Rozdział 10. Nigdy nie byłbym w stanie zrobić ci krzywdy.

Swojego czasu moimi dwoma ulubionymi zajęciami było palenie w parku za szkołą oraz zwiewanie z ostatniej lekcji, którą była biologia. Tworzenie muzyki i obrażanie Grahama to już był styl życia.

W sumie to przez bardzo długi czas te ulubione zajęcia się nie zmieniały, ale w końcu przeszedł i na nie czas.

Szłam powolnym krokiem w stronę domu, wybierając przy tym najlepszą drogę do wypalenia papierosa, na którego czekałam od pierwszych chwil w szkole. Nie mogłam pozwolić sobie na palenie w domu czy w typowej drodze do niego, ponieważ na pewno któryś z sąsiadów by na mnie nakablował. Nie chciałam problemów, razem z matką miałyśmy ich już wystarczająco. W końcu przysiadłam na jednej z ławek w parku i modliłam się w duchu, by nikt mnie z nie zauważył, przecież był zakaz. Wyciągnęłam przed siebie nogi i zaczęłam wpatrywać się tępo w krajobraz przede mną. Park ten należał do jednego z najbrzydszych w całym Glasgow, więc niewiele ludzi wybierało go na spacery. I dobrze, mnie nie obchodziło to, czy drzewa rosły równo w rządku, ścieżki były wyłożone kostką brukową albo ławki przypominały altany. Dla mnie to mogło być wysypisko śmieci. Grunt, by dobrze mi się tam myślało, czyli zupełnie inaczej niż w szkole. Było w niej pełno sukwysyństwa. Tam wyniosłe burżujstwo, takie jak Graham albo Clark miało do czynienia z pospólstwem, jak ja. Często zastanawiałam się, dlaczego ich rodzice wysłali ich właśnie do St. Gilbert High School. Zwykła publiczna szkoła. Może i była jedną z najlepszych w mieście, ale wciąż fakt tego, że z reguły bogate bachory chodziły do prywatnych, eleganckich szkółek było w tamtym przypadku z lekka dziwne. Tam poziom nie miał znaczenia, grunt, by była cholernie droga i prestiżowa, czyż nie? Więc, po jaką cholerę ta dwójka bogatych półgłówków musiała akurat mi zatruwać życie, odkąd tylko pamiętam? Dobra, Clark cały czas była suką, ale to raczej u niej zostało wyssane z mlekiem matki. Nie wiem, kto był gorszy, ona czy może jej pierdolnięta matka. A Graham? Jego rodzice byli względnie mili, brat... też był miły. Co więc z nim było nie tak? Mój ojciec uczył grać go na pianie, całkiem nieźle się wtedy zakumplowali. Z moją matką mało kiedy rozmawiał, a jeśli już to ze zwykłej grzeczności zamienili kilka zdań. Tej kobiety nie dawało się tak po prostu lubić, czy normalnie konwersować. Douglas ze mną wiecznie darł koty. W przedszkolu jeszcze był znośny, potem było już tylko gorzej, aż w końcu...

Aż w końcu wylądowaliśmy razem w zespole i to ja go do tego zmusiłam.

Boże, to było takie irracjonalne! Gdyby ktoś powiedział mi to jakieś trzy lata wcześniej, to wyśmiałabym go i kazała oddać się do psychiatryka. Naprawdę.

Kątem oka zauważyłam, że mój papieros już wypalił się w mojej ręce. Westchnęłam tylko, rzuciłam go na ziemię i zdeptałam trampkiem. Spojrzałam na godzinę w telefonie i zdałam sobie sprawę z tego, że matka prawdopodobnie wróciła już z pierwszej zmiany, posiedzi maksymalnie półtorej godziny w domu i pójdzie do kolejnej roboty. W tym czasie hobbystycznie opierdoli mnie za byle gówno. Musiałam się spieszyć do domu. Ruszyłam więc biegiem przed siebie, w głowie układając sobie, jaka byłaby dla mnie najkrótsza droga.

