Rozdział 54. Miejże litość.

Stał przede mną i tak po prostu się uśmiechał. Cały czas intensywnie się we mnie wpatrywał, przygryzając przy tym dolną wargę. Jego ciemne oczy pomimo braku słońca błyszczały żywymi, radosnymi iskrami. Jak gdyby na zawołanie oboje poczyniliśmy kilka kroków w przód. Ja znalazłam się na najniższym schodku, a on na podjeździe. Różnica, jaka nas dzieliła, wynosiła niespełna dwa kroki. Gdybyśmy tylko oboje nieznacznie pochylili swoje głosy, to nasze nosy zetknęłyby się ze sobą. Przez chwilę wzrok miał wlepiony w czubki naszych butów, a potem powoli podniósł wzrok, po czym wyciągnął zza swoich pleców ręce, które wcześniej ukrywał. W jednej ze swoich rąk trzymał czerwono-pomarańczowy kwiat o wąskich i postrzępionych płatkach. Powoli przysunął go w moją stronę. Chwyciłam delikatnie łodygę kwiatka, muskając nieznacznie jego kciuk oraz palec wskazujący. Źrenice rozszerzyły mu się, kiedy splótł nasze palce wokół kruchej kwiatowej odnóżki.

– To cynia – wyszeptał, wskazując głową w stronę rośliny, którą w tej samej sekundzie wypuścił ze swoich rąk, bym już tylko ja ją trzymała. – Już kiedyś dostałaś je ode mnie, pamiętasz? Chciałem, żeby ten kwiat kojarzył ci się ze mną, żebyś wiedziała za każdym razem, kiedy go dostaniesz, że jest ode mnie, a nie od kogoś innego.

– To miłe – uśmiechnęłam się delikatnie, starając się przełknąć gorycz, jaka zagnieździła się w moim gardle. – Dziękuję. Pójdę wstawić go do wazonu...

– Mam lepszy pomysł. Mogę? – Zapytał, wskazując nieśmiało palcem na cynię. Kiedy pokiwałam twierdząco głową, chłopak przejął ode mnie prezent, po czym odłamał połowę łodygi. Dwoma palcami lewej ręki złapał mnie za podbródek i lekko go uniósł. Drugą ręką sprawnie wsunął czerwono-pomarańczowy kwiat za moje ucho, między moje włosy. – Teraz mogę stwierdzić, że jesteś gotowa.

– A wcześniej nie byłam? – Zeskoczyłam z ostatniego schodka, by teraz muskać nosem jego obojczyki.

– Nie – parsknął śmiechem.

– A więc... – zaczęłam, zadzierając głowę, by spojrzeć mu prosto w czekoladowe oczy – jakie mamy plany na dzisiejsze wyjście? Co zaplanowałeś?

– Niespodzianka – uśmiechnął się cwanie.

– Nie lubię niespodzianek – założyłam ręce na piersi.

– Czas polubić – machnął ręką nonszalancko, po czym łapiąc delikatnie za nadgarstek, zaczął ciągnąć mnie w stronę swojego Jeepa Wranglera, który stał przy krawężniku.

Lubiłam siedzieć w samochodzie blondyna. Nie chodziło o to, że samochód był wygodny i duży. Lubiłam Jeepa za to, że właśnie w nim tworzyły się miłe dla mnie wspomnienia. Pierwsze wyjazdy na przesłuchania, wycieczki, podwózki. Pomimo że większości z nich towarzyszył nam bezsensowne kłótnie, to na samą myśl o tym, jak wcześniej zachowywaliśmy się względem siebie, na mojej twarzy pojawiał się nostalgiczny uśmiech.

I dodatkowo całe wnętrze auta pachniało ostrym i kręcącym w nosie zapachem perfum Douglasa. To chyba dlatego lubiłam tak ten samochód.

Rozsiadłam się wygodnie w fotelu pasażera z przodu, po czym wcisnęłam głowę w zagłówek, dosłownie się w nim zatapiając. Spojrzałam w okno, przez które doskonale było widać szare chmury. Ani grama słońca. Jak na złość.

Chociaż całym swoim sercem uwielbiałam deszczową, pochmurną, jesienną pogodę w Szkocji, to mimo wszystko tęskniłam za czuciem ciepłych promieni słońca na twarzy. Odrobinę, ale tylko odrobinę tęskniłam za - i tak chłodnym w tym kraju - latem.

Miałam nadzieję, że deszcz tego dnia już więcej nie pojawi się nad Glasgow. Chociaż znając mojego pecha, powątpiewałam w to.

