden sposób. Marc wpuścił ją do środka i to było aż dziwne, że znajdywała się w tym mieszkaniu zaledwie kilka godzin temu. W tym czasie wydarzyło się tyle, jakby co najmniej minął tydzień. Zarya jednak nie oparła się temu, by trochę się rozglądnąć, bo poprzednim razem nie miała na to czasu. Mieszkanie nie było duże, ale było widać, że to Steven w nim mieszkał. Regały z książkami tworzyły małą biblioteczkę, a w akwarium pływała złota rybka. Dalej znajdywała się sypialnia i chociaż wydawało się jej dziwne, że w pomieszczeniu znajduje się duży słój z piaskiem, tak nie miała zamiaru ani naruszać danej przestrzeni, ani nawet o to pytać.

Dopiero po chwili zobaczyła, że na stole leżała zapakowana torba, a obok wszystkie potrzebne dokumenty do podróży.

— Jedziesz gdzieś? — Zapytała, wskazując palcem na widoczny paszport.

— Do Kairu — wyjaśnił. — Gdybyś uciekła ze skarabeuszem, tak jak powinnaś, zamiast ratować tyłek Stevena, tak wcale bym nie musiał.

— Przepraszam? — Wyjąkała z trudem.

— Harrow ma skarabeusza, bo postanowiłaś bawić się w superbohaterkę mimo tego, że kompletnie nie wiedziałaś, co masz robić. Myślisz, że jak założysz jakiś super kostium, to wiesz już wszystko o walce i zabijaniu?

Oczy Zaryi rozszerzyły się coraz bardziej, z każdym usłyszanym słowem. Niespodziewany słowny atak był ostatnią rzeczą, o której mogłaby pomyśleć, że wydarzy się jeszcze dzisiejszego dnia. Chciała się bronić, odeprzeć te zarzuty i powiedzieć, że to nie prawda, ale coś ją powstrzymywało. Jej usta ułożyły się w delikatne O, tak jakby chciała się odezwać, ale ostatecznie tego nie zrobiła. Bo w gruncie rzeczy wiedziała, że Marc miał rację. Jednak zdawała sobie sprawę również z tego, że nie mogła postąpić inaczej. Nawet jeśli teraz musieli mierzyć się z konsekwencjami jej zachowania.

— Powinnaś wrócić do domu, Zarya i zapomnieć o tym wszystkim — odezwał się po chwili, nieco łagodniej. Tym razem dziewczyna parsknęła ironicznym śmiechem, odzyskując głos.

— Co jak co, ale ty powinieneś doskonale wiedzieć, że osoby takie, jak my nie mogą sobie ot tak nagle o czymś zapomnieć — wytknęła mu, poprawiając nerwowo swoje włosy. Podejrzewała, że wyglądała jak siedem nieszczęść po walce z szakalem i rozmowie z Posejdonem. Do tego wiedziała, że cała jej szyja była odkryta, a siniaki widoczne gołym okiem, ale nie miała siły jeszcze tym się zamartwiać. Mogła mieć jedynie nadzieję, że Marc był zbyt przejęty sytuacją, w której się znaleźli, żeby zwracać uwagę jeszcze na coś takiego. — Zwłaszcza teraz. Harrow musi zostać powstrzymany, nie ma innej możliwości. Lecę z tobą do Egiptu.

Marc chrząknął i pokręcił głową.

— Nie ma takiej opcji — powiedział stanowczo. — Nie potrzebuję twojej pomocy, by odnaleźć grób Ammit.

— Wiem — zgodziła się bez problemu. — Ale mogę ci pomóc i wiesz o tym mimo tego, że nie chcesz tego przyznać. Poza tym w trakcie walki z szakalem zniknął jeden z moich sztyletów i Posejdon ma przeczucie, że te dwie sprawy się ze sobą łączą. Jeśli mój sztylet trafił w ręce Harrowa, to mamy wspólny problem. Tak, jak mówiłam ci wczoraj. Razem możemy zdziałać o wiele więcej. Jeśli boisz się, że narażam się na niebezpieczeństwo, to bez problemu. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

Brunet zamilkł, aż w końcu wziął głęboki oddech i wypuścił ciężko powietrze.

— Jesteś uparta, a to oznacza, że bardzo dobrze cię oceniłem — skomentował po chwili, posyłając jej zrezygnowane spojrzenie. Marc podszedł do stolika, na którym leżały jego rzeczy, a później sięgną po kopertę z biletami i podał ją dziewczynie. — Dlatego kupiłem bilet i dla ciebie.

