02. unscheduled date?

PRZELOTNE ODWIEDZINY W MUZEUM NIE DAŁY JEJ KOMPLETNIE NIC.

Zarya miała ochotę wyrywać sobie włosy z głowy, gdy siedziała nad książkami z legendami i podaniami egipskimi i zastanawiała się, jak w ogóle ma odnaleźć awatara Khonshu. Nie posiadała żadnych informacji, ani nawet tego, czy był to mężczyzna, a może kobieta.

Była sfrustrowana, Posejdon nie odpowiadał na jej wołania i miała ochotę rzucić, to wszystko w cholerę.

Problem polegał jedynie na tym, że nie mogła. Czuła się tak, jak jeszcze kilka lat temu na studiach, gdy musiała przygotować się do wyjątkowo ciężkiego egzaminu na dzień przed terminem i nawet nie potrafiła się skupić na czytanych notatkach. Teraz z biegiem czasu zastanawiała się, jakim cudem otrzymała tytuł magistra, jednocześnie dorabiając sobie w barze, a przy tym będąc na każde zawołanie bóstw.

Potrzebowała chwili odpoczynku, dlatego zamknęła swojego laptopa i wyszła ze swojej małej kawalerki, praktycznie trzaskając drzwiami. Obracając kluczami wokół palców, bez zastanowienia skierowała się w stronę schodów, po których zaczęła zbiegać. Kilka minut później i dziewięć pięter niżej, dziewczyna wyszła na chłodnawe, wieczorne londyńskie powietrze i prawie odetchnęła z ulgą. Chciała na chwilę zapomnieć o tym, co ją czekało w mieszkaniu, ale prawda była taka, że jej zadanie ciągle krążyło jej po głowie. Nie pierwszy raz miała zrobić coś, gdzie nie posiadała praktycznie żadnych informacji. I chociaż była przyzwyczajona, że olimpijczycy ją uwielbiali, tak kochali ją w ten sposób drażnić, co sprawiało, że ze zdobywaniem podstawowych informacji musiała radzić sobie sama.

Zatrzymała się na światłach, schowała ręce do kieszeni swojej kurtki i na krótką chwilę pogrążyła się w myślach. Zgodnie z poradą Posejdona udała się do muzeum na wystawę o starożytnym Egipcie i nawet zapłaciła za przewodnika, który okazał się być kompletnym niedorajdą i nudziarzem. Żałowała, że tego dnia nie zobaczyła Stevena w sklepie z pamiątkami, a gdy tylko o niego zapytała, tak blondynka za ladą zmierzyła ją wzrokiem od góry do dołu i mruknęła coś niezrozumiałego pod nosem. Wtedy Zarya zdecydowała się wrócić do swojego mieszkania i spróbować w inny sposób się czegoś dowiedzieć. Problem polegał na tym, że do tej pory nie znalazła tego innego sposobu i nie posuwała się do przodu ze swoim zadaniem ani o krok. Wiedziała, że igrała z czasem i prawdopodobnie losem, bo znała wystarczająco dobrze Posejdona, by wiedzieć, że to wszystko było wyjątkowo ważne. Wolała nawet się nie zastanawiać co będzie, jeśli coś pójdzie nie tak. Jedna przeżyta klęska, gdzie połowa świata została wymazana, a później po pięciu latach przywrócona do życia, zdecydowanie jej wystarczała.

Światła zmieniły się na zielone, a ona ruszyła przed siebie. Właściwie sama nie wiedziała, dokąd się kierowała, ale gdy rozpoznała uliczkę, na której znajdywała się jedna z jej ulubionych knajp, tak stwierdziła, że nic nie szkodzi jej zjeść kolację na mieście. Miała do wyboru wydanie trochę pieniędzy na dobrego steka, albo powrót do domu, gdzie musiałaby spędzić kolejne czterdzieści minut na przygotowanie swojego ulubionego makaronu. Wybór był łatwy.