Idealna pogoda na spotykanie się, no nie ma co – zadrwiłam w myślach. Ostatnimi czasy częściej wracałam do domu kompletnie przemoczona niż sucha. Już nawet sama podziwiałam swój układ odpornościowy, który pomimo wszystko dzielnie się trzymał. Oby tak dalej.

– Milczysz – powiedział, przerywając ciszę, jaka między nami nastała. – Nie odezwałaś się od prawie pięciu minut.

– Naprawdę? – Wytrzeszczyłam oczy, nie wierząc w to, co usłyszałam. – Przepraszam, dzisiaj co chwila tracę kontakt z rzeczywistością.

Przepraszającym wzrokiem, spojrzałam na niego. Uśmiech zszedł mu z twarzy, a zastąpiła je troska.

Lubiłam, kiedy Douglas się uśmiechał. Skóra przy oczach marszczyła mu się, a na policzkach naprężała. Zawsze, gdy się śmiał, w śmieszny sposób marszczył nos.

Lubiłam, kiedy uśmiechał się od ucha do ucha. Wtedy doskonale widziałam jego śnieżnobiały uśmiech i kły, które wystawały bardziej niż pozostałe zęby.

Lubiłam w Douglasie te rzeczy, bo dzięki nim ja też się uśmiechałam. Ja też się śmiałam.

Z niewiadomego mi powodu, kiedy blondyn był szczęśliwy, to ja też byłam. Chociaż w moim sercu pojawiły się co do tego zjawiska obawy, to podświadomie spychałam je na samo dno, by jak najpóźniej wydostały się na wierzch.

Ja też chciałam być szczęśliwa, nawet jeśli miało to oznaczać, że będzie to zależne od chłopaka, którego jeszcze miesiąc całą sobą nienawidziłam.

– Coś się stało.

– Nie, wszystko w porządku – automatycznie pokręciłam głową.

– To nie było pytanie, Ferguson – sapnął niby to wesoły Graham, jednak w tonie jego głosu nie było nawet grama rozbawienia. – Coś. Się. Stało. Opowiedz mi o tym. Przecież wiesz, że możesz na mnie liczyć, prawda?

Ty się stałeś – chciałam odpowiedzieć, by mieć to wszystko już z głowy. Nie zrobiłabym tego, to byłoby przecież cholernie głupie.

– Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Dzięki za troskę, ale nie wiem, czy to zrozumiesz...

Skoro ja sama nie potrafię tego pojąć – dodałam w myślach.

– Postaram się – zapewnił mnie, zmieniając bieg i włączając radio, by to cichutko grało.

No dalej Blair, powiedz mu prawdę. Więcej już nie da się stracić.

Zaraz to wszystko i tak nie będzie mieć znaczenia.

Wzięłam głęboki wdech, głośno wtłaczając powietrze do płuc.

W tle cicho grała Lana Del Rey, a słowa jej piosenki praktycznie niesłyszalnie rozchodziły się po samochodzie.

"There's things I wanna say to you, / But I'll just let you live / Like if you hold me without hurting me / You'll be the first who ever did"*

– Myślisz, że to, co robimy jest właściwe? Że kierujemy naszą relację w odpowiednim, dobrym dla nas kierunku?

– Nie wiem – wzruszył ramionami, gapiąc się na drogę. Kiedy przełykał ślinę, jabłko Adama zadrżało. – Czy odpowiednim? Bardzo w to wątpię. Czy dobrym dla nas? Ja swojej odpowiedzi jestem pewien, wszystko zależy od ciebie.

Moje życie byłoby łatwiejsze bez Grahamów. Obu, bez wyjątku.

– Nie umiem stwierdzić. Wiem, że nie czułabym się w porządku względem ciebie.

– Wczoraj popełniliśmy błąd, prawda? – Westchnął cicho, praktycznie niezauważalnie kiwając głową.

"There's things I wanna talk about, / But better not to give / But if you hold me without hurting me / You'll be the first who ever did"*

– Tak – szepnęłam, próbując opanować swoje ciało przed nagłym płaczem. Odczekałam pięć sekund, po czym ciągnęłam dalej. – Ale nie żałuję tego. Gdybym miała możliwość cofnąć czas, to zrobiłabym to, a potem sprawiłabym, by wszystko potoczyło się zupełnie tak samo, jak za pierwszym razem. Chociaż nie, zrobiłabym jeszcze jedną rzecz.

– Jaką? – A w jego zalśniła iskierka nadziei.

– Palnęłabym cię w łeb za to, że mnie okłamywałeś, dupku – parsknęłam śmiechem, który niespodziewanie wypłynął na zewnątrz.

– No tak, należałoby mi się – zgodził się. – Wiesz, jeszcze możesz to zrobić.

– Oj uwierz mi, zrobię. Nigdy nie przepuściłabym okazji, by walnąć cię w ten pusty łeb.

