06. freaking place of cult

TA CAŁA POLICJA, TO BYŁ JEDEN WIELKI CYRK.

Zarya wyczuwała kit na kilometr, a jednak siedziała zakuta w kajdanki obok Stevena. Radiowóz jechał przez kolejne ulice Londynu i dziewczyna próbowała znaleźć jakieś rozsądne wyjście z tej sytuacji. Steven był tym wszystkim widocznie przerażony, bo wszystkie zarzuty kierowane były tylko w jego stronę. Ona tam siedziała chyba tylko dla ozdoby i jak usłyszała – ewentualnych zeznań. Chociaż nie wiedziała, co miałaby niby zeznawać.

Przez chwilę cała ta sytuacja wydawała jej się wyjątkowo zabawna. Tyle lat służyła greckim bogom i robiła rzeczy, które normalnie wpisywały się w kilkadziesiąt przestępstw, a ani razu nie miała najmniejszej styczności z policją. W jej kartotece nie było nawet ani jednego mandatu, czy notatki o wykroczeniu. Jedyną informacją, która mogłaby kogoś zaciekawić, to był jej udział w pamiętnym wypadku, ale poza tym? Była przykładem idealnej obywatelki.

Nie zmieniało to tego, że ciągle to był jakiś pic na wodę. A skarabeusz znajdywał się w kieszeni jej kurtki i w tym momencie to było dla niego najmniej bezpieczne miejsce.

— Patrzcie państwo. Wiesz, kogo tu mamy, Billy? — Odezwała się kobieta, podająca się za panią detektyw. Zarya spojrzała w bok na Stevena i zobaczyła, jak ten wiercił się na swoim miejscu, próbując wyswobodzić swoje ręce z kajdanek. Na nic się to zdało, a ona nawet nie miała jak chociaż spróbować go uspokoić, bo sama miała ograniczone ruchy. Chociaż i tak była w lepszej sytuacji, bo jej ręce znajdywały się z przodu, a nie z tyłu. — Autentycznego międzynarodowego zbiega.

— To pomyłka — zaprzeczył natychmiast Steven. — To nie ja.

— Marc Spector był jednym z najemników, którzy napadali na wykopaliska w Egipcie. Jesteś ciekawy, co zrobili z archeologami? — Kobieta spojrzała na swojego partnera, a później na krótką chwilę odwróciła swój wzrok na Stevena. — Związali i zastrzelili. Regularna egzekucja.

Dziewczyna uważnie obserwowała zachowanie Granta i zobaczyła, jak z trudem przełknął ślinę. Później spojrzał w lusterko nad kierownicą, ale co w nim dojrzał, nie potrafiła powiedzieć. Może w ten sposób komunikował się z Marciem? Nie miała bladego pojęcia. Wiedziała jedynie tyle, że z minuty na minutę, sytuacja robiła się coraz bardziej skomplikowana.

— A nie przyszło wam do głowy, że tak czystym przypadkiem, to wszystko jest zwykłym zbiegiem okoliczności? — Zapytała spokojnie Zarya, pochylając się nieco do przodu, tak że mogła przyjrzeć się dwójce z przodu. — Według badań na świecie może istnieć co najmniej pięć naszych sobowtórów i może wzięliście nie tego, kogo potrzebujecie?

Tak słabej ściemy, to ja jeszcze nikomu nie wcisnęłam.

Detektywi zaśmiali się, ale nie odpowiedzieli, a ona wyprostowała się z oburzeniem. Prychnęła cicho pod nosem i posłała krótki, niezbyt wesoły uśmiech do Stevena. Grant westchnął, ale skinął do niej głową i zrozumiała, że w ten sposób chciał jej podziękować, że przynajmniej próbowała.

Później samochód wjechał w jakąś spokojną dzielnicę i zaczął zwalniać, aż w końcu całkowicie się zatrzymał. I to na pewno nie przed posterunkiem policji, co tylko ją utwierdziło w tym, że to wszystko było kłamstwem, które miało ich do kogoś sprowadzić. Zacisnęła mocno pięści, bo była praktycznie pewna, kto tak bardzo chciał się z nimi spotkać.