Nigdy bieganie nie było moim konikiem i na zajęciach ze sportu unikałam go jak ognia, jednak tego dnia biegłam tak, że przystanek zrobiłam sobie dopiero przed moją ulicą, by chwilę odsapnąć. Serce obijało mi się boleśnie o żebra, a w uszach słyszałam jego bicie.

Boże, nigdy więcej.

Do samych drzwi doczłapałam się ślimaczym krokiem, dla pewności sprawdziłam, czy pod wycieraczką jest zapasowy klucz. Od ostatniej wizyty Grahama musiałam znaleźć dla niego nową kryjówkę. Również mało kreatywną i cholernie oczywistą. Dyskretnie podniosłam stopą wycieraczkę i spojrzałam pod nią.

Pusto.

Kurwa.

 Lekko spanikowana chwyciłam za klamkę, która ustąpiła. Matka musiała wrócić przede mną do domu. Ostatni raz powąchałam swoje dłonie i klapy ubrania czy nie pachniały one podejrzanie dymem papierosowym. Było w porządku.

Najciszej, jak tylko potrafiłam, zdjęłam kurtkę i buty. Na palcach zaczęłam zmierzać w kierunku swojego pokoju.

– Blair, czy to ty!? – Krzyk matki dobiegał z łazienki.

Nie, złodzieje.

– Tak, to ja!

– Dlaczego się spóźniłaś? Byłaś w kozie? – W jej głosie można było wyczuć podejrzliwość.

– Nie. Ja... po szkole trochę pogadałam ze znajomymi i jakoś tak wyszło, że mam małą obsuwę – moje własne towarzystwo było nawet o wiele lepsze niż jacyś tam znajomi.

– Aha, okej. Wejdź do salonu i popatrz na stół.

Cholera, na bank znalazła moją zapasową paczkę fajek. Już po mnie – pomyślałam, idąc na drżących nogach do pokoju. Na stole w wazonie stał sporych rozmiarów bukiet pomarańczowych cynii.

Co to miało znaczyć?

Pieprzony Graham.

– Od kogo jest? – Spytała matka, wchodząc do salonu i opierając się ramieniem o futrynę.

– Nie mam pojęcia – udałam idiotkę, wzruszająca ramionami.

– Chyba nie kręci się wokół ciebie zbyt wielu chłopców, którzy mogliby wysłać ci kwiaty, a na pewno nie są one od Gavina. Może to Sebastian je wysłał?

– Absolutnie to nie jest żaden z nich – automatycznie pokręciłam głową. – Jest w szkole taki jeden półgłówek, który nie daje mi spokoju swoją osobą. To pewnie on.

– Jest miły? Przystojny? – Kobieta była coraz bardziej zaciekawiona. Świetnie, musiałam brnąć w to gówno jeszcze bardziej.

– Nie, to straszny dupek. Myśli, że może wszystko, ale nie ze mną takie gierki. Lubię mu pokazać, gdzie jego miejsce, ale ostatnio... Oboje uratowaliśmy sobie dupę – błagałam w duchu, by ta rozmowa zakończyła się jak najszybciej.

– Uratowaliście siebie nawzajem?

– Tak! Um... Ja nie miałam zrobionych notatek z fizyki, a on z angielskiego. Wymieniliśmy się nimi przed ostatnią kartkówką. Musiał dostać dobrą ocenę, skoro wysłał mi kwiaty – kłamałam jak z nut.

– Znam go?

– Nie, przeprowadził się jakieś dwa lata temu, mieszka na przedmieściach i dojeżdża tutaj.

Kłamczucha.

– Ja chyba będę już spadać do pokoju uczyć się – mruknęłam i zabrałam ze sobą wazon z tymi przebrzydłymi badylami.

Nim matka się obejrzała, ja już zatrzaskiwałam drzwi do swojego pokoju, przekręcając w zamku kluczyk. Z głośnym hukiem odstawiłam szklany przedmiot na podłogę i usiadłam naprzeciwko niego, przyglądając się mu.