– Stara Blair Ferguson powraca – oznajmił, uśmiechając się do mnie lekko. – Powoli zaczynałem za nią tęsknić.

– Jeszcze będziesz żałować tych słów – powiedziałam, dając mu kuksańca w ramię.

Chłopak przez następne kilka minut przełączał stacje radiowe, szukając tej, której muzyka naszą dwójkę w stu procentach by usatysfakcjonowała.

– O czymś jeszcze myślałaś, mam rację?

– Być może – bąknęłam, bawiąc się maleńką nitką od spódnicy. – Myślałam o wielu rzeczach dzisiejszego dnia.

– Uchyl, chociaż skrawka swojej tajemnicy. O czym na przykład rozmyślałaś, gwiazdeczko?

– O deszczu – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– O deszczu? – Zmarszczył brwi, spoglądając na mnie, jak gdyby nie do końca mi wierzył.

– No tak. Coś w tym dziwnego?

– Odrobinę – jedną ręką puścił kierownicę, by wystawić ją w moją stronę. Kciuk oraz palec wskazujący zbliżył do siebie tak, że dzielił je może centymetr odległości. – Małą odrobinkę.

– Uzasadnij – rozkazałam, zakładając ręce na piersi, udając urażoną.

– Tylko stare baby na przystanku gadają o pogodzie. Wiesz, jak jest słońce, to na nie narzekają, a jak jest pochmurno, to narzekają, że brakuje im ciepła.

– O pogodzie gadają stare baby no i my – pstryknęłam w jego stronę palcami. – Masz jakiś problem do deszczu, że akurat ten, a nie inny temat drążymy?

– Lubię deszcz, a szczególnie jego zapach na SS'ach. Wszystko wydaje się przez to świeższe, lepsze. Lubię też spać, kiedy pada deszcz, szybciej się wtedy wyciszam. Ogólnie deszcz jest w porządku. No, chyba że moczy ci ciuchy do tego stopnia, że masz ją nawet w majtkach. Wtedy już nie jest fajnie – zaczął się śmiać, a ja po chwili do niego dołączyłam.

– Moje trampki wciąż nie wyschły po tym, jak zlał je deszcz.

– Uwierz mi, moje też nie.

***

Stanęliśmy przed niewielką kawiarenką, wciśniętą między dwie ogromne kamienice. Z zewnątrz prezentowała się dość zwyczajnie - brązowa cegła pokrywająca zewnętrzne ściany, trzy kamienne powycierane schodki, dwa duże okna w stylu gotyckim oprawione w czarną ramę. Tego samego koloru były również drzwi z okrągłą gałką w złotym kolorze. Z lewej strony budynku piął się winobluszcz, którego liście o tej porze miały odcienie burgundu i krwistej czerwieni. Nad naszymi głowami wisiał szyld z nazwą kawiarni - "Bookworm".

– W środku prezentuje się o wiele lepiej, zaufaj mi – powiedział, wskakując na najwyższy schodek, by otworzyć przede mną drzwi i przepuścić mnie w nich.

– Nigdy nie słyszałam o tym miejscu, a mieszkam w Glasgow od urodzenia – wspięłam się po schodkach, a mijając blondyna, posłałam mu nieznaczny uśmiech.

– Ja też go nie znałem, dopóki trzy lata temu nie przyprowadził mnie tu Basil – wzruszył ramionami, kiedy stanął obok mnie w progu kawiarni.

Douglas miał rację. Wnętrze wyglądało o wiele, wiele lepiej. Drewniana, wytarta podłoga, która trzeszczała pod każdym krokiem. Ta sama cegła o brązowo-czerwonym kolorze pokrywała ściany w środku pomieszczenia. Chociaż niewiele było jej widać, ponieważ większość zasłaniały ciemnobrązowe regały wypełnione starymi książkami, ramki ze zdjęciami w stylu retro oraz rośliny doniczkowe, upchnięte w każdy możliwy pusty kąt. Dodatkowo wystrój kawiarni został nieco zmieniony, ponieważ gdzieniegdzie znajdowały się dynie, pajęczyny wraz z pająkami, wieńce ze złoto-pomarańczowymi liśćmi oraz świece, dzięki którym odwiedzający to miejsce mogli poczuć halloweenowy klimat. Z sufitu zwisało wiele żarówek, które rzucały ciepłe, żółte światło. W różnej, nieokreślonej odległości stały małe, okrągłe stoliczki w kolorze gorzkiej czekolady, a obok nich krzesełka z białymi, pikowanymi siedziskami. W tle grała cicho rockowa muzyka. Za ogromnym czarnym kontuarem siedziała latynoska w średnim wieku, a druga, sporo od niej młodsza dziewczyna, nieznacznie od nas starsza, o typowo brytyjskiej urodzie, krzątała się między stolikami, wycierając je.