Zarya z zaskoczeniem odebrała kopertę. Otworzyła ją, a gdy zajrzała do środka, faktycznie zobaczyła dwa bilety lotnicze na przelot z Londynu do Kairu. Jeden był zatytułowany jej imieniem i nazwiskiem, a przy tym posiadał wszystkie jej dane teleadresowe.

— Skąd wiesz, gdzie mieszkam? — Zapytała, marszcząc brwi.

— Sprawdziłem cię — powiedział bez zawahania, a ona uznała, że zadała wyjątkowo głupie pytanie. Mogła się tego spodziewać, zwłaszcza że sama wcale nie była lepsza. — Zarya Prescott, urodzona 8 grudnia 1996 roku w Nottingham. Matka pracuje w sklepie, ojciec nie żyje. W szkole średniej byłaś przykładem dobrej uczennicy i skończyłaś ją z wyróżnieniem za zasługi na rzecz szkoły. Przez trzy lata studiowałaś dziennikarstwo, aż do wakacji w 2017 roku w Grecji. Później przeniosłaś się do Londynu i od pół roku pracujesz w bibliotece.

— Nieźle — uśmiechnęła się i skinęła głową z aprobatą. — Ale ja też zrobiłam swoje rozeznanie — założyła ręce na klatce piersiowej. — Zaciągnąłeś się do wojska jeszcze w szkole średniej. Jednak później zwolnili cię ze służby z powodu stanu zdrowia. Normalnie każdy wróciłby do domu, ale ty zostałeś najemnikiem. Widziałam nawet zdjęcia z miejsc, w których potwierdzono twoją obecność. Nie był to szczególnie przyjemny widok, to muszę powiedzieć.

— Nie za wszystko jestem odpowiedzialny — odparł nerwowo, a Zarya może była nierozsądna, ale wierzyła mu i czuła, że był z nią szczery.

— Może to wydawać się dziwne, ale wierzę ci.

Marc uniósł jedną brew do góry i musiała przyznać, że było w tym coś, co sprawiło, że poczuła dziwny, ale przyjemny skurcz w żołądku. Jej serce zabiło mocniej, ale równie szybko się uspokoiło.

Zarya, idiotko, co ty wyprawiasz? Ogarnij się!

— I co w związku z tym? Co zrobisz?

— Zupełnie nic — wzruszyła ramionami. Spojrzała jeszcze raz na kopertę, w której znajdywały się bilety, a później wyciągnęła z niej ten, który był jej zadedykowany. Schowała kartkę do kieszeni swojej kurtki i uniosła wzrok na mężczyznę. — Spotkamy się na lotnisku, Marc.

Zarya ruszyła do wyjścia, ale na chwilę zatrzymała się przy brunecie i radośnie poklepała go po ramieniu.

— Nie martw się, nie spóźnię się — powiedziała na odchodne i zanim Spector zdążył zareagować, jej już nie było w mieszkaniu.

☾ 

W krótkim czasie spakowała wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, ogarnęła się i przebrała w wygodniejsze cichy, by na godzinę przed wylotem znaleźć się na lotnisku. Bez problemu przeszła wszystkie bramki bezpieczeństwa, odnalazła odpowiedni terminal i po kilku minutach szukania, w końcu udało jej się dojrzeć Spectora. Marc siedział na jednym z krzeseł w poczekalni tuż przy wejściu na terminal, do sportowej koszulki dołożył szarą koszulę i skórzaną kurtkę, a na głowie miał czarną czapkę z daszkiem, założoną tak, by całkowicie zakrywała mu oczy.

Zarya pociągnęła swoją małą walizkę w jego stronę i jak gdyby nigdy nic zajęła wolne miejsce obok niego. Wtedy też dostrzegła, że na przodzie jego czapki znajdywał się wyszyty półksiężyc. Marc nie odezwał się ani słowem, ale poruszył się nieznacznie, dając jej do zrozumienia, że jest całkowicie świadomy z jej obecności. Dziewczyna wzięła łyk soku pomarańczowego, który kupiła na strefie bezcłowej.

— Mogę zadać ci pytanie? — Odezwała się, spoglądając przelotnie na Marca.

— To zależy — odpowiedział tajemniczo, przymykając oczy. Zachichotała cicho.

— Od czego? — Dopytała się z rozbawieniem. — Zresztą nieważne. Jestem tylko czegoś ciekawa.

