Rozdział 9
*Uwaga, mogą zdarzyć się błędy logiczne względem rozdział 5. Zdaję sobie z nich sprawę, mam nadzieję, że znajdę w ciągu najbliższego czasu chwilę, żeby to poprawić. Na razie i tak czytających tu jak na lekarstwo, więc...
Zapadłą ciszę można byłoby z powodzeniem porąbać siekierą i po podsmażeniu z wierzchu podać jako danie główne. Akurat do zestawu surówek, pomyślała z kiełkującą złością Leah.
Złością? Sama już nie wiedziała, czy bardziej jest wściekła i ma ochotę tego przeklętego wyverna rozszarpać, czy może jednak odwrócić się na pięcie i wziąć nogi za pas, korzystając z tego, że reszta najwyraźniej potrzebowała jeszcze paru sekund, by przyswoić sobie słowa, które właśnie padły.
– Ach. – Ylnether bardzo powoli potoczył wzrokiem po pobladłych twarzach, brwi zbiegły mu się na środku czoła w wyrazie zakłopotania. – Czyli nie wiedzieliście.
– Oczywiście, że nie wiedzieli – wycedziła Leah przez zaciśnięte zęby. – Myślisz, że śpieszno mi na stryczek?
– Wieszanie jest metodą cokolwiek przestarzałą.
Zapowietrzyła się i nie zdołała wymyślić odpowiednio ciętej odzywki do chwili, gdy Nihal przebudziła się z szoku, jako pierwsza spośród oniemiałych zgromadzonych.
– Że czym ty jesteś?! – Może i głupi, może i zbyt piskliwy, ale rozcinający ciszę wrzask smokonki doskonale oddawał wrzące wokół emocje. – Czym ona jest?! – zwróciła się w stronę Tila, bezradnie wytykając drobną blondynkę drżącym palcem.
– Półdemonem. – Wyvern skrzywił się lekko. – Ale to nie ja powinienem opowiadać wam tę bajkę...
– Tak, najlepiej wycofać się właśnie w takim momencie – wycedził Hans Gard. Maska spokoju nieodwracalnie zniknęła z jego twarzy, ujawniając oblicze zmęczone i postarzałe. Westchnął ciężko, pomasował skronie, jakby nagle rozbolała go głowa.
Minęło dokładnie dwadzieścia pięć sekund, nim przypominająca wyrzuconą na brzeg rybę Nihal znowu obudziła w sobie ognisty, smoczy gniew.
– Dlaczego dowiaduję się o takich rzeczach w ostatniej chwili?! – ryknęła i ruszyła na Leę, jakby zamierzała ją staranować. Wilczyca odskoczyła odruchowo, lecz po przebiegających jej ciało dreszczach Wariat bez trudu rozpoznał gotowość do przemiany w wilka.
Całkiem byłoby to zabawne – zobaczyć, jak dwie filigranowe dziewczynki rzucają się sobie do gardeł w tej idiotycznej, burdelowo czerwonej ciemni... Aż się uśmiechnął, z trudem opanował dławiący w gardle napad śmiechu. Ach, cóż za rozrywka, znaleźć się nagle w towarzystwie tak silnie sfeminizowanym... i tak rozkosznie dziecinnym.
Jeśli to faktycznie wygląda w ten sposób, ich koniec był bardziej niż rychły. Nie miał zupełnie nic do zdolności przywódczych kobiet, ale jeśli one naprawdę zamierzały rzucać się sobie do gardeł przy każdej możliwej okazji... Nawet on nie był tak zdolnym złodupcem, by zapanować nad dwoma blondynkami z piekielnie niebezpiecznymi nadnaturalnymi zdolnościami, gdy te zapragnęły udowodnić sobie, która ma większe jaja.
– Ponieważ nie uznałam, że jest to coś tak istotnego, by rozpowiadać o tym na prawo i lewo. – Lodowaty ton Lei wyrwał go z zamyślenia. Kobieta zaciskała pięści tak mocno, że na przedramionach występowały jej żyły, a górna warga drgała jej tak, że tylko kwestią czasu było, nim zacznie pokazywać przeciwniczce zęby, prawdopodobnie już zaostrzające się w ustach.
– To jest coś kurewsko istotnego! Należysz do załogi mojego przeklętego statku! – Nihal dźgnęła palcem powietrze niebezpiecznie blisko piersi przeciwniczki, z pewnością nie zdając sobie sprawy z tego, jak blisko kalectwa się w tym momencie znalazła. – Wiem wszystko o każdym, kto ze mną pracuje. Taki był pieprzony wymóg, by w ogóle należeć do tej drużyny: w kartotece znajduje się wszystko, sama prawda! Twoja była podejrzanie cienka. – Oczy błyskały jej smoczymi barwami, głos obniżył się niebezpiecznie...