– Pierdol się, Graham. I wsadź sobie w dupę te chabazie – mruknęłam pod nosem, kiedy natrafiłam wzrokiem na jasnobrązowy bilecik przywiązany do jednej z łodyg.

O jakże szlachetna i łaskawa, Ferguson, przyjmij ten oto bukiet, jako dowód mojej niezmiernej wdzięczności i przy okazji pierdol się.

– Ty bardziej się pieprz – wyciągnęłam z kieszeni telefon i zaczęłam wyszukiwać w spisie kontaktów numer do chłopaka.

Pierwszy sygnał - nic.

Drugi sygnał - nic.

Trzeci sygnał - nic.

Czwarty sygnał - również nic.

No tak, przecież ja musiałabym po pierwszym sygnale odbierać, a ten nie miał nawet ochoty po czwartym.

Rozłączyłam się i rzuciłam telefon na łóżko. Mniej niż pięć sekund później usłyszałam, jak dostaję SMSa.

– Aha, jasne, już pędzę. Teraz to możesz spadać na drzewo – fuknęłam pod nosem i skierowałam się w stronę szafy, by przebrać się w coś wygodniejszego.

Wciągając na tyłek luźne, kraciaste spodnie od mojej starej piżamy, ciekawość wygrała ze mną i spojrzałam, co napisał ten pustak.

Od: Dupek Graham

Oddzwonię za dwadzieścia minut, no może za trzydzieści, jak sprawy się skomplikują. Mam straszne urwanie głowy.

Ktoś najwyraźniej zaliczał gdzieś szybki - a może i nie - seks z gówniarą w krzakach, może miał nawet do tego dziś kolejkę. Po takim kurwiarzu, jak on niczego innego nie mogłam się spodziewać.

– Stara, otrząśnij się, idź odrabiać lekcje – zganiłam się cicho, kiedy moje myśli zaczynały powoli i dyskretnie uciekać do tematów związanych z brązowookim.

Wypakowałam z plecaka podręczniki i zaczęłam czytać temat z biologii, zakładając nogi na biurko. Naciągnęłam na dłonie jeszcze bardziej swój stary, rozciągnięty sweter w kolorze beżowym. Brakowało mi w tamtym momencie tylko gorącej herbatki i zapalonych w tle lampek dla lepszej atmosfery. Ale po żadną z tamtych rzeczy nie chciało mi się iść. Byłam zbyt leniwą bułą.

– Rybki, ptaszki, płazy, błona komórkowa, kości paliczków, coś tam dalej – mruczałam, sobie pod nosem, kiedy po czterdziestu minutach nauki najnudniejszego - zaraz po fizyce i matematyce - przedmiotu na świecie, leżałam twarzą na podręczniku. Miałam definitywnie dość, chciałam iść spać.

W czasie, kiedy zaczęłam człapać w stronę łóżka, by zrobić sobie popołudniową drzemkę, mój telefon zaczął dzwonić.

Graham, cudownie.

– Czego? – Spytałam, nie siląc się na ani odrobinę milszy ton głosu.

– Czysta ciekawość i plotki. Podobno zaczęłaś się dzisiaj kłócić z Williamsem, to prawda? Muszę wiedzieć, czy moje źródła plotkarskie są dobre.

– Tak, no i co z tego?

– Nic. Zdziwiłem się, że ten gość z tobą gadał. Zawsze ma we wszystko i wszystkich wyjebane. W sumie to byłem w niemałym szoku, jak o tym usłyszałem.

– Bo to jeden z twoich dziwacznych znajomych. Oni wszyscy się mnie czepiają.

– Vera i Basil nie.

– Rozmawiałam z nimi maksymalnie trzy minuty. Ciężko wyciągnąć wnioski po tak krótkim czasie.

– Nieważne, nie po to dzwonię. Sebastian wspominał ci kiedyś o SS, prawda?

– Może? Po co ci ta informacja?

– Byłaś tam kiedyś?

– Może?

– Oczekuję konkretów. Mów.

– Byłam – westchnęłam. – Raz.

– Znasz drogę?

– Tak.