Zarya skierowała swoje kroki w stronę wejścia do knajpki, ale szybko się zatrzymała, gdy przy jednym ze stolików w ogródku rozpoznała Stevena z biblioteki. Miała wrażenie, że wyglądał jeszcze gorzej, niż ostatnim razem, gdy go widziała. Był czymś kompletnie załamany, a na stoliku leżał bukiet kwiatów i pudełko czekoladek. On sam był ubrany w czarną, elegancką koszulę i musiała przyznać, że wyglądał przystojnie. I te czarne, nieco rozmierzwione loki, powodowały, że czuła dziwną ekscytację w całym ciele, czego kompletnie nie rozumiała. Od samego początku wiedziała, że musiał być od niej starszy, ale prawda była taka, że przez tych kilka dni, co jakiś czas o nim myślała. Nie potrafiła tego logicznie wytłumaczyć, zwłaszcza że rozmawiała z nim tylko jeden raz i wcześniej nic takiego jej się nie przytrafiło, ale prawda była taka, że mężczyzna ewidentnie zapadł jej w pamięć.

Mam nadzieję, że nie zrobię z siebie idiotki.

Dziewczyna poprawiła swoje włosy, a później podeszła do stolika, przy którym siedział Steven.

— Steven? — Zagadnęła niepewnie, a mężczyzna uniósł na nią swoje spojrzenie. — Nie wiem, czy mnie pamiętasz...

— Tak, pamiętam — przerwał jej. — Zarya przez Y. Pracujesz w bibliotece.

— Zgadza się — skinęła głową. — Wybacz, nie chciałam ci przeszkadzać, ale czy wszystko w porządku?

Steven westchnął ciężko, spoglądając przez krótką chwilę na puste krzesło naprzeciwko.

— Tak, miałem tylko — przerwał na chwilę, a ona uśmiechnęła się do niego delikatnie. — Miałem mieć randkę, ale najwidoczniej pomyliłem dni.

— Nie za bardzo się na tym znam, ale wydaje mi się, że nie ty pierwszy, ani ostatni pomyliłeś dni — Zarya puściła mu oczko. — Może zdarzyć się nawet najlepszym.

— To bardzo miłe, że tak mówisz — odpowiedział i uniósł swoje spojrzenie na nią. — Może to będzie głupie, ale czy chciałabyś...? — Steven wskazał ręką na wolne krzesła, posyłając jej pytające spojrzenie. Zmarszczyła brwi, zaskoczona taką propozycją. — Do tej pory ludzie gapili się na mnie, jak na idiotę za to, że pomyliłem dni.

— Nie powinieneś się nimi przejmować — stwierdziła prosto, siadając na wskazanym krześle. — Niestety, taka natura ludzi, że oceniają innych.

Zarya miała nadzieję, że w żaden sposób nie zdradziła się tym, że w tej kwestii wie o wiele więcej, niż by chciała. Do tej pory pamiętała, jak wszyscy wytykali ją palcami w rodzinnym mieście zaraz po wypadku. Jedni byli zaskoczeni, że jako jedyna przeżyła, ale cieszyli się, że udało jej się z tego wyjść. Drudzy, to ją obwiniali za wszystko, nawet jeśli, to nie ona prowadziła ten przeklęty samochód, a sekcja dokładnie wykazała, że kierowca był pod wpływem alkoholu, o czym ona doskonale wiedziała.

— Czyli lubisz steki? — Zapytała po chwili i prawie słyszała rozbawiony śmiech Apollo i Afrodyty, gdyby w tym momencie ją widzieli. 

— Właściwie, to nie — wyznał Steven, a ona uniosła brwi do góry. — Jestem weganem. Nawet nie wiem, dlaczego zaplanowałem randkę w restauracji ze stekami — pokręcił głową, spoglądając na dziewczynę, śmiejąc się krótko. — Właściwie nawet nie pamiętam, jak doszło do tego, że miałem mieć randkę.

Zaryi zrobiło się żal, słysząc to wszystko. Już w bibliotece miała wrażenie, że Steven musiał cierpieć na bezsenność, ale to, co jej teraz opowiadał, wskazywało na to, że to nie był jego jedyny problem. Zapewne, gdyby nie była sobą, to niemal od razu zwróciłaby uwagę na tą czerwoną flagę, która niemal powiewała jej przed oczami, ale nawet przez myśl jej nie przeszło, że Steven mógłby zrobić jej krzywdę. Ewidentnie był zagubiony, podłamany i zmęczony.