Graham pomachał w stronę ciemnowłosej kobiety, a ta wyszczerzyła się w przyjaznym, ciepłym uśmiechu.

– Douglas! Dawno tutaj nie zaglądałeś, mio caro**! Dobrze cię widzieć – wyszła zza lady, otrzepując ręce o czarny fartuszek, który miała przepasany w pasie. – Chi è***? Gdzie zapodziałeś naszego Basilio?

Kobieta musiała być Włoszką. Świadczył o tym jej akcent oraz słówka ze swojego ojczystego języka, które wplatała w zdania.

– Basil dzisiaj nie pełni warty w towarzyszeniu mi. Raffaello, poznaj Blair, moją... – wskazał na mnie, a ja lekko speszona, zmusiłam się do kwaśnego uśmiechu.

Twoją...? – Ciągnęła dalej Raffaella.

– Przyjaciółkę – wtrąciłam się.

– Randkę – dodał chłopak.

Piccioncini****! – Wykrzyknęła kobieta, splatając ze sobą ręce jak do modlitwy i kołysząc się na boki. – Finalmente sei stato colpito dalla freccia di Cupido, Douglas*****! Słyszałaś to, Sage?

– Yup – potaknęła, lawirując między stołami ze szmatką przewieszoną przez ramię i niezbyt dyskretnie się w nas wgapiając. A konkretnie w blondyna. – Może pomogłabyś mi, co?

Scusa°! Już biegnę z pomocą – zwróciła się do Sage. – Rozgośćcie się. Zaraz postaram się was obsłużyć, miei cari°°.

Razem skierowaliśmy się w stronę wywieszonego menu na ścianie zaraz za ladą. Na jednej rozpisane były różne rodzaje kaw, herbat, chłodnych napojów, a nawet shake'ów. Na drugiej zaś przeróżne ciasta, ciasteczka, muffinki i słodkie bułeczki.

– Na co masz ochotę? – Zapytał chłopak z lekko uniesioną do góry głową. Cały ten czas skupiony studiował menu.

– Jest tutaj tak ogromny wybór, że sama nie mam pojęcia – prychnęłam, oglądając wystawione za szkłem różne słodkości. – Byłoby prościej, gdyby było tutaj o jakieś dwadzieścia mniej rodzajów... Wszystkiego!

– To może ci pomogę? – Spytał, opierając się bokiem o kontuar. Założył ręce na piersi i zaczął mi się uważnie przyglądać. Przez kilka krótkich chwil analizował moją twarz, po czym z lekkim uśmiechem na twarzy się odezwał. – Wyglądasz mi na osobę, która w tym momencie potrzebuje dużego kubka Pumpkin Spice Latte oraz cynamonki obficie polanej lukrem.

Na moją twarz mimowolnie wstąpił uśmiech. Zachichotałam, kręcąc delikatnie głową.

– A ty wywnioskowałeś to na podstawie...? – Ściągnęłam brwi, przypatrując się mu.

– Wiem, że uwielbiasz tę okropną kawę i po prostu wyglądasz mi na osobę, która jest w stanie sprzedać duszę za dobrą cynamonkę.

– Po pierwsze: ta kawa smakuje jak niebo i idealnie pasuje do tej pory roku. Po drugie: cholernie dobrze trafiłeś. Kocham cynamonki, mogłabym je jeść codziennie, kilka razy dziennie – westchnęłam, czując, że przegrałam. – Przejrzałeś mnie na wylot, Graham.

– To mój ukryty talent, moja droga. Oczywiście nie to, że się chwalę albo coś...

– Chwalisz się, dupku – parsknęłam.

– Może odrobinkę – kciuk i palec wskazujący zbliżył do siebie na odległość maksymalnie pięciu milimetrów. – A ja, na jaką osobę ci wyglądam?

– Głupią – odpowiedziałam, nawet się nie zastanawiając.

– Nie o to mi chodziło.

– Serio? – Zmarszczyłam brwi i wydymając usta. – No trudno, mój błąd.

– Zołza.

– To ja – uśmiechnęłam się wrednie.

– To jak będzie, co?

– Pomyślmy... – popukałam palcem wskazującym w brodę, patrząc to na Douglasa, to na wywieszki. – Wyglądasz na osobę, która wypiłaby czarną herbatę z plastrami pomarańczy, miodem, goździkami i anyżem. Do tego może... Szarlotka?

– Co dla was, miei cari? – Uśmiechnęła się do nas Raffaella, wracając za ladę. Przechodząca obok niej Sage spojrzała na nas spod byka i zniknęła w głębi pomieszczenia, zapewne czekając na przygotowanie kolejnego zamówienia.