Każdy wpadłby w panikę. Nawet Wariat musiał przyznać, że gniew kobiety, która nosiła w sobie duszę na wpół szalonego pół-wyverna, robił piorunujące wrażenie... Na własne nieszczęście kobieta ta nie miała jeszcze choćby minimalnego pojęcia, z kim właśnie próbuje się mierzyć. Leah była znacznie starsza i o wiele, wiele bardziej szalona od niej.
– Nie skłamałam w żadnej chwili – odparła ze złowróżbnym spokojem. – Po prostu nie powiedziałam całej prawdy.
– To dokładnie to samo!
– Mylisz się, smoczyco. – Tym razem jej głos przypominał warkot. – To coś zupełnie innego. Coś, dzięki czemu jeszcze żyję i mam się całkiem nieźle, bo takich jak ja zabija się jeszcze w kołysce!
No proszę. Til dawał wilczycy osiemnaście sekund, aż ostatecznie pęknie i skoczy na Nihal, nie zważając na nic, a tu wyglądało na to, że zamierzała załatwić sprawę jedynie za pomocą szermierki słownej. Gdyby okoliczności były bardziej sprzyjające, z pewnością by zwrócił na to głośno uwagę, takie sukcesy należało w końcu podkreślać...
– Co? – Smokonka cofnęła się jak uderzona. – Dlaczego niby ktoś miałby zabijać... – Urwała wpół słowa. – Ach tak.
Piętnaście sekund walki na spojrzenia to było stanowczo zbyt wiele.
– Dosyć tej szopki – warknął, wchodząc między nie. Leah wzdrygnęła się, gdy położył jej dłoń na ramieniu i pociągnął ją lekko w swoją stronę. Nawet z połową ciała podtrzymywaną przez magię był znacznie silniejszy od niej, nie miała najmniejszych szans się wyrwać i na szczęście wiedziała to na tyle dobrze, by nawet tego nie próbować. – Frau Vizeadmiral, powściągnie pani emocje. Na to przyjdzie czas kiedy indziej.
– Sądzę, że ten moment jest jak najbardziej odpowiedni. – Tym razem odezwał się sam admirał, a jego spojrzenie na powrót zabłysło siłą i stanowczością. – Żądam wyjaśnień. Natychmiast. Słyszałem o półdemonach, ale jedynie tyle, by zdawać sobie sprawę z tego, że przemieniają się w wilki.
Czuł, jak mięśnie Lei na powrót się napinają, mocniej więc zacisnął palce na jej ramieniu, osadzając ją w miejscu.
– Powiesz im, wilcza dziewczynko, czy ja mam to zrobić? – spytał, siląc się na spokój, którego wcale nie czuł. Nawet jemu zaczynało się udzielać panujące w niewielkim pomieszczeniu napięcie, a sarnie oczy tej smokonki, Sylwii bodajże, które śledziły go przez cały ten czas, już działały mu na nerwy.
– Nie będę im nic mówić! – Wolał cofnąć dłoń, gdy spojrzała na niego z tym ogniem w oczach. Szlag, przecież już i tak miał tylko jedną, która jako tako działała, wolał nie ryzykować, że ją również będzie musiał trzymać w kupie za pomocą magii. – Nic nie muszą wiedzieć! Nikt mnie stąd nie wyrzuci tylko dlatego, że...
– I tu się mylisz. – Nihal skrzyżowała ramiona na piersi. – Już powiedziałam, jak to funkcjonuje. Jestem twoją zwierzchniczką, a w wojsku...
– Daruj sobie. – Leah obdarzyła ją równie kamienną miną. – Wiem równie dobrze jak ty, że na to, by wywalić na zbity ryj jedyną osobę, która zna się na tym złomie i nad nim panuje, nie możesz sobie w żadnym wypadku pozwolić.
– Chcesz się przekonać, że...
– Dość! – Hans Gard okazał się mieć znacznie większą siłę przebicia niż Wariat, co było dość zaskakujące. Nie musiał jednak specjalnie tego roztrząsać, grunt, że obie kobiety umilkły nareszcie i zasznurowały usta. – Dosyć tych kłótni! – Starszy mężczyzna wstał ze swojego miejsca i wkroczył pomiędzy dwie kipiące nienawiścią blondynki. Krótkim gestem podziękował Tilowi za wcześniejszą reakcję w taki sposób, jakby dawał mu do zrozumienia, że nie jest mu już potrzebny i może się odsunąć, i westchnął ciężko, gdy uświadomił sobie, że przedwieczny wyvern nigdzie się nie wybiera. – Usiądźmy. Porozmawiajmy na spokojnie. Na Boga, jak tylko dowiedziałem się, jak ten świat prawdziwie funkcjonuje, męczyło mnie przeczucie, że Istoty mogą nie tolerować siebie nawzajem, lecz w najgorszych scenariuszach nie przypuszczałem, że dwie dorosłe kobiety zaczną się zachowywać jak małe dzieci lub dzikie zwierzęta w obliczu niesnasek międzygatunkowych...