— W takim wypadku znam idealne miejsce, gdzie serwują jedzenie dla wegan — Zarya wstała z krzesła i podała mu rękę. — Chodź, póki jeszcze nie zamknęli.

Steven spojrzał najpierw na nią, później na jej wyciągniętą rękę i znowu na nią. Dziewczyna myślała, że może to był zły pomysł i zaraz jej odmówi, ale on złapał ją za rękę i podniósł się ze swojego miejsca. Sięgnął po kwiaty i pudełko z czekoladkami, uśmiechając się do niej.

— Zabieram cię na najlepszy wegański posiłek w całym mieście — zażartowała Zarya i ruszyli wzdłuż ulicy.

Dziewczyna nie zwróciła uwagi na to, jak czas szybko płynął jej w towarzystwie Stevena. Dobrze czuła się, rozmawiając i śmiejąc się razem z nim. Przez krótką chwilę miała wrażenie, że oderwała się od tego wszystkiego, co ją otaczało i spoczywało na jej barkach. Czuła się prawie tak samo beztrosko, jak tamtego pamiętnego wieczoru, zanim doszło do wypadku. I aż trudno było jej zrozumieć, że przez tyle lat ani przez chwilę nie czuła się tak spokojnie i lekko jak teraz. Może brakowało jej prawdziwego towarzystwa ludzi lub kogoś innego do rozmowy, niż bogowie i jej najbliższa rodzina.

Po kilkunastu minutach spaceru zatrzymali się przy budce z pieczonymi frytkami.

— Voila! — Zawołała wesoło Zarya, wskazując obiema dłońmi na budkę. — Mówiłam, że zabiorę cię na najlepszy wegański posiłek, a nie ma nic lepszego, jak frytki.

Steven zaśmiał się szczerze, a ona musiała pogratulować samej sobie, że w jakiś sposób wydawał się o wiele bardziej zrelaksowany, niż wtedy, gdy go zobaczyła. Wyglądało tak, jakby cały stres z niego zszedł i dochodziła do wniosku, że może byli bardziej do siebie podobni, niż mogła przypuszczać. Chwilę później obydwoje siedzieli na ławce niedaleko budki i każdy z nich zajadał się frytkami.

— Wiesz, tamtego dnia po pracy byłam w muzeum, by zobaczyć wystawę, ale chyba nie miałam tyle szczęścia i cię nie zastałam — Zarya chwyciła między palce frytkę, a później zamoczyła ją w sosie śmietanowym. — Jakiś nudziarz opowiadał mi o tym Egipcie, ale miałam wrażenie, że sam nie chciał tam być.

Dziewczyna wsadziła frytkę do ust, a Steven parsknął cicho.

— Och, wtedy miałem dzień wolny — wyjaśnił, a ona uśmiechnęła się do niego. — Ale jutro... Mhhh jutro normalnie pracuje, więc jeśli tylko będziesz chciała i miała czas, to z chęcią cię oprowadzę.

— W takim razie na pewno przyjdę — zgodziła się bez wahania. — Tym razem to ja mam wolny dzień, więc właśnie znalazłam dla siebie rozrywkę.

Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało, a Zarya starała się korzystać z tej błogiej chwili, jak najwięcej. Wiedziała, że jak tylko przekroczy próg swojego mieszkania, to znowu będzie musiała się zmierzyć z szarą rzeczywistością.

— Mogę zadać ci pytanie? — Odezwał się Steven, przerywając ciszę między nimi. Zarya mruknęła zachęcająco i spojrzała na niego z zainteresowaniem. — Czemu do mnie podeszłaś tam w restauracji? Przecież w ogóle się nie znamy...

— Nie wiem, instynkt, tak mi się wydaje — wzruszyła ramionami. — Wydawało mi się, że potrzebujesz czyjegoś towarzystwa.

Steven nie odpowiedział, wracając do jedzenia swojej porcji frytek.

Zarya wiedziała, że prędzej, czy później będą musieli się rozstać i wrócić do swoich mieszkań, ale i tak czuła jakiś ból w sercu, gdy w środku nocy razem stali na przystanku autobusowym i rozmawiali, zajadając się czekoladkami. Przez to, że częściej rozmawiała i żartowała z greckimi bogami, miała wrażenie, że nie jest zdolna już do zwykłych dyskusji z ludźmi, a jednak udało jej się przekonać, że może było inaczej.