W czasie, kiedy Douglas powoli dyktował ciemnowłosej, co sobie życzymy, ja zaczęłam przyglądać się starej szafie grającej, z której cicho leciała piosenka Green Day.

"Here comes the rain again / Falling from the stars / Drenched in my pain again / Becoming who we are / As my memory rests / But never forgets what I lost / Wake me up when September ends"°°°

Przymknęłam na chwilę oczy i wzięłam głęboki wdech. Całe pomieszczenie wypełnione było mieszanką przyjemnych zapachów. Słodkości, świeżo parzonej herbaty, starych książek, waniliowych świeczek, które były pozapalane na każdym stoliku oraz powietrza po deszczu.

– Zamówienie będzie gotowe za kilka minut.

Automatycznie sięgnęłam w stronę torebki, by wyjąć z niej portfel i oddać chłopakowi część pieniędzy.

– Nawet się, kurwa, nie waż. W przeciwnym razie będę musiał wetrzeć ci cynamonkę w twoją uroczą buźkę – pogroził mi palcem z surową miną.

– Ej, no weź. Teraz będzie mi strasznie głupio – jęknęłam, nie tracąc nadziei.

– Nie. Dyskusja zakończona – przeszedł obok mnie i pacnął mnie wskazującym palcem w nos.

– To jakim cudem Bas natknął się na to miejsce? – Zastanawiałam się na głos, próbując zmienić temat.

– Casey lubi włóczyć się po Glasgow bez celu. Mieszka przecznicę dalej za parkiem. Ten teren zna jak własną kieszeń.

– Myślałam, że dojeżdża z Liverpoolu do nas.

– Bo tak było... przez jakiś czas – podrapał się po czole, wpatrując się w widok za oknem. – Teraz siedzi u matki i młodszej siostry. Abstrahując od tematu naszego kumpla, nie zwracaj uwagi na paplaninę Raffaelli. Często gada dużo głupot...

– Głupot?

– Mhm.

– Masz na myśli to, że nazwała nas gołąbeczkami, czy może to, że mówiła coś o strzale Kupidyna? – Zarechotałam, widząc, jak oczy blondyna z każdym kolejnym słowem powiększały się coraz to bardziej.

– Skąd ty znasz włoski? Myślałem, że chodzisz na francuski – stwierdził. Szybko mrugał oczami, jak gdyby nie dowierzał.

– Bo na niego chodzę, Graham. Kiedyś miałam fazę, by nauczyć się włoskiego, wylecieć na Sycylię, poznać przystojnego mafiozę i mieć z nim swój happy ever after.

– Serio?

– Nie. Nie do końca – prychnęłam. – Powiedzmy, że kiedyś byłam bardziej ambitna, niż jestem teraz, jeśli chodzi o naukę.

– Blair Ferguson była kiedyś prymuską i kujonem? Nie wierzę ci, muszę zobaczyć twoje świadectwo z tamtego okresu. Blefujesz – pokręcił głową, zakładając ręce na piersi.

"Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli."°°°°

– Teraz jeszcze cytujesz fragmenty z Biblii. Nauczyłaś się każdego z niej fragmentu w okresie bycia turbo kujonem? – Uśmiechnął się złośliwie.

– Naturalnie – pokiwałam głową, a kiedy chłopaka zaczęło ogarniać coraz to większe skonfundowanie, prychnęłam. – Znam tylko ten jeden, konkretny fragment, by przywoływać go w momencie konwersacji z takimi półgłówkami jak ty, Graham.

– Nie kłamałem, mówiąc, że tęskniłem za starą, pyskatą Ferguson. Dawno nikt nie psuł mi nerwów. Zaczynałem się niepokoić, że moje życie wreszcie stało się spokojne, bez większych zgrzytów z twoją osobą.

– Ja zawsze powracam, mój drogi. Jestem jak bumerang.

– Ta, który ni z tego, ni z owego potrafi pierwszorzędnie przypierdolić ci w łeb.

– Taki mój urok, pogódź się z tym – zaśmiałam się, a gitarzysta stojący naprzeciwko mnie, po prostu się szczerzył.

Ja też tęskniłam za naszymi słownymi przepychankami i dogryzaniem sobie nawzajem. Musiałam wtedy być bardzo kreatywna, ponieważ nigdy nie wiedziałam, w jaki sposób on odpyskuje. W pewnym sensie było to ekscytujące. Lubiłam je, nawet bardzo, ale on nie musiał o tym wiedzieć.