Marc mruknął cicho, dając jej znak, że ją słucha, a ona miała zamiar to wykorzystać.

— Khonshu dobiera ci wszystkie ubrania? — Zapytała wesoło, wskazując palcem na jego czapkę. — Wiem, że to bóg księżyca i pewnie uwielbia pokazywać, że w pewien sposób cię kontroluje, ale serio? Czapka?

— Mam ją już od dłuższego czasu — wymruczał w swojej obronie. — Coś ci się w niej nie podoba?

— Nie — pokręciła głową, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. — Jest spoko. Dobrze w niej wyglądasz.

Chwila, Zarya. CO TY POWIEDZIAŁAŚ?!

— To nie tak, że twój strój w ogóle nie mówi o tym, że ciebie też ktoś kontroluje — odpowiedział bez emocji Marc, nie zwracając uwagi na jej słowa, za co była cholernie wdzięczna. — Z reguły nie zgadzam się ze Stevenem, ale wcześniej miał rację.

— O czym? — Zarya zmarszczyła brwi.

— O twoim stroju. Tym, w którym walczyłaś. Nie powiesz mi, że sama nie masz w nim wrażenia, jakbyś była czyjąś własnością.

— Nie, nie, nie — poruszyła palcem wskazującym kilka razy na boki. — Po pierwsze jestem młodą i niezależną kobietą, a nie czyjąś własnością. Po drugie strój ma mnie chronić. I po trzecie uważam, że wyglądam w nim całkiem zaje-kurwa-biście. Zresztą, to nie ja latam w bandażach i pelerynie po mieście.

Marc uniósł kącik ust do góry, a ona uznała, że to było najbliższe do uśmiechu, co mogła otrzymać z jego strony. Zawsze lepsze to niż nic. Ale niemal podświadomie pogratulowała sobie, że potrafiła być zabawna, że nawet ktoś taki, jak Spector – oziębły i gburowaty – potrafił docenić jej umiejętności. A może wcale taki nie był? Może jednak w jakiś sposób on i Steven byli do siebie bardziej podobni, niż obydwoje chcieli się do tego przyznawać?

Przez krótką chwilę żadne z nich się nie odzywało. Mimo późnej pory, tak na lotnisku znajdywało się wyjątkowo sporo ludzi, mimo tego nikt nie zwracał na nich uwagi. Zarya wyłapała, jak jakaś starsza pani posłała jej serdeczne spojrzenie, ale co miała ona na myśli, to kompletnie nie wiedziała. Jednak z reguły była miła, dlatego uśmiechnęła się w odpowiedzi, a później spojrzała na ekran, na którym widoczny był kierunek lotu z ich terminalu. Biały duży napis Kair sprawił, że miała ochotę wziąć swoje rzeczy i wyjść z lotniska. Po raz kolejny leciała w wymarzone przez nią miejsce, ale nie dla relaksu tylko z obowiązku. I wiedziała, że jak bardzo by chciała, tak nawet nie znajdzie ani chwili wolnego czasu, by spróbować coś zwiedzić.

Westchnęła ciężko, a gdy przeniosła swój wzrok na stoisko do ostatecznego sprawdzania dokumentów, zobaczyła, że przy biurku pojawiły się już dwie stewardessy. Jedna z nich podeszła do zamkniętych bramek, aż w końcu przesunęła je w bok i zaprosiła wszystkich pasażerów lotu do ustawiania się w kolejce.

— Będą nas wpuszczać — poinformowała szybko, klepiąc Marca po kolanie.

Nie czekając na odpowiedź z jego strony, wstała ze swojego krzesła i ciągnąc swoją walizkę, ustawiła się w kolejce. Brunet stanął obok niej, a po chwili pierwsze osoby były wpuszczane na pokład samolotowy. Zarya uwielbiała latać samolotami, chociaż zawsze czuła ten delikatny stres, że może wydarzyć się coś niespodziewanego. Wiedziała, że ona sama przetrwa każdą tragedię, bo wystarczyło, że zawołałaby Posejdona, albo chociażby użyła swojego kombinezonu. Jednak inni nie mieliby tyle samo szczęścia i to najbardziej ją przerażało.