Zaśmiała się wesoło na opowiadaną przez Stevena historię o grupie dzieciaków, którzy prawie zdemolowali muzeum, a później na przystanku zatrzymał się autobus. Dziewczyna sprawdziła numer i zorientowała się, że to ten, którym ona sama miała jechać.

— Moja limuzyna podjechała — zażartowała krótko, nie śpiesząc się z pożegnaniem. Autobus i tak miał kilkuminutowy postój na tym przystanku. — To był naprawdę dobry wieczór, Steven.

— Tak?

— Zdecydowanie — upewniła go, kiwając głową. — Do zobaczenia jutro, albo może powinnam powiedzieć, że dzisiaj, bo jest już dobrze po północy.

— Och, tak racja — zaśmiał się. Uniósł do góry bukiet z kwiatami, które ciągle trzymał, a później podał je szatynce. — Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jak je weźmiesz. To nie tak, że jesteś nagrodą pocieszenia, bo nie mógłbym wyobrazić sobie lepszego zakończenia tego dnia. Randka z tobą byłaby o niebo lepsza, niż... Och, jakby to była randka oczywiście. Wcale nie musi i nie jest, więc...

Steven zamilkł, a ona zarumieniła się widocznie. 

Boże, co się ze mną dzieje?

— Gdyby to była randka, to prawdopodobnie byłaby to moja najlepsza randka w życiu —  wyznała szczerze i przyjęła bukiet. — Dziękuję za kwiaty i do zobaczenia, Steven.

Dziewczyna pocałowała go szybko w policzek i zanim zrozumiała, co tak naprawdę zrobiła, wsiadła do autobusu i zajęła jedno z wolnych miejsc przy oknie. Przez chwilę obserwowała z uśmiechem Granta, jak ten delikatnie do niej pomachał. Zarya zrobiła to samo, a później jej wzrok przyciągnęła wysoka obandażowana sylwetka z ptasią czaszką i laską zakończoną półksiężycem, która stała za Stevenem. Dziewczyna zamrugała dwa razy, ale gdy ponownie spojrzała w to samo miejsce, jedyną osobą, którą widziała, był Steven.

Zarya wiedziała jednak, że zdecydowanie jej się to nie przewidziało. Widziała wiele różnych rzeczy w ciągu ostatnich kilku lat i widok bogów nie był już dla niej czymś nowym. Jedyne, co ją zastanawiało, to czy faktycznie miała na tyle szczęścia i znalazła tego, kogo tak poszukiwała i dlaczego akurat to Steven Grant, prawdopodobnie najmilsza osoba, którą poznała, był awatarem jednego z bóstw. 


Noc spędziła wpatrując się tępo w obrazy przedstawiające boga Khonshu, które znalazła w Internecie. Była kompletnie nie wyspana, ale po śniadaniu i kubku ulubionej herbaty, zebrała się i udała do muzeum. Nie wiedziała, ile czasu miała zamiar tam spędzić, ale musiała dokładnie zbadać całą sytuację. Czuła, że ten dzień może okazać się wyjątkowo dla niej przełomowy.

Zarya chwyciła za ramiączka od swojego plecaka, a później wbiegła po schodach i weszła do muzeum. W środku znajdywało się już sporo ludzi mimo tego, że placówka dopiero się otwierała i był poniedziałek. Po prawej stronie znajdywała się stacja dla ochroniarzy, ale chłopak siedzący na obrotowym krześle o wiele bardziej był zainteresowany swoim telefonem, niż wchodzącymi zwiedzającymi. Pokręciła głową, niedowierzając w to, co widzi. Z takim nastawieniem wcale nie dziwiła się, że to później ona musiała odwalać czarną robotę za wszystkich, którzy nie umieli w odpowiedni sposób dopilnować porządku.

Rozglądnęła się za sklepikiem z pamiątkami, ale zanim go dostrzegła, pierwsze co zobaczyła, to Stevena. Ruszyła w jego stronę niemal od razu, a gdy chciała do niego pomachać, by zwrócić na siebie uwagę, zauważyła, że obok niego stał jakiś starszy mężczyzna z dłuższymi włosami i błyszczącą laską, którą dotykał ręki Stevena. Zarya zmrużyła oczy i nie musiała posiadać szóstego zmysłu, by wiedzieć, że coś tutaj nie grało.