– Wasze zamówienie – oznajmiła blondynka, ustawiając na kontuarze dwa duże papierowe kubki, papierową torebkę (zapewne z moją bułeczką) oraz niewielki brązowy kartonik. Przez dłuższy moment jej wzrok wlepiony był w Grahama, który z grzecznym uśmiechem podziękował jej za zamówienie i zgarnął je z lady.

– Jemy tutaj czy wpadłeś na jeszcze jakiś genialny pomysł, co? – Spytałam, przejmując od niego swoją kawę i cynamonkę.

– Mam w głowie pełno pomysłów i właśnie jeden z nich mam zamiar zrealizować.

– Na razie, Raffaello! – Wykrzyknął chłopak, kierując się ze mną w stronę drzwi wyjściowych.

Ciao! Odwiedźcie mnie jeszcze kiedyś razem, okej?

– W porządku – kiwnął głową, po czym przepuszczając mnie wcześniej w drzwiach, wyszedł na zewnątrz.

– Miłego wieczoru! – Zdążyłam jeszcze krzyknąć w jej stronę.

Ku mojemu zdziwieniu na dworze rozchmurzyło się. Szare deszczowe chmury zostały zastąpione puszystymi obłoczkami, które zaczęły przybierać pomarańczowo-różowe kolory, a samo niebo przybrało szaro-niebieski odcień. Douglas nieznacznie odchylił głowę do tyłu i szerokim uśmiechem, zaczął się przypatrywać obrazowi przed oczami.

– Los dziś nam sprzyja – oznajmiłam, biorąc spory łyk kawy, której smak zaczął powoli rozpływać się po moim języku i gardle.

– Jeszcze bardziej będzie nam sprzyjać, jeśli dotrzemy na miejsce na czas – machnął głową w prawo, bym szła za nim, a ja posłusznie to uczyniłam. – Obiecuję, to niedaleko.

– Mam nadzieję, bo moje nogi w tych butach nie wytrzymają długich wędrówek.

– Zawsze możesz zdjąć buty i iść na boso – wzruszył ramionami. Zaraz po tym zniknął za zakrętem.

– Myślałam, że skoro jesteśmy na randce, to walniesz tekstem typu: "Wezmę cię na ręce i po problemie". Rzucisz jedzenie w kąt i zaczniesz mnie nieść – wybełkotałam, biorąc sporego gryza bułki.

Jasnowłosy jak na zawołanie odwrócił się w moją stronę ze zmarszczonymi brwiami i kwaśną miną.

– Dziewczyno, ja w rękach trzymam najlepszą szarlotkę w mieście. Grzechem byłoby odłożyć ją na ziemię. No dobra, ta akurat jest bez lodów waniliowych, więc jest to sporym minusem. Dobra, w sumie to nie będzie to aż taka duża strata, mogę cię wziąć na barana.

– No nie wierzę! – Zarechotałam.

– Co? Nie lubisz szarlotki z lodami? Czy może nie spodobało ci się to, postawiłbym ciasto ponad ciebie, gdyby było z lodami waniliowymi?

– Generalnie to oba – zaśmiałam się.

– Jak można nie lubić szarlotki z lodami?!

– Normalnie – przez to, że ciemnooki często odwracał się w moją stronę, udało mi się zrównać z nim krok. – Wanilia w lodach jest okropna.

– Ciebie chyba Bóg opuścił! – Zawołał, o mało nie krztusząc się herbatą, którą powoli siorbał. – Jak mi zaraz powiesz, że lubisz te paskudne lody, co smakują jak pasta do zębów, to sprzedam cię na eBayu.

– Masz na myśli lody miętowe?

– Nie wspominaj o nich przy mnie, bo mam dreszcze – skrzywił się, i potrząsnął swoim ciałem, jak gdyby naprawdę przez jego ciało przeszedł dreszczyk obrzydzenia.

– Ja też ich nie lubię. Ogólnie nie lubię lodów – przyznałam się.

– Ty się z choinki urwałaś, prawda?

– Mhm – mruknęłam sarkastycznie.

Przez kilka metrów szliśmy obok siebie, zupełnie się nie odzywając. Moja ciekawość i wścibski nos jednak nie dawały mi spokoju.

– Chyba wpadłeś w oko Sage – starałam się powiedzieć to, jak najbardziej obojętnym tonem, na jaki było mnie w tamtym momencie stać.

– Ach tak? – Douglas wydawał się zaskoczony moim stwierdzeniem. Razem skręciliśmy w boczną uliczkę pomiędzy dwiema dużymi kamienicami. – Dlaczego tak uważasz?

Szlag by cię trafił, Graham.

– Wgapiała się w ciebie, jakbyś był co najmniej dziełem sztuki.

– Czyżbyś była zazdrosna? – Uniósł w górę prawą brew.