– Musisz się jeszcze wiele nauczyć, admirale. – Wariat błysnął zębami w szerokim uśmiechu. – Te kobiety nie zachowują się jak dzieci, lecz jak broniący swojego terytorium wilk i żywiąca się wściekłością hybryda smoka i wyverna. Czyli dokładnie tak, jak powinny.
Gard chwilę przyglądał mu się z namysłem, marszcząc posiwiałe brwi nad intensywnie niebieskimi oczami.
– Chwilami mam wrażenie, że to mnie zwyczajnie przerasta, panie Rheyin – powiedział wreszcie powoli i ostrożnie, dokładnie ważąc każde słowo. – To wszystko, co dzieje się wokół... Próba zapanowania nad nimi wszystkimi...
– To właśnie dlatego postawiłem konkretne warunki, zanim pozwoliłem się tutaj przyprowadzić – wszedł mu stanowczo w słowo. – Pan, admirale, nie musi nad tym panować. Od panowania jestem tutaj ja.
– Ale...
– Sza! – Omal wcisnął Nihal w metalową posadzkę samym jedynie spojrzeniem. – Teraz mówi Ylnether Rheyin. I ty też słuchaj, wilcza dziewczynko. I zakoduj sobie dokładnie te słowa.
Lei coś głośno zabulgotało w gardle, lecz cokolwiek zamierzała powiedzieć, zdołała to dzielnie przełknąć.
– Masz w sobie demona – syknął na tyle cicho, by było jasne, że słowa te kieruje jedynie do niej. – Ale od ciebie zależy, co ten demon zrobi. Rozumiesz? Zapanuj nad nim. Demon jest twój. To on należy do ciebie, nie odwrotnie.
– A pomyśleć, że całe życie sądziłam, że jestem tylko ja – żachnęła się z przekąsem. – Że nie ma we mnie nikogo więcej...
– A wiesz, co to takiego metafora, dziecko? – Nie wytrzymała jego spojrzenia i spuściła głowę w ciągu dwóch sekund. Dobry wynik. Choć rozczarowujący, kiedyś wytrzymywała znacznie dłużej. – Uspokój się. Nikt nie zamierza cię zabijać. Jesteś im potrzebna, i to o wiele bardziej, niż ty potrzebujesz ich. Naprawdę myślisz, że ktokolwiek chciałby ścigać cię listem gończym, gdy wybuchła wojna z obcą cywilizacją? Nawet ja umiem rozpoznać priorytety w tej sprawie, a przez ostatnie lata daleko mi było do wzoru zdolności logicznego myślenia.
Gard drgnął, lecz nic nie powiedział. Procesy myślowe widać po nim było gołym okiem, lecz na szczęście panował nad sobą znacznie lepiej niż wściekłe kobiety.
– Przywykłam do utrzymywania tego w tajemnicy – wycedziła Leah.
Świetnie nad sobą panowała. Podejrzane... Aż miał ochotę przekrzywić głowę i przyjrzeć jej się z innej perspektywy.
– Niegdyś aż tak ci nie zależało na dyskrecji – wytknął zamiast tego. – Z tego, co pamiętam...
– Ale to było kiedyś – ucięła twardo. – Ponad sto lat temu. Obecnie tym, na czym zależy mi najbardziej, jest moje życie. Jest, jakie jest, ale podoba mi się, że nikt chwilowo na nie nie czyha. I nie chcę tego zmieniać.
– To i tak zostało powiedziane.
Zawarczała bezsilnie i wykonała taki ruch, jakby zamierzała go uderzyć, lecz rozmyśliła się w ostatniej chwili. Szkoda, niewątpliwie byłoby to ciekawe doświadczenie. Może nawet nie zrobiłby uniku, by sprawdzić, ile siły kryje się w tych kościstych, pokrytych tatuażami ramionach...
Cholernie ponętnych ramionach, co musiał przyznać uczciwie sam przed sobą. Ale na to akurat nie pora, Til, warknął na siebie w myślach.
– Czym są półdemony? – powtórzył cierpliwie Hans Gard. – Mówcie natychmiast. Do cholery, może i jestem stary, może i zaczynam się w tym wszystkim gubić, ale jako admirał mam prawo wiedzieć, co dzieje się w mojej własnej flocie, zwłaszcza gdy wszyscy reagują na to tak, jakby zależały od tego co najmniej losy świata!
– Być może zależą. – Wariat wzruszył ramionami i krótkim prychnięciem skwitował utkwione w nim wściekłe spojrzenia. – Ale po kolei. Siadać. Wszyscy. A ty, admirale... Z całym szacunkiem, lecz ile ty masz lat, człowieku? Pięćdziesiąt? W chwili, gdy przestałem się starzeć, byłem ledwie dekadę młodszy od ciebie, a dawno już przestałem liczyć, jak dawno temu to było.