Arthur Harrow.

— Myślałem, że jedziemy na posterunek — odezwał się niepewnie Steven.

— Skąd ci to przyszło do głowy? — Odpowiedział mu nieznajomy mężczyzna, poprawił lusterko, tak że na jego ręce był widoczny tatuaż w kształcie wagi. Mamy przesrane.

Dwójka z przodu opuściła samochód, a umysł Zaryi pracował na najwyższych obrotach. Przymknęła na krótką chwilę oczy, wzięła głęboki oddech i starała się przypomnieć sobie swoje szkolenie, które musiała odbyć zaraz po tym, jak Posejdon postanowił ją uratować. Każdy z dwunastki bogów był odpowiedzialny za inny aspekt i...

— Nie, nie! Widziałem, co zrobiłeś tamtym ludziom — Głos Stevena, praktycznie sprawił, że niemal podskoczyła na swoim miejscu. Gdy na niego spojrzała, ten przyglądał się swojemu odbiciu w oknie po jej stronie i wszystko wyglądało tak, jakby się z nim komunikował. — Nigdy nie oddam ci kontroli. Słyszysz mnie? Nigdy.

— Rozmawiasz z Marciem? — Zapytała, ale zanim Steven zdążył otworzyć usta, tak w samochodzie odezwał się trzeci, nieco zniekształcony przez krótkofalówkę głos, który każdy z nich dobrze już znał.

— Głośno i wyraźnie Stevenie Grancie ze sklepu z pamiątkami.

Wtedy drzwi do samochodu się otworzyły, Steven wypadł na zewnątrz, a na chodniku stał Arthur Harrow.

— Wybacz za oczekiwanie, ale chcieliśmy najpierw zaznajomić się z sytuacją — powiedział Harrow, kucając przy Stevenie. Gdy uniósł głowę do góry, ujrzał Zaryę i uśmiechnął się do niej, jak gdyby nigdy nic się nie stało. — A my się znamy, prawda? Chociaż ciągle nie znam twojego imienia.

— I tak szybko go nie poznasz — odparła szybko, ale kobieta, która podawała się za detektywa, zdradziła jej tożsamość bez zawahania.

— Zarya Prescott — powtórzył Harrow, podpierając się na swojej lasce. Dziewczynie nie podobało się to, że poznał jej tożsamość. To był pierwszy, mały krok, by dowiedział się o tym kim naprawdę była. — Pozwolisz, że na chwilę zostawimy cię samą? Ja i Steven musimy porozmawiać o czymś ważnym.

Harrow zatrzasnął drzwiczki od samochodu i Zarya została sama. Przez chwilę obserwowała, jak dwójka mężczyzn ze sobą rozmawia. Arthur pomógł wstać Stevenowi z podłogi i poprawił nawet jego kurtkę. Gdy zaczął strzepywać kurz z jego ramienia, najpierw zmarszczyła czoło, a potem uniosła brew do góry na ten widok. Jedną z wielu rzeczy, które nienawidziła, była fałszywa troska innych, a w tym momencie wszystko, co robił wysłannik Ammit, wręcz krzyczało swoją dwulicowością.

Żałowała, że nie mogła dokładnie usłyszeć to, o czym rozmawiali, a właściwie to, co mówił Harrow, bo widziała, że na razie do tej pory tylko on się odzywał. I bardzo dobrze, bo miała nadzieję, że Steven będzie siedział cicho i nic mu nie wypapla, a przede wszystkim nie zdradzi najważniejszej informacji o skarabeuszu. Wiedziała, że musi zrobić wszystko, by stąd się wydostać, chociażby dlatego, by schować tę upierdliwą błyskotkę, tak daleko i tak głęboko, by nikt o tym nie wiedział i nie próbował jej odnaleźć.