– Ja? Pfff, nie – machnęłam ręką z bułeczką. – Po prostu stwierdzam fakty. Tak na marginesie, Sage wydaje się całkiem miła, powinieneś umówić się z nią na randkę. No i jest ładna. To tym bardziej powinieneś ją zaprosić.

– Czy ja wiem? – Zmarszczył nos i wziął łyk herbaty. – Obecnie nie mam zamiaru zmieniać osoby towarzyszącej mi na randkach.

Kiedy weszliśmy na teren parku, czułam się, jak gdybym trafiła do jakiegoś magicznego świata. Drzewa oraz wyschnięta trawa pokryte były złotożółtymi liśćmi. W powietrzu unosił się zapach wilgoci.

Zboczyliśmy z głównej ścieżki i zaczęliśmy kroczyć przez trawniki, aż w końcu po kilkunastu metrach wędrówki znaleźliśmy się między drzewami w nieco odosobnionej części, gdzie moim oczom ukazał się niewielki, drewniany stolik piknikowy z ławeczkami. Odłożyliśmy na nim swoje rzeczy, a ja rozejrzałam się dookoła. Z lekkim uśmiechem spojrzałam na blondyna, który również szczerzył się w moim kierunku. Zachodzące słońce rzucało na nas i otoczenie pomarańczowo-różowe światło. Jego jasne włosy w tamtym momencie miały mocno rdzawy kolor z nieco jaśniejszymi, pochodzącymi pod róż refleksami.

– Nie pomyślałbym, że twoje włosy mogą być jeszcze bardziej rude – podczas uśmiechu jego nos zmarszczył się w ten specyficzny, uroczy dla mnie sposób. Chwycił za jedno z pasm włosów, które opadało na moje ramię i zaczął okręcać je sobie wokół palca.

– Cóż, a ja nigdy nie pomyślałabym, że ty w ogóle będziesz rudy – zaśmiałam się i zdjęłam mu z głowy czapkę, by potargać mu włosy obiema rękami.

Graham chwycił za moje nadgarstki, ściskając je ze sobą razem, po czym zarzucił je sobie na kark, cały czas je trzymając. Nieuniknionym było skrócenie się dzielącej nas odległości. Aby zachować chociaż minimalny dystans, zaczęłam stawiać drobne kroczki do tyłu. Blondyn był jednak nieustępliwy, więc on również poczynił kilka kroków. W przód.

Poczułam, jak dołem pleców jestem dociśnięta do drewnianego stolika. Z ust wyrwał mi się drżący wydech. Douglas pochylił się na tyle, byśmy stykali się nosami. Czułam, jak ogrzane powietrze owiewa moje policzki. Jego malinowe usta były ode mnie tak blisko...

Nawet o tym nie myśl, Blair – zganiłam się w myślach. – To mogłoby się skończyć naprawdę tragicznie.

– Miejże litość – szepnął, a nasze usta przez krótki moment otarły się o siebie, powodując na całym moim ciele dreszcze.

Spojrzałam mu w czekoladowe oczy, a w nich zauważyłam błysk chytrej iskierki.

***

Kiedy skończyliśmy jeść, ciemnooki stwierdził, że moglibyśmy poszukać przed próbą jakiejś piosenki na półfinały oraz festyn, który miał się odbyć już w sobotę. Tak więc siedzieliśmy obok siebie już dobre dwadzieścia minut, a każdy z nas miał po jednej słuchawce w uchu, które Graham wcześniej wyciągnął z kieszeni. Niestety były one połączone kablem, więc musieliśmy usiąść dość blisko siebie, by nam obojgu dobrze się słuchało muzyki.

Do naszych uszu docierał mocny dźwięk gitar oraz perkusji.

"Has someone taken your faith? / Its real, the pain you feel / The life, the love / You die to heal / The hope that starts / The broken hearts / Your trust, you must / Confess"°°°°°

– Myślisz, że nadaje się ona na festyn? – Zagadnął, wpatrując się przed siebie.

– Byłaby całkiem niezła. Ciekawa jestem, czy większość osób by ją znała.

– Powątpiewam w to. Powinniśmy zaśpiewać najklasyczniejsze klasyki w historii najbardziej klasycznych klasyków muzyki rockowej – parsknął śmiechem.

– Masz na myśli "Smells Like Teen Spirit"^, "Sweet Child O' Mine"^^ albo "Whole Lotta Love"^^^?

– Tak, coś w tym stylu – powiedziałam, biorąc łyka kawy. Chłopak zmarszczył nos, spoglądając na mnie z ukosa. – No co?

– Jak możesz to pić?

– Normalnie. Chcesz łyka? – Poruszyłam brwiami, przysuwając bliżej niego papierowy kubek z letnią już kawą.