Hans potrząsnął ze złością głową, pewnie próbując uporządkować własne myśli, i wreszcie posłusznie zajął swoje poprzednie miejsce. Nihal zaklęła wściekle pod nosem i sięgnęła po filiżankę z zupełnie już wystygłą kawą. Leah chwilę jeszcze miażdżyła go spojrzeniem, lecz posłusznie oparła się o ścianę z założonymi rękoma, ustępując mu na tyle, na ile było to możliwe. Na krzesło nawet nie spojrzała. Poniekąd rozumiał jej reakcję – gdy czujesz się zagrożony, za wszelką cenę chcesz mieć chronione plecy, czyż nie? Jeden, jedyny raz w życiu nie zastosował się do tej reguły i od tego czasu nie był w stanie przyklęknąć do zawiązania pieprzonych sznurowadeł bez użycia magii.
– Nie skłamałam – powiedziała jeszcze cicho. – Jestem wilkołakiem. Żeby być Pełnokrwistym wilkołakiem, trzeba odziedziczyć gen po przynajmniej jednym z rodziców. Moja mama pochodziła z wilkołaczej rodziny. Mój dziadek latami przewodził watasze w mieście.
– Wspominasz to przy mnie dokładnie dwudziesty czwarty raz – warknął, choć zdecydowanie łagodniej, niż planował to zrobić. – Faktem pozostaje jednak, że w równym stopniu jesteś półdemonem. Bo do tego musisz mieć demona za jedno z rodziców, czyż nie? – Przeniósł wzrok na pozostałych, odetchnął i policzył w myślach do piętnastu, szykując się na dłuższą przemowę. Zawsze był beznadziejnym nauczycielem, brakowało mu do tego cierpliwości. – Półdemony zawsze przemieniają się w wilki. Nie, nie pytajcie mnie dlaczego, tego akurat nie wiem. Podobnie jak tego, dlaczego w każdej rodzinie rodzą się dwa, nigdy więcej, nigdy mniej, choć rzadko zdarza się, by były bliźniętami. Niemal zawsze między rodzeństwem dochodzi do miłości kazirodczej, i tego też nie umiem wyjaśnić. Niestety nie ma już jak przeprowadzić badań, bo tak się zdaje, że od prawie pięciu tysięcy lat jedno z dzieci zabijane jest jeszcze w niemowlęctwie.
Nihal wzdrygnęła się, Hans zakrztusił się kawą i zaklął.
– Przecież to jakieś barbarzyństwo! – wyrwało się Sylwii.
– Być może. – Wariat... Nie, w tej chwili nie był Wariatem, lecz Ylnetherem... Grunt, że urwał na chwilę, niby w znudzonym geście zerknął na paznokcie, szukając w nich czegoś, na czym mógłby się skupić. Nie znalazłszy nic wystarczająco zajmującego, podjął powoli: – To nie jest historia, z której można wyciągać wnioski, nie znając wszystkich składowych, smokonko. Dlatego słuchajcie. Słuchajcie... i zadawajcie pytania, jeśli coś pominąłem, ale powstrzymajcie się od wyrażania opinii, na to jeszcze przyjdzie czas.
– Nie ma sensu tego słuchać! – wzburzyła się Nihal. – Półdemony są niebezpieczne! Nie można im ufać. Ktokolwiek wymyślił, by je zabijać, musiał mieć ku temu jakiś powód, prawda? Nie zaczęto tego robić ot tak. I z pewnością nie kontynuowano by tego, gdyby istniała choć jedna przesłanka, by czegoś podobnego zaprzestać.
Leah już ruszała w jej stronę... Prawa noga zabolała jak rażona prądem, gdy zbyt szybko rzucił się naprzód i złapał wściekłą wilczycę wpół. Przelał w zgruchotane kolano nieco magii, lecz i tak przed oczami rozbłysło mu tysiąc słońc. Syknął, zaklął pod nosem, pchnął dziewczynę na jej poprzednie miejsce o wiele mocniej niż na to zasłużyła, i zgromił ją spojrzeniem.
– Słuchaj, smoczyco – warknął w stronę Nihal. – Upominam cię już ostatni raz. Za następnym wylecisz za drzwi z gwizdem. – Znacząco wskazał w stronę odznaczającego się w czerwonym półmroku panelu kontrolnego obok rozsuwanych skrzydeł prowadzących na korytarz.
– Nie masz prawa tego zrobić, jestem twoją...
Kobieta zdążyła dźgnąć go palcem w pierś, lecz już nie dokończyła. Jedną ręką chwycił ją za ramię jak w imadło, obrócił przodem do wyjścia i po prostu pchnął w jego stronę tak, że o mało się nie przewróciła. Nie otworzył drzwi – pozwolił, by gruchnęła w metalową płytę, aż poniosło się echo, i przygniótł ją do niej żelaznym chwytem. Szarpnęła się, zawarczała potwornie, spróbowała się okręcić i go kopnąć, lecz równie wiele osiągnęłaby, gdyby siłowała się z samą ścianą.
– Puszczaj mnie! – ryknęła wściekle głosem stłumionym od gniewu i nienaturalnie wykręconej szyi.