— To on chce wskrzesić Ammit — męski głos odezwał się obok niej, a ona posłała nienawistne spojrzenie na Posejdona, który zmaterializował się obok niej.

— Mówiłam ci, byś nie pokazywał się ot tak i mnie straszył — mruknęła cicho, odwracając wzrok od bóstwa. — Czyli, to Steven jest awatarem Khonshu? Czemu mi w ogóle na niego wygląda?

Szatynka spojrzała w bok, ale obok niej już nikogo nie było. Zarya wywróciła oczami i pośpiesznym krokiem ruszyła do Stevena i nieznajomego mężczyzny.

Nie daj się przejrzeć, Zarya. Nikt nie może wiedzieć, że się w to wtrącamy.

Głos Posejdona rozbrzmiał w jej głowie, ale ona nie przejęła się tym, aż tak bardzo. I tak wiedziała, że nie mogła zrobić zbyt wiele, zwłaszcza że znajdywała się w samym środku muzeum z całym tłumem ludzi. Nie mogła użyć żadnych ze zdolności, którymi obdarzyli ją olimpijczycy, ale ciągle mogła wykazać się odwagą i zareagować.

— Ej! — Zawołała, zwracając na siebie uwagę trójki mężczyzn. Wskazała na nich palcem, a kątem oka zobaczyła, jak Stevenowi udało się uciec i prawdopodobnie nawet jej nie zauważył. Może, tak było nawet i lepiej. — Co tutaj się dzieje?

— Wszystko jest pod kontrolą, proszę pani — odezwał się jeden z nich, a Zarya zauważyła, że nosił charakterystyczny dla ochrony sweter. — Proszę wrócić do zwiedzenia.

— Wydawało mi się, że ochrona powinna pilnować porządku w muzeum, a nie lekceważyć niepokojące zachowanie — wytknęła szybko. Drugi z mężczyzn, który stał obok, poruszył się niespokojnie i zacisnął pięści, spoglądając przelotnie na tego, który stał pośrodku i dzierżył laskę.

— Dziewczyno, nic nadzwyczajnego się tutaj nie dzieje — powiedział nieco zdenerwowany ochroniarz, ale ucichł, gdy mężczyzna z laską uniósł jedną rękę, wypowiadając imię strażnika, a później spojrzał na nią.

— To wyjątkowo zaskakujące widzieć, jak ktoś wykazuje, aż takie zaniepokojenie wobec nieznajomego — odezwał się w końcu mężczyzna z laską, a Zarya miała wrażenie, jakby próbował prześwietlić ją wzrokiem i odkryć jej najskrytsze sekrety. Dziewczyna cieszyła się, że jej zawieszka z delfinem, która najbardziej mogła wskazać na jej powiązania z olimpijczykami, znajdywała się pod jej bluzką. — Jak masz na imię dziecko?

Przez chwilę miała wrażenie, że się przesłyszała, ale gdy zobaczyła całkiem poważne spojrzenie mężczyzny, stwierdziła, że to wszystko było, jak najbardziej realne.

— Nie zdradzam tego, jak się nazywam przypadkowo spotkanemu Gandalfowi z laską — odpowiedziała w końcu, a później odwróciła się napięcie i skręciła w jeden z korytarzy, prowadzących do innej cześć wystawy.

Zarya zagryzła dolną wargę, zatrzymując się przy jednym z obrazów jakiegoś słynnego malarza, ale nie spojrzała na niego ani razu. Wzięła kilka oddechów, a później dotknęła swoją zawieszkę przez materiał bluzki, tak dla pewności. Odetchnęła z ulgą, gdy poczuła pod palcami znajome ciepło i kształt.

Stojąc w korytarzu i udając, że podziwia obraz, miała jakieś dziwne wrażenie, że akurat to zadanie może kosztować ją o wiele więcej, niż wszystko, co wcześniej robiła. 



\‥☾‥/

A/N:

to miał być ship Zarya x Marc,

a chyba robi się bardziej Zarya x Steven 

omg oni będą oboje o siebie zazdrośni XD 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top