Podała swój paszport oraz bilet stewardessie i z uśmiechem czekała, aż przejdzie wszystkie weryfikacje. Gdy wszystko poszło pomyślnie, zaczekała z boku na Marca i już po kilku chwilach razem kroczyli płytą lotniska do wyznaczonego samolotu. Spojrzała ostatni raz do góry, gdzie w oddali widziała oświetlone budynki miasta, zastanawiając się, jak długo znowu jej nie będzie. Wiedziała, że jeśli zniknie na dłużej niż na trzy dni, to może pożegnać się z pracą w bibliotece. Była jedną z jej ulubionych do tej pory, ale były rzeczy ważne i ważniejsze.

Zarya weszła do samolotu i krocząc za brunetem, szybko odnalazła ich miejsca. Marc wrzucił swoją torbę do skrytki bagażowej nad siedzeniami, a gdy i ona chciała zrobić to samo, szybko ją wyprzedził, biorąc jej walizkę w swoje ręce i położył obok swojego bagażu. Była tym zaskoczona i zdecydowanie nieprzyzwyczajona do takich gestów. Nie pamiętała kiedy ostatni raz ktoś pomógł jej w tak trywialnej rzeczy, jaką było wyłożenie bagażu na półkę i poczuła, jak jej serce zabiło odrobinę szybciej, niż wcześniej.

— Co? Dlaczego mi się tak przyglądasz? — Zapytał Marc, zauważając, że się na niego patrzyła. Zarya potrząsnęła głową, dochodząc do wniosku, że jeśli powiedziałaby na głos, to o czym myślała, tak byłoby to zbyt idiotyczne, nawet dla niej.

— Po prostu się zamyśliłam — wyjaśniła i nie wnikała w to, czy brunet faktycznie jej uwierzył, czy nie. — Dziękuję za pomoc.

Marc skinął głową i zrobił gest ręką, dając jej do zrozumienia, by usiadła pierwsza. Zajęła miejsce przy oknie i wyjrzała przez nie, chociaż nie widziała nic innego oprócz pogrążonej w ciemności płyty lotniskowej. Jasne neonowe światła odbijały się od przodu samolotu i kierunkowskazów, ale nie na tyle, by dokładnie potrafiła rozróżnić sylwetki pasażerów wchodzących na pokład.

W środku samolotu zbierało się coraz więcej ludzi, a co za tym idzie, włączono klimatyzację, która niemal natychmiast sprawiła, że poczuła ciarki na skórze. Z reguły nie narzekała na nieco zimniejszą atmosferę, ale teraz w środku nocy, gdy jej marzeniem było zakopanie się pod ciepłą kołdrą, owinęła się szczelniej swoją bluzą i schowała ręce pod pachami. Zawsze tak robiła, gdy próbowała je ogrzać i chociaż czasami jej sztuczka działała, tak teraz nie do końca.

— Wczoraj mnie trochę poniosło. Wybacz, że ucierpiałaś. Nie to miałem w zamiarach — wyznał niespodziewanie Marc, zniżony tonem, tak by tylko ona go usłyszała. Zarya posłała mu nierozumiejące spojrzenie, bo kompletnie nie miała pojęcia, do czego zmierzał. Później wskazał palcem na jej szyję, a ona niemal automatycznie przyłożyła do niej swoją rękę i od razu wyczuła, że wychodząc z domu zapomniała o jednej, ważnej rzeczy.

Apaszka, która przez cały dzień ukrywała jej posiniaczoną szyję, ciągle leżała na szafce przy drzwiach w jej mieszkaniu, gdzie położyła ją zaraz po powrocie do domu. Zaklęła głośno, tak że matka z dzieckiem przechodząca korytarzem samolotu posłała jej dezaprobujące spojrzenie. Później zaciągnęła kaptur bluzy na głowę i zapięła zamek pod samą szyję, by ukryć jakiekolwiek oznaki tego, że wczoraj prawie ktoś próbował ją udusić. Chociaż ewidentnie wyglądało na to, że nie takie były zamiary Spectora.

Nawet jeśli widziała jego akta i zdjęcia jego prawdopodobnych zbrodni, tak czuła się bezpiecznie w jego towarzystwie.

— Bywało gorzej, wierz mi — wyszeptała w odpowiedzi, ale oderwała od niego swój wzrok i spojrzała na własne dłonie. Po niebieskim lakierze nie było już śladu, a teraz jej paznokcie tylko delikatnie się mieniły za sprawą odżywki, którą niedokładnie nałożyła w trakcie pakowania swojej walizki. — Także luz, twoje przeprosiny są przyjęte.



\‥☾‥/


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top