– Owszem, dziewczynko, w każdej chwili mogę wyrzucić cię stąd na zbity ryj – wycedził jej do ucha. – I zrobię to, jeśli dasz mi jeszcze jeden powód. Uznaj to za ostatnie ostrzeżenie. I czuj się dumna, naprawdę rzadko podnoszę rękę na kobiety.
– Dżentelmen, psiamać! – parsknęła, wyrwawszy się, ledwie rozluźnił palce. Otrzepała się ostentacyjnie i czym prędzej odskoczyła na bezpieczną odległość. Pewnie nie zdawała sobie sprawy, że nie zdołałaby mrugnąć, a dopadłby ją ponownie, gdyby tylko chciał.
– Tak, uważam się za dżentelmena. – Odwzajemnił jej grymas, błyskając charakterystycznie zaostrzonymi kłami. – I nie zmuszaj mnie, bym rezygnował z dobrych manier, dziecino. – Popatrzył po pozostałych, pozwalając, by oczy zabłysły mu czerwienią. – I wam wszystkim radzę to samo. Moje słowa były wystarczająco jasne już za pierwszym razem. Dołączam do tej armii i pomagam jej stanąć na nogi na własnych warunkach albo wcale. Czy jeszcze ktoś pragnie mi to utrudnić? Zapraszam do dyskusji, pókim dobry. No dalej, ktoś chce się przekonać, jak głęboko w dupie będziecie, gdy sobie stąd pójdę?
– Nie zrobisz tego – syknęła Leah, lecz jakoś tak bez przekonania.
– Tak, zrobię. Szybciej niż doliczysz do pięciu. Daj mi tylko powód.
I znowu ta przeklęta cisza. Tym razem jednak czuł dobrze bijące od nich emocje... Gryźli się ze sobą. Walczyli z dumą, z logiką, ze wszystkim, czym kierowali się do tej pory. Wiedzieli, że nie mogą sobie pozwolić na jego odejście. Ten cholerny kraj byłby całkowicie skończony.
Zabawne, bo nawet jemu zrobiło się przykro na samą myśl.
– I jaka jest decyzja? – Uniósł jedną brew. – Jeden...
– To jakaś granda... – jęknęła Nihal, ukrywając twarz w dłoniach.
– Dwa...
– Dobrze! – Hans Gard znowu wstał, położył smokonce dłoń na ramieniu w niemalże ojcowskim geście. – Pani Kruger, proszę o spokój. Proszę, uspokój się – dodał znacznie łagodniej, po ledwie zauważalnej chwili wahania. – Dopiero co same próbowałyście przekonać mnie do tego pomysłu.
– Naprawdę jest pan w stanie oddać praktycznie całą władzę w ręce kogoś, kto każe nazywać siebie Wariatem? – Nihal zabrzmiała niemal płaczliwie, jak bardzo zagubione i bardzo nieszczęśliwe dziecko. To była jedna z tych nielicznych chwil, gdy Tilowi faktycznie było jej szkoda... ale tylko odrobinę.
– Trzy – warknął. – Na bogów, kobieto, pozbieraj się, albo uznam, że naprawdę wsadzili na stołek drugiej najważniejszej osoby w tym pieprzonym kraju kogoś tak skrajnie niekompetentnego, że to wręcz budzi łzy żalu.
– Nie pomagasz, Til – westchnęła Leah.
O, proszę! Czyżby wilczyca wreszcie wzięła się w garść? Rychło w czas...
– Cztery – zaśpiewał, leniwym ruchem unosząc sfatygowany zegarek do twarzy. Zerwane mięśnie prawego ramienia rwały jak jasna cholera, lecz jakimś cudem udało mu się nie skrzywić. – Czas wam się kończy, moi drodzy.
– Po prostu dokończ – warknęła kustoszka. Chyba mógł ją tak nazywać? – Przecież widzisz, co tu się dzieje. Wyrzuć to z siebie i miejmy to z głowy, potem będzie można ich zostawić samych, żeby na spokojnie ochłonęli i podjęli decyzję, czy chcą z tym dalej żyć.
– A jeśli nie będziemy chcieli? – syknęła Nihal.
– No to zaczniemy zwijać manatki. I szukać jakiegoś miłego domku w górach, w którym będzie można się przyczaić w nadziei, że Ithariańczycy nas tam nie znajdą. – Półdemonica wzruszyła pozornie beztrosko ramionami. Następnie podeszła do stołu, sięgnęła po dzbanek z resztką kawy i jak gdyby nic nalała sobie do filiżanki aromatycznego płynu, a następnie skupiła na nim całą uwagę.
– Mówcie wreszcie! – Admirał zgrzytnął zębami i skrzywił się paskudnie. – Chcę tego wysłuchać. Chcę, bo pojmuję, ile od tego zależy. Nawet jeśli to brzmi, jakbym znalazł się nagle na planie jakiegoś wyjątkowo pochrzanionego filmu. – Nihal już nabierała powietrza, ale znowu uścisnął jej ramię, tym razem na tyle mocno, by przeszła jej ochota do mówienia czegokolwiek. – Ma pan moją całkowitą uwagę, panie Rheyin. Postaram się to zrozumieć.