– Nie – rzucił szybko.

– No weź, spróbuj. Tylko łyczka – za wszelką cenę chciałam go trochę podenerwować.

– Spróbuję – zgodził się.

Już miałam się triumfalnie uśmiechnąć, kiedy Douglas złapał mnie dłońmi za policzki i wpił się w moje usta. Było to dla mnie tak niespodziewane, że przez chwilę siedziałam i z wybałuszonymi oczami się w niego wgapiałam. Trwało to jednak bardzo krótko. Gdy wreszcie się ocknęłam, przymknęłam oczy i zaczęłam oddawać jego pocałunek, zarzucając mu przy tym dłonie na kark.

No i diabły wzięli mój plan dystansowania się od niego.

Musnął moje usta jeszcze kilka razy, a potem oderwał się ode mnie, by wyszeptać:

– Rzeczywiście nie jest ona taka zła.

– Robi się już późno, powinniśmy zacząć zbierać się na próbę – oznajmiłam cicho, wstając z miejsca, by wyrzucić śmieci do kosza niedaleko nas. Kiedy wróciłam brązowooki stał już z moją torebką w ręku, którą wręczył mi jak tylko podeszłam bliżej.

– Znam skrót, którym szybciej dotrzemy do mojego samochodu.

– Prowadź – powiedziałam, wzruszając ramionami.

Chłopak chwycił moją dłoń i splótł razem nasze palce. Zaraz potem zaczęliśmy iść przed siebie, zbliżając się w stronę starej, drewnianej altany, która stała bokiem do nas. Wydawało się, że dawno nikt do niej nie zaglądał ze względu na jej wygląd oraz zniszczenie. Im bliżej niej byliśmy tym coraz bardziej zaczęło mi się wydawać, że ktoś w niej przebywał. Co więcej, zdawało mi się, że dobiegał z niej rozhisteryzowany, cichy śmiech połączony ze szlochem.

– Czy ty też to słyszysz? – Szepnęłam do Grahama, mocniej ściskając jego dłoń.

– Czyli nie zdawało mi się, że tylko ja to słyszę.

Przyspieszyliśmy odrobinę kroku, który przypominał marsz. Zboczyliśmy z prostego toru, którym kroczyliśmy. Wtedy byliśmy już naprzeciwko wejścia do altanki. To, co zobaczyłam w niej sprawiło, że nogi stały się jak z waty i z ledwością były w stanie utrzymywać ciężar mojego ciała.

W altance znajdował się człowiek, wokół którego zebrała się ogromna kałuża krwi. Siedział on skulony, z ciemną głową schowaną pomiędzy zakrwawione ramiona, z których skapywała krew. Nie mogłam jednak rozpoznać kto to był. Zmierzch ograniczał moją widoczność.

Jednak nie Douglasa.

– Kurwa mać – przeklął, puszczając moją dłoń i rzucając się biegiem w stronę altanki.

Niewiele myśląc ja również zaczęłam biec.

– Basil, co ci się, do cholery, stało?! – Wrzasnął, a mi przed oczami pojawiły się mroczki.




* Lana Del Rey - Cinnamon Girl
** tł. z włoskiego - mój drogi
*** tł. z włoskiego - Kto to jest?
**** tł. z włoskiego - gołąbeczki
***** tł. z włoskiego - W końcu trafiła cię strzała Kupidyna, Douglasie!
° tł. z włoskiego - przepraszam
°° tł. z włoskiego - moi drodzy
°°° Green Day - Wake Me Up When September Ends
°°°° (J 20, 19-31)
°°°°° Foo Fighters - Best Of You
^ Nirvana - Smells Like Teen Spirit
^^ Guns N' Roses - Sweet Child O' Mine
^^^ Led Zeppelin - Whole Lotta Love


No siema!

Wreszcie moje marzenie względem GAWOS się spełniło i mogłam wrzucić do rozdziału logo Polsatu! Słów w dzisiejszym rozdziale jest więcej niż moich załamać nerwowych w ostatnim czasie. Sam rozdział jest jednym z najdłuższych w tym opowiadaniu i sama jestem w szoku (w wordzie te wypociny obejmują 12 stron A4). Zapomniałabym dodać, że tym oto polsatowskim akcentem kończymy lipcowe rozdziały, do zobaczenia w sierpniu na maratonie. W międzyczasie główkujcie co odwalił Basil. Jestem ciekawa czy zgadniecie XD. Tyle ode mnie, ja idę jeść. Do zobaczenia wkrótce!

x AdeenaAithne

Twitter: @/viniacze #GAWOS
Tik Tok: @/doopasheya #GAWOS #goawaywithoursong
~ 4,6k słów


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top