– Świetnie, widzimy się za godzinę w SS. Nie spóźnij się, nie będę czekać na ciebie wieczności.

– Ale po co mam...

Rozłączył się.

CO ZA PARSZYWY, KUDŁATY GNIOT!

Nienawidzę go, nienawidzę go, nienawidzę go!

Rzuciłam na biurko książki i zaczęłam poszukiwać jakichś grubszych ubrań. Pomimo początku października było już strasznie zimno, a ja nie chciałam zaziębić się na same przesłuchania telewizyjne. Mogłam wyglądać nawet, jak ludzik Michelin, byleby nie złapać grypy czy innego świństwa. Na dnie szafy leżał mój brązowy sweter, który kiedyś wygrzebałam u moich dziadków na strychu oraz jeansy w kolorze granatowym, które okazały się odrobinę za duże, niż myślałam, kiedy kupowałam je bez przymierzania. No trudno. Z wieszaka ściągnęłam brązową, skórzaną kurtkę, a do jej kieszeni wrzuciłam telefon, kartę miejską, kilka drobnych i splątane słuchawki. Miałam nadzieję, że nie będę musiała iść z buta na SS, ponieważ na piechotę zajmowało to około czterdziestu minut, a ja byłam na takie jesienne spacery zbyt zmęczona.

***

Po pięciu minutach spaceru miałam ochotę zdjąć z nóg glany i pieprznąć je w najbliższe krzaki, a potem zrobić to samo z nogami od kolan w dół. Zakładanie krótkich skarpetek do cięższych butów to był jeden z największych błędów tamtego dnia. Pierwszym z nich było ponowne wyjście z domu. Nie miałam bladego pojęcia, po jakiego grzyba miałam spotkać się w miejscu, o którym mało kto wiedział. W sumie SS'y były znane tylko przez trzy osoby. Mnie, Douglasa oraz jego starszego brata Sebastiana. Chyba. Raptem starszemu z braci Graham zachciało się powracać do relacji za czasów bycia gówniarzem? Jeżeli tak, to nie miałam już po co tam iść. Nie było już o czym mówić.

Początkowo, idąc przez las i słysząc, jak pod podeszwami butów chrupią mi złote liście, uspokajało mnie to. Mogłam się zrelaksować, kiedy w uszach bębniły mi piosenki Cassyette. Potem zaczęły mnie one denerwować i wyłączyłam muzykę. Gorzej było z pozbyciem się liści. Nie mogłam ich po prostu usunąć, chociaż bardzo bym chciała. Droga niewyobrażalnie dłużyła mi się, chociaż doskonale znałam drogę na SS'y.

– Po jakiego grzyba posłuchałam tego tlenionego idioty!? – Warknęłam, kopiąc przy tym żołędzia. – Temu ćwierćinteligentowi nie można wierzyć!

Moja złość jednak szybko minęła, ponieważ okazało się, że dotarłam na SS'y. Rozległy, niezalesiony teren, kawałek za miastem, gdzie rolnicy uprawiali kukurydzę, która była już w złoto-brązowym kolorze. Pomimo braku jakichkolwiek domków czy ludzi w promieniu kilometra czułam się bezpiecznie tak, jak w domu. Usiadłam po turecku obok ogromnego dęba i zaczęłam wpatrywać się w stary dworek, który przez odległość był wielkości łebka od szpilki. Zawsze marzyłam, by go pozwiedzać, nigdy jednak nie miałam wystarczająco odwagi, by to zrobić.

Nuda i cisza z czasem zaczęły mi doskwierać. Z kieszeni wyciągnęłam komórkę i po raz kolejny tego dnia byłam zmuszona zadzwonić do Douglasa. Oczywiście, że nie odbierał. Oburzona jego zachowaniem wstałam, gdy nagle poczułam, jak ktoś wbija mi palce po obu stronach w żebra. Bez dłuższego zastanowienia się szybko odwróciłam się i zamachnęłam ręką. Moja dłoń napotkała na swojej drodze czyjś policzek. Spojrzałam odrobinę w górę.