– Wreszcie. – Wariat wywrócił oczami. – Bo naliczyłem już do dwunastu... Wracając. Półdemony zawsze są dwa i zawsze jedno z nich jest wilkiem białym, a drugie czarnym. I nie chodzi tutaj tylko o samą estetykę, ale również... swego rodzaju metaforę. Metaforę rodzaju magii, którą potrafią się posługiwać. – Wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę z papierosami i ignorując wściekłe spojrzenia zgromadzonych, zapalił jednego i zaciągnął się dymem. Połamane żebra zakłuły, lecz zdusił je aż nazbyt mocnym impulsem magii. Aż zaiskrzyło mu przed oczami. Nadmiar mocy zawsze sprawiał, że czuł się jak na mocnym haju... Niestety potem przychodziło zejście tak paskudne, że jedyną sensowną opcją było unikać takich sytuacji jak ognia. – Oczywiście określam to wszystko magią jedynie umownie, by było prościej. Bo sprawa jest bardziej skomplikowana. W starych legendach możecie natrafić na wzmiankę, że biały wilk posługuje się magią tworzącą, a czarny niszczącą. Nie powiem, ładnie to brzmi, zwłaszcza wplecione w napisany na wpół niezrozumiałym językiem archaiczny wierszyk, ale prawda wygląda zupełnie inaczej. Po pierwsze: nie ma czegoś takiego jak magia tworząca i niszcząca. Jest po prostu magia. Ten rodzaj energii, który przesyca wszystko, co nas otacza. Energia, którą większość Istot i garstka specjalnie uzdolnionych ludzi potrafi się posługiwać. Nazywa się to kształtowaniem magii, bo w istocie najmocniej przypomina... no, tworzenie właśnie, muszę niestety użyć tego określenia. Dobrze, przyjmijmy na potrzeby tego wykładu, że istnieje magia tworząca. – Machnął niecierpliwie dłonią. Już czuł te setki pytań cisnących się publice na usta, ale musiał przyznać, że trzymają się dzielnie. – Nie ma natomiast czegoś takiego jak magia niszcząca. Zniszczenie czegoś również wymaga użycia magii tworzącej – na przykład żeby zburzyć ścianę, musimy wytworzyć coś, co ją poruszy. Lub odpowiednio pokierować tym, co już istnieje. Ale to już zaawansowana semantyka, nie na teraz. Każda magia jest tworząca w pewien sposób.
Ktoś prychnął, ale darował sobie sprawdzanie, kto to mógł być. Pewien był jedynie tego, że głos z całą pewnością należał do kobiety. Cóż, jedyny oprócz niego mężczyzna w pomieszczeniu był akurat nastawiony najbardziej ugodowo z całego towarzystwa.
– Tak więc bajka o dwóch rodzajach magii u półdemonów to słodka, ale jednak bajka. W rzeczywistości... – Uśmiechnął się na samą myśl, jaką reakcję tym wywoła. – W rzeczywistości biały wilk posługuje się magią, a czarny vurdem.
Nihal zakrztusiła się kawą. Zaklęła wściekle, zerwała się z miejsca, wymykając zdębiałemu admirałowi, i niemal wpadła w Sylwię, która z wrażenia upuściła plik z notatnikiem i tablet, na którym coś do tej pory w skupieniu notowała.
– Zaraz, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. – Gard ostrożnie uniósł dłoń, jak uczeń zgłaszający się do odpowiedzi. – Ja tam nie znam się na tym za dobrze, ale... czy to przypadkiem nie było tak, że vurdem nie można się posługiwać bez... konsekwencji?
– Vurdem nie da się posługiwać bez konsekwencji. Spójrzcie na mnie. – Wariat prychnął. – Tylko że mowa tu o zwyczajnych Istotach i ludziach. Wyvernom jest łatwiej, choć nie wszystkim. A czarnym półdemonom jeszcze łatwiej. Swoją drogą, zważcie na tę ironię. Vurd określany jest tutaj mianem magii niszczącej... Już pomijając to, że absolutnie nie jest magią, to z niszczeniem ma najmniej wspólnego. To vurd jest pierwotną materią stworzenia, z której wzniesiono wszystkie światy, a magia jedynie zmutowanym produktem ubocznym tych reakcji, który powstał miliardy lat później.
– Gubię się. – Admirał złapał się za głowę. – Ale nie muszę aż tak dokładnie pojmować, czym to jest, prawda?
– Nie musi pan, admirale. – Wariat błysnął zębami. – Właściwie to już kończę. Ale dam wam teraz chwilę na wyciągnięcie pewnych wniosków.
– Jakich znowu wniosków? – Nihal odezwała się po sześciu sekundach upierdliwej ciszy.