Zarya nie odrywała swojego wzroku od rozmawiających mężczyzn, dlatego bez problemu potrafiła zaobserwować zmianę w zachowaniu Stevena. Zaczął szybko oddychać, jego klatka piersiowa unosiła się nieregularnie, a sam jakby skulił się z przerażenia. Patrzył ponad ramię Harrowa, a ten przysunął się do niego i prawie objął ramieniem. Ona sama w końcu uniosła swój wzrok w miejsce, w które patrzył Steven i nie była wcale zaskoczona, gdy ujrzała sylwetkę Khonshu. Bóg stał wyprostowany, trzymał w ręku swoje berło z półksiężycem na górnym końcu i zwracał się bezpośrednio do Stevena z rozkazem, by zabił Harrowa. Nawet po tylu latach, czasami miała problem, by zrozumieć, to jak działają jej zdolności. Z logicznego punktu widzenia w ogóle nie powinna widzieć niczego, co nie było związane z mitologią grecką i jej bogami, a jednak dostrzegała niemal wszystko, co było nadprzyrodzone. Wcześniej potrafiła zobaczyć egipskiego szakala, a teraz głośno i wyraźnie nie tylko słyszała Khonshu, ale również widziała go tak, jak każdego, zwykłego człowieka.

Gdy zerwał się mocny wiatr na zewnątrz, od razu wyczuła obecność boskich mocy. Cokolwiek robił Khonshu, tak wystraszył tym Stevena jeszcze bardziej. Natomiast Harrow wyglądał na w ogóle niewzruszonego. Jakby doskonale zdawał sobie sprawę z obecności boga. I może tak było? Ale jeśli tak, to uważała, że to wszystko było jeszcze bardziej pokręcone, niż wcześniej myślała. Harrow i Steven w końcu zaczęli się oddalać, a ona miała wrażenie, że Khonshu spojrzał na nią przez krótką chwilę, zanim i on zniknął jej z oczu.

Nagle ulica wydawała się wyjątkowo spokojna i tylko Zarya ciągle siedziała uwięziona w kajdankach. Przymknęła oczy ponownie, powtarzając wszystko to, co robiła, zanim Steven wytrącił ją z równowagi, komunikując się z Marciem. Ciągle nie była tego pewna na sto procent, ale rozumiała, że nie było innej możliwości. Zastanawiała się nawet, co sam Spector sądził o całej sytuacji i miała nadzieję, że jak tylko odzyska kontrolą nad ciałem, tak nie kopnie jej w tyłek.

Ale chwila, to przecież ja mam skarabeusza.

Otworzyła oczy, niemal natychmiast wiedząc już, co powinna zrobić. Uniosła swoje skrępowane ręce do góry i uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem, gdy wyciągnęła metalową wsuwkę ze swojego koka. Wyprostowała spinkę, robiąc z niej krótki, podłużny drucik, a później zgięła jedną jego końcówkę. Włożyła wsuwkę do dziurki od klucza w kajdankach i zgięła prowizoryczny klucz do tyłu. Gdy zobaczyła, że końcówka wsuwki wygięła się w taki sposób, że przypominała literę Z, mogła zabrać się do ostatniego i najważniejszego kroku. Umieściła klucz z powrotem w zamku i zaczęła kręcić nim w różne strony. To do góry, to w dół, czy na boki. Nie miała pojęcia, ile czasu spędziła, próbując otworzyć kajdanki, ale wiedziała, że i tak traciła zbyt cenne minuty. Pamiętała, że wyswobodzenie się z tego dziadostwa mogło zająć trochę czasu, a jej zniecierpliwienie w tym momencie w ogóle nie pomagało. Czuła, jak metal zaczyna drażnić skórę na jej nadgarstkach, a pierwsze krople potu pojawiają się na jej czole. Chciała od razu je zetrzeć, ale wiedziała, że gdyby to zrobiła, to cały proces musiałaby zacząć od nowa, a na to nie miała czasu.

W końcu jednak usłyszała ciche kliknięcie i blokada puściła. Kajdanki się otworzyły, a ona ściągnęła je z największą ulgą. Rzuciła je pod siedzenie razem ze zepsutą wsuwką i wyjrzała przez okno. Na ulicy nikogo nie było, a to była dla niej idealna okazja, by ostatecznie się ewakuować. Sięgnęła do klamki od drzwi samochodu, nacisnęła ją i przez trzy sekundy prawie dostała zawału, gdy obserwowała, czy wyjście się otworzy. Drzwiczki puściły bez problemu, a Zarya zgarnęła wszystkie swoje rzeczy i opuściła auto. Schyliła się, tak by nikt nie mógł jej dojrzeć i zaczęła obserwować otoczenie, w którym się znalazła. Jak bardzo chciała stąd zwiać, jak najszybciej, tak wiedziała, że zanim to zrobi, musi uratować Stevena z łap jakiegoś chorego, nieprzewidywalnego typa z magiczną laską. Inaczej, wyrzuty sumienia nie dałyby jej spokoju.