– Czy cię do reszty powaliło?! Ja pier... O mój Boże! A to już nie jest moja wina! – Uniosłam ręce i zmarszczyłam brwi, kiedy zobaczyłam jego rozciętą wargę oraz siny policzek. – Kto ci po drodze najebał, Graham? Muszę wiedzieć, komu być wdzięczna.

Nie mogłam się powstrzymać i prychnęłam ze śmiechu.

– Zabawne. Boki zrywać, po prostu – fuknął chłopak i potarł policzek w miejscu, gdzie go zdzieliłam.

– A żebyś wiedział, że zabawne. Do twarzy ci w fiolecie. Ludzie powinni bić cię częściej.

– Jesteś wredna, Ferguson.

– A ty się spóźniasz, Graham i ci tego nie wypominam.

– Właśnie to zrobiłaś – prychnął, poprawiając, starą, skórzaną kurtkę w czarnym kolorze oraz tego samego koloru t-shirt z napisem "Normal people scare me".

– Nie wiedziałam, że jesteś fanem American Horror Story – oznajmiłam, przypatrując się tekstowi na jego piersi.

– Pierwsza ciekawostka o twoim idolu, uwielbiam AHS.

– Kurde, nie wiedziałam, że znasz takie fakty o Cassy Brooking. Zaskoczyłeś mnie.

Blondyn przewrócił tylko oczami.

– Wracając. Po co tutaj musiałam przyjść?

– Dobre pytanie, zapraszam za mną – zapraszającym gestem ręki wskazał wydeptaną ścieżkę w dół wzgórza. Coś wydawało mi się niepokojące w wyglądzie brązowookiego. – Ej, cholera, krew ci leci.

Widok krwi przerażał mnie i obrzydzał, z resztą tak, jak cały chłopak i moja fantazja... Która wydarzyła się dawno. Koniec.

Graham przypatrzył się swoim kostkom, na których skóra była poszarpana i strzepnął czerwoną ciecz na trawę.

– Jezus, poczekaj chwilę – wymamrotałam i chwyciłam go za nadgarstek. W kieszeni kurtki znalazłam starą, aczkolwiek czyściutką paczkę chusteczek i wyjęłam jedną z opakowania.

O dziwo nie wyrywał ręki z mojego uścisku. Stał prosto i trochę głośniej oddychał. Byłam tym zaskoczona, myślałam, że chłopak będzie się szarpał ze mną i nie będzie chciał mojej pomocy. Zresztą ja sama nie wiem, dlaczego zdecydowałam mu się pomóc w taki sposób. Mogłam mu po prostu dać te pieprzone chusteczki higieniczne, żeby sam się sobą zajął. Nie wiem, dlaczego mu pomogłam.

Swój uścisk przeniosłam trochę niżej, chwytając jego dłoń palcami za kości śródręcza, lekko ściskając jego dłoń. Delikatnie przykładałam papier do jego pokiereszowanej skóry na kostkach. Pomimo że zadrapanie nie należało do największych czy też najgłębszych, to czerwona ciecz w dość szybkim tempie wypływała.

– Nie masz przypadkiem jakiejś niedokrwistości? Twoja krew jest strasznie rzadka i...

– Powiedz mi, Ferguson, czy ty właśnie skończyłaś robić jakiś kurs online na bycie lekarzem? Bo zaczynasz mnie diagnozować – fuknął wyraźnie spięty.

– Nie, po prostu zauważyłam, że w szybkim tempie wypływa...

– Niezmiernie cieszę się, że słuchasz na biologii, ale nie potrzebuję do życia twoich obserwacji. Idziemy – oznajmił niezbyt miłym tonem i wyszarpnął się z mojego uścisku. Wyrwał mi również z ręki chusteczkę i sam zaczął sobie wycierać rany. Kiedy przez krótki moment czerwona posoka nie leciała tak mocno, jak wcześniej, chłopak ruszył przed siebie, jedynie kiwając w moją stronę głową, bym podążała za nim.