– Żałosne, doprawdy... – Ylnether westchnął, osłabiony. – Kurwa, użyjcie głów, ja za was myśleć nie będę. Spójrzcie na Leę. Uświadomcie sobie parę faktów. Porównajcie do tego, o czym wam powiedziałem, i do jej lęku przed zdradzeniem własnej tożsamości. Wnioski?
– O w mordę – wyrwało się Sylwii. – Znaczy że... ona umie się posługiwać vurdem?
– „Posługiwać" to trochę za dużo powiedziane – odezwała się główna zainteresowana. – Wyczuwam go. Umiem go zaczerpnąć, wzmocnić się nim, a także wykorzystać... ale tylko jeśli w pobliżu mnie znajduje się odpowiednie źródło. Nie jestem w stanie wywołać vurda znikąd, tak jak to robią wyverny pokroju Tila.
– W tej chwili jestem jedynym żyjącym, który to potrafi – zaznaczył Wariat.
– Ach, czyli skoro nie umiesz go tak użyć, to znaczy, że jesteś niegroźna? Możemy odetchnąć z ulgą i się rozejść? – zakpiła słabo Nihal.
– Nie do końca. – Ylnether rzucił wilczycy niepewne spojrzenie. Ach, czego on się w ogóle bał? Co ona mogła mu zrobić? Nie rozumiał własnych uczuć, ale to już nic nowego, czyż nie? – To właśnie czarne półdemony zabija się w niemowlęctwie, zanim jeszcze rozwiną się ich zdolności. Vurd bywa niebezpieczny, zwłaszcza gdy używaniu go nie towarzyszy zdrowe myślenie. W ten sposób postanowiono pozbyć się na zawsze niepotrzebnego ryzyka.
– Rany, Til, powiedz to wreszcie wprost! – zdenerwowała się Leah, z trzaskiem odstawiając filiżankę na stół. – Sprawa wygląda tak: prawie pięć tysięcy lat temu pewien czarny półdemon odrobinę nabroił i od tego właśnie się zaczęło. Nazywał się Fenrir, pewnie kojarzycie gościa, przynajmniej z opowieści. Ylnether nie wspomniał o bardzo ważnej sprawie, jaką jest więź między półdemonicznym rodzeństwem, bo tutaj nie chodzi tylko o miłość kazirodczą. Takie dzieciaki szybko przywiązują się do siebie na zasadzie pieprzonego uzależnienia. Nie czytają sobie w myślach, ale bezbłędnie rozpoznają i wyczuwają swoje emocje. Źle się czują, gdy je rozdzielić, potrzebują siebie nawzajem równie mocno jak jedzenia, picia i powietrza do oddychania. Wiem, co mówię, bo za swoim bratem skoczyłabym w cholerny ogień, i nie wahałabym się nad tym ani sekundy. Na poczekaniu mogę wam wymienić z tuzin sytuacji, gdy to znajdowało potwierdzenie. Dałam sobie rozszarpać gardło wilkołaczemu Alfie, który rzucił się na mojego brata, podkładając mu się w ostatniej chwili. On wyciągał mnie z o wiele większego gówna setki razy, za jednym o mało nie zdechł w szpitalu, bo ubzdurało mu się, że... – Urwała, potrząsnęła głową ze złością. – Nieważne. Czujemy nawzajem swój ból. Jesteśmy od siebie uzależnieni. Zabicie jednego z rodzeństwa, gdy więź jest już dojrzała, czyli później niż na kilka dni od ich spotkania, czyli na przykład na kilka dni po urodzeniu się czarnego wilczka, zawsze skutkuje śmiercią drugiego.
– No właśnie nie zawsze. – Wariat uśmiechnął się krzywo.
– No... tak, była właśnie ta jedna sytuacja. Fenrir nie umarł, gdy zabito jego wilczą siostrę. Ale oszalał – owszem. To była historia na książkę mającą ponad tysiąc stron, ciężko więc ją streścić, ale wiedzieć musicie tyle, że zaszył się w magicznej anomalii – w skupisku vurda – i stamtąd planował, jak sprawić, by świat trafił szlag. Chciał pożreć słońce. Zaczął tworzyć półwilcze hybrydy, które służyły mu wiernie w każdej chwili, bez słowa sprzeciwu, i nigdy nie potrafiły nasycić się krwią. Próbowano sobie z nim poradzić na różne sposoby, dopiero interwencja wyvernów przyniosła skutek. Umierając, Fenrir zdążył jeszcze zmajstrować całkiem sympatyczną klątwę, która sprawia, że na sto lat rodzi się człowiek obdarzony mocą jego półwilków, tak zwany Wilk Fenrira. Zdania są podzielone, co konkretnie on ma zrobić. Albo chodzi o to, że ma pomóc przeżyć czarnemu wilczkowi, albo ma przygotować świat na nadejście takiego już całkiem wyrośniętego.