Dotknęła kieszeni w swojej kurtce i gdy wyczuła złotego skarabeusza w środku, zasunęła dla pewności zamek, by nie wypadł. Rozglądnęła się ostatni raz po okolicy, aż w końcu zdecydowała się podnieść i ruszyła opuszczoną uliczką, w której kilka minut temu zniknął Steven. Gdyby nie to, że znalazła się w jakimś miejscu kultu, to uznałaby, że nic nie wyróżniało tej dzielnicy. Może poza kozą na trawniku, bo taki widok w centrum Londynu był raczej niespotykany. Droga zaprowadziła ją do budynku, który widocznie odznaczał się wśród całej reszty. Był zdecydowanie większy i wyglądało na to, że i też starszy. Drzwi do środka były uchylone, a zza nich dochodziły przytłumione głosy. Zarya podejrzewała, że to właśnie tam znajduje się Steven, ale również i Harrow i cała rzesza jego zwolenników, którym sama na pewno nie dałaby sobie rady. Musiała znaleźć jakieś inne wyjście.

Zaczęła rozglądać się za drugą możliwością i długo nie szukała, bo zauważyła jak z boku budynku stoi opuszczone rusztowanie, które prowadziło na zniszczony, przysłonięty folią dach. To było jej wejście, a jak później wydostanie się z budynku razem ze Stevenem, postanowiła zostawić biegowi losu.

— Czyli nic wam nie jest — usłyszała kobiecy głos obok siebie, a gdy spojrzała na przybyłą osobę, od razu rozpoznała Laylę.

Krew się w niej zagotowała, kiedy przypomniała sobie, że od nich uciekła. Wskazała na nią oskarżycielsko palcem i mocno wbiła go w jej ramię. Layla wydała z siebie cichy i udawany, zbolały odgłos i odsunęła się o krok.

— Zostawiłaś nas tam samych — wytknęła Zarya. — I zwiałaś.

— Wolę trzymać się z daleka od policji — odpowiedziała prosto.

— Cóż, jak się okazało, to wcale nie była policja.

— Zdążyłam to zauważyć — zgodziła się Layla. — Śledziłam was od samego początku.

— To wyjaśnia, dlaczego tutaj jesteś.

— Słuchaj, Zarya — zaczęła spokojnie starsza kobieta, podchodząc bliżej do dziewczyny. — Rozumiem, że macie jakieś zadanie do wykonania z Marciem. Wiem, że może to wydawać się dziwne, zważywszy na to, że on i ja się rozwodzimy, ale chcę, żeby był bezpieczny.

— Żeby podpisał wasze papiery rozwodowe? — Wypaliła szybko Zarya, nie zastanawiając się nad tym, co mówi. Zmarszczyła brwi i spodziewała się co najmniej jakieś ciętej riposty ze strony Layli, ale jedyne co usłyszała, to jej cichy śmiech.

— To jeden z powodów. Drugi z nich to fakt, że sama chcę mu przyłożyć za to, że zniknął, o niczym mi nie mówiąc.

— Z chęcią to zobaczę, ale najpierw trzeba wyciągnąć Stevena od Harrowa — oznajmiła Zarya. Uśmiechnęła się do Layli, a później wskazała palcem na odkryte wcześniej rusztowanie. — A ja właśnie znalazłam sposób, jak to zrobić.



\‥☾‥/

A/N:
okazało się, że jednak zapisałam ten plik na dysku
i wrzucam nowy rozdział z telefonu
ehh ledwo co się skończył Moon Knight i już za nim tęsknie
obejrzenie Strange'a wcale nie pomogło

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top