– Po co tam idziemy? – Spytałam, próbując nadążyć za nim.

– Uważaj, bo jest tu stromo – zupełnie olał moje wcześniejsze pytanie, kiedy zaczęliśmy schodzić z pagórka.

– Halo? Odpowiesz mi? – Zezłościłam się.

– Jezus, czego znowu chcesz!?

– Chce dowiedzieć się, gdzie idziemy i dlaczego TY mnie tam zabierasz!

– Dowiesz się na miejscu.

– Jeśli mi nie odpowiesz, to się zawrócę do domu.

– Powodzenia – wzruszył ramionami. – Tylko spiesz się, bo zaraz będzie się robić ciemno. Chodzenie o takiej porze samemu po lesie, który jest za miastem, to nie jest najlepszy pomysł. Nie wiadomo, co może czaić się w krzakach za rogiem. Albo kto...

Włoski na karku nagle stanęły mi dęba.

– Jeśli myślałeś, że swoją durną gadką udało ci się mnie sprowokować do zawrócenia, to grubo się mylisz, Graham! Myślałeś, że uda ci się to, że zbuntuję się i wycofam, a ktoś, kogo znasz, zrobi mi krzywdę? – Zaśmiałam się gorzko. – Cholernie się mylisz. Od tego momentu będę się trzymać ciebie oraz twojego zasranego cielska. Będę niczym rzep uczepiony psiego ogona. Nikt nie zrobi mi już krzywdy. Bynajmniej nie ty. Nie teraz.

– Wszystko z tobą oraz twoją głową jest okej, Ferguson? Bo mnie się tak nie wydaje – prychnął kpiąco. – Myślisz, że nasze życie to jakiś denny kryminał, a ja nie mam co robić, więc wynajmuję jakiegoś neda*, żeby spuścił ci łomot albo zabił? W tym momencie ewidentnie sobie ze mnie kpisz, ruda.

– Jesteś idiotom, po tobie można się wszystkiego spodziewać.

– Nie, to są zagrywki w twoim stylu, Ferguson, nie moim. To ty byś tak wszystko rozegrała, ja nie jestem aż takim szmaciarzem – momentalnie się zatrzymał, przez co mało na niego nie wpadłam. – To, że ty jesteś chujowym człowiekiem, nie oznacza, że ja i inni ludzie musimy tacy być. Popatrz najpierw na siebie.

– W dupie mam twoje zdanie.

– Zatem przyjmij to, jako przyjacielską radę – wzruszył ramionami.

– Nie byłeś, nie jesteś i nie będziesz moim przyjacielem.

– To po prostu przyjmij moje słowa, jako dobrą radę.

– Nie obchodzi mnie zdanie innych ludzi, szczególnie takich, jak ty.

– Rób, co chcesz, ale nie obrażaj mnie i nie sugeruj, że mógłbym być w stanie posunąć się do tak szczeniackich zachowań – odwrócił się twarzą w moją stronę. – Owszem, nie lubimy się, odkąd tylko pamiętam, docinamy sobie minimum raz dziennie, kiedy tylko się widzimy, średnio dwa razy w tygodniu cicho marzę, by jakiś rowerzysta przyjebał w ciebie i tym samym poprzestawiał ci niektóre rzeczy w głowie na odpowiednie miejsce. Ale nigdy nie byłbym w stanie zrobić ci krzywdy, rozumiesz? Nie jestem psychopatą, nie życzę i nie chcę niczyjej śmierci. Nawet twojej, złośnico.

– Cóż za miłe słowa, Graham. Długo je sobie układałeś przed lustrem?

– Całe wieki marzyłem, by powiedzieć ci te słowa – przewrócił oczami na mój komentarz. – Rusz się, musimy się pospieszyć.

Dłuższą chwilę schodziliśmy w zupełnej ciszy. Jedynie wiatr, który szeleścił liśćmi zakłócał nasze milczenie. Dopiero przed leśną dróżką, która ewidentnie prowadziła nas do celu postanowiłam się odezwać.

– Wiesz co? Ja chyba też nigdy nie chciałam życzyć ci śmierci.