– W badaniach nad klątwą wyszło parę bardzo intrygujących spraw – wtrącił Ylnether. – Na przykład to, że gdy już ten czarny półdemon osiągnie dorosłość, Wilków Fenrira pojawi się więcej, być może cała armia, chcąca mu usługiwać. A wtedy, jeśli delikwent okazałby się godny przodka, na świecie mógłby zapanować kompletny burdel na kółkach. Dlatego te tysiące lat temu podjęto taką zapobiegawczą decyzję. Uznano, że wszystkie czarne półdemony i tak będą równie szalone jak Fenrir.
– Bzdura – prychnęła Leah z pogardą. – Pakowanie do jednego wora setek niepowiązanych ze sobą osób z wolną wolą. Mi jakoś nie śpieszy się do pożerania słonka ani brania na usługi zgrai krwiożerczych hybryd, ale niestety nikt mi nie chce w to uwierzyć.
– Bo vurd odciska swoje piętno na każdym bez wyjątku, dziewczynko. – Wariat podszedł do stołu, gdzie leżała skrzynka Ithariańczyków, uznawszy, że to najwyższa pora, by na powrót się nią zainteresować. – Tacy jak ty są po prostu bardziej odporni.
– Nie rozumiem tylko jednej rzeczy – wtrąciła się Nihal, na całe szczęście już spokojniejsza. – Skoro ty i twój brat jesteście tacy nierozłączni... to gdzie on niby teraz jest?
– W Polsce. – Leah nie patrzyła w jej stronę, w pełni pochłonięta falami na powierzchni kawy, formującymi się przez drżenie jej rąk. – Gdzieś pod Warszawą. Dokładniej nie umiem tego określić. Parę lat temu uznaliśmy, że potrzebne nam... trochę przestrzeni. Nieważne.
– Sądzę, że jednak... – Dowódczyni urwała pod wpływem wściekłego spojrzenia kustoszki. – Dobra, niech ci będzie. Chyba jednak ta przerwa niebawem wam się skończy, skoro Ylnether zamierza go tu sprowadzić.
– Chłopak przyda nam się o wiele bardziej, niż możecie przypuszczać. – Til zabębnił palcami o pokrywę skrzynki. Z pewnym zaskoczeniem ujrzał niewielkie błękitne refleksy, rozchodzące się z miejsc, w których jego skóra zetknęła się z przypominającym drewno, rzeźbionym materiałem. – I jak wrażenia?
– To skomplikowane – przyznał admirał. – Nawet bardzo. Jak mówiłem, nie znam się na tych kwestiach tak dobrze, jak bym sobie tego życzył. I wygląda na to, że czeka mnie mnóstwo pracy, żeby to jak najszybciej nadrobić.
– Zdecydowanie. – W oczach Wariata pojawił się ogień. – Później może nie być czasu, żeby to tłumaczyć. Teraz tylko pozostaje najważniejsze pytanie... Czy zdołacie zaufać Wariatowi na tyle, by powierzyć mu dowodzenie najpaskudniejszą kompanią, jaka powstanie na ziemiach tego kraju? Czy jesteście w stanie zgodzić się na moje warunki?
– Kurwa – jęknęła Nihal, zaciskając palce u nasady nosa. – Kurwa, Ylnetherze Rheyin, jesteś żywą legendą, tak? Jesteś najwybitniejszym dowódcą w dziejach obu przeklętych światów. Jeśli ktokolwiek może wyratować nas z tej kupy gówna, to tylko ty. Głupotą byłoby odrzucić twoją chęć współpracy tylko dlatego, że nie podoba nam się kwestia dowodzenia. Obawiam się, że to jest właśnie taka sytuacja, w której musimy iść na pewne ustępstwa, żeby przeżyć.
A jednak nie jesteś aż tak głupia, za jaką cię miałem, pomyślał Wariat. Cóż, w rzeczywistości wcale nie miał jej za głupią, tylko zagubioną i nie radzącą sobie z własnymi demonami, czymkolwiek one były, lecz... Ech, szczegóły.
– Teraz może najważniejsza kwestia. – Smokonka przeniosła wzrok na skrzynkę, na której trzymał właśnie zdrową, lewą dłoń. – To coś. Wiesz, co to takiego?
– Szczerze? Nie mam najbledszego pojęcia. – Beztrosko wzruszył ramionami.
Jeśli możliwe byłoby, aby komuś szczęka opadła tak mocno, by gruchnąć o podłogę, to byłaby właśnie ta sytuacja. Wariat nie zdołał powstrzymać narastającego napadu śmiechu i parsknął na całego. Dłuższą chwilę nie mógł się uspokoić.
– Jak to? – Hans Gard, Nihal i Leah odezwali się jednocześnie, w dodatku tak samo oniemiałymi tonami.
– Zwyczajnie. Przecież nawet nie jestem w stanie tego otworzyć. – Na potwierdzenie podważył wieko palcami, co oczywiście nie przyniosło żadnego efektu. – No i co teraz, kompanio?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top