– Chyba?

– Tak, nie pamiętam z resztą. Jakby pieprznęła cię jakaś ciężarówka i zabiła to nie miałaby z kim się kłócić, grać w zespole i...

– I?

– I... Jezus nie wierzę, że muszę to powiedzieć!

Dłuższą chwilę schodziliśmy w zupełnej ciszy. Jedynie wiatr, który szeleścił liśćmi, zakłócał nasze milczenie. Dopiero przed leśną dróżką, która ewidentnie prowadziła nas do celu, postanowiłam się odezwać.

– Wiesz co? Ja chyba też nigdy nie chciałam życzyć ci śmierci.

– Chyba?

– Tak, nie pamiętam z resztą. Jakby pieprznęła cię jakaś ciężarówka i zabiła, to nie miałaby z kim się kłócić, grać w zespole i...

– I?

– I... Jezus nie wierzę, że muszę to powiedzieć! – Pokręciłam głową, już żałując swoich słów.

– Dawaj, wykrztuś to z siebie – zaśmiał się blondyn.

– I... ędzać iło as – przycisnęłam pięść do ust, by stłumiła ona moje słowa.

– Powtórz – na jego ustach błąkał się znikomy uśmiech.

– Sędaćiłocas – powiedziałam cicho, szybko wymawiając słowa.

– Jeszcze raz – "zachęcił mnie" ręką.

– Pierdol się.

– Wydaje mi się, że chyba miałaś powiedzieć mi coś innego – pokręcił głową, układając rękę z zakrwawioną chusteczką na biodrze.

– Właśnie, wydaje ci się. Idźmy dalej.

W lesie ładnie pachniało grzybnią, wilgocią i drzewami. W niektórych miejscach były one wciąż przyozdobione żółcią oraz czerwienią, ale niektóre z nich były już zupełnie gołe. Miałam ogromną ochotę wepchnąć tego dupka na jakąś stertę liści albo mrowisko, żeby mrówki poszczypały mu ten jego nadęty i pewny siebie zad. Moje małe marzenie było wręcz na wyciągnięcie ręki. Dosłownie. Chłopak niczego się nie spodziewał, a ja idąc koło niego, mogłam łatwo go tam wrzucić.

– Nawet nie próbuj.

CO?

– Nie wiem, o co ci chodzi – udałam idiotkę, zadzierając do góry nos i wzruszając ramionami.

– Co dwie sekundy spoglądasz na mnie albo na jakąś randomową kupę liści. Tylko spróbuj, a to skończy się dla ciebie źle.

– Idiota. Myślisz, że o niczym innym nie marzę, tylko by wrzucić cię w nie? Pfff.

Dwie minuty. Za dwie minuty nie mógł się już tego spodziewać.

Odczekałam ten czas, starając się na nic mocniej nie skupiać. Jednak kiedy nadszedł odpowiedni moment i miejsce, z całej siły przywaliłam mu z bara.

Tego to się Graham nie spodziewał!

Brązowooki zaczął spadać w stertę pomarańczowych liści, które leżały zaraz obok ścieżki. Oczywiście życie oraz los zawsze mnie nienawidziły, więc ku mojemu "szczęściu", Douglas zdążył złapać mnie za łokieć, przez co poleciałam na ziemię razem z nim. Poczułam, jak uderzam nosem w twardą pierś chłopaka. Momentalnie podniosłam głowę, chwyciłam w garść trochę liści i zaczęłam wcierać je w parszywą - aczkowlwiek przystojną - gębę blondyna. Spodem dłoni poczułam, że przez przypadek uderzyłam go w nos. Ups.

Jednak ten nie był mi dłużny. Przez to, że był silniejszy ode mnie, odsunął od swojej twarzy moją rękę, chwycił mnie za kołnierz kurtki i odciągnął od siebie. Drugą ręką zaczął zbierać liście i pchać mi je za sweter. Były one cholernie zimne i wilgotne, przez co przez moje ciało raz za razem przechodziły okropnie nieprzyjemne dreszcze.

– Graham!!! To jest cholernie zimne! – Wierzgałam się.

– Och, serio?! Nie miałem pojęcia! A nie, zaraz, miałem! Zaraz po tym, jak zaczęłaś mi je wpychać do gęby, złośnico!

– Zimno mi, idioto! Puszczaj! – Kopnęłam go w kolano, jednak ten sprawnie jedną ręką złapał moje dwa nadgarstki i dalej bez problemu wrzucał mi te okropne liście w ubrania, Chyba jakieś wpadły mi do majtek przez te luźne spodnie. Kurwa. – Dobra spokój!! Przepraszam, że próbowałam nastawić ci nochal! Puść!

Chłopak przestał mi dokuczać, jednak wciąż trzymał mnie nadgarstki. Jego druga ręka powróciła znów na kołnierz i tym samym zostałam zmuszona do przybliżenia się do niego. Nawet nie zauważyłam, że w tamtym momencie blondyn klęczał obok siedzącej tyłkiem na mokrej ziemi mnie. Odległość między naszymi twarzami wynosiła maksymalnie dziesięć centymetrów. Czułam na twarzy jego ciepły i przyspieszony oddech, z resztą pewnie on mój też.

– Mówiłaś, że nie marzy ci się, by wrzucić mnie w liście – jego głos był nadzwyczaj spokojny.

– Zmieniłam zdanie – uśmiechnęłam się wrednie, lekko pochylając się do przodu. Odległość między nami zmniejszyła się do niemalże zera, ponieważ nasze nosy niebezpiecznie się ze sobą stykały. Odważyłam spojrzeć mu się w oczy w kolorze mlecznej czekolady. Z zacięciem wpatrywał się w... moje usta? Widziałam, jak jego jabłko Adama drży, a szczęka jest zaciśnięta. Douglas Graham walczył sam ze sobą. Musiałam się ewakuować.

Jednak na to było już za późno.

Blondyn z niemałą siłą wpił się w moje usta, zdejmując dłoń z brzegu mojej kurtki na policzek.

Boże, tylko nie to.

Oczywiście, że to właśnie mnie należał się tytuł największej idiotki roku, ponieważ oddałam pocałunek. Pozwoliłam mu, by przytrzymał dłoń na moim zapewne ognisto czerwonym policzku. Jego ciepłe wargi były dość przyjemne. W tej kwestii nie mogłam kłamać. Nawet na krótką chwilę zamknęłam oczy. Ale to była naprawdę krótka chwila, być może nawet ułamek sekundy. Nie miałam pojęcia. Zaraz po tym przerwałam pocałunek i poderwałam się do góry, otrzepując się ze wszystkich liści, jakie były na oraz pod moimi ubraniami. W międzyczasie potarłam też kciukiem swoje usta. Jakie to było popieprzone.

– Możemy już wrócić na trasę? – Spytałam, unikając jego wzroku.

– Jasne – odchrząknął, po czym kątem oka przyuważyłam, jak niezgrabnie podnosi się z ziemi.

– Jesteś idiotą – rzuciłam.

– A ty jesteś głupia.

– Czyli u żadnego z nas nie ma dużych zmian, jak cudownie – mruknęłam. Przez resztę drogi ani razu nie popatrzyłam w stronę brązowookiego. Pieprzone SS'y. 







* ned - szkocki odpowiednik angielskiego "chav", a polskiego dresa lub Sebixa.

Wreszcie między Blair a Douglasem robi się... CIEKAWIE.
Dzisiaj miałam niesamowitą wenę na pisanie i udało mi się naskrobać rozdział na rekordowe w tej książce prawie 4k słów. Nawet nie miałam pojęcia, że jest ich aż tyle. Mam nadzieję, że czytając ten rozdział, bawiliście się chociaż w połowie tak dobrze, jak ja.

Życzę Wam miłego długiego weekendu i do następnego rozdziału! Take care x

Twitter: @/DoopaSheya #GAWOS
Tik Tok: @/doopasheya
~ 3,8k słów

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top