Colombo- cz. 2 "Gniazda"

  COLOMBO

Teraz

- Jesteś pewny, że to zadziała? - Sam ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się notatkom i rysunkom na kartkach, które trzymał w dłoni.
- Przestań pytać w kółko o to samo... - warknął zniecierpliwiony Dean i domalował kolejny sigil na ścianie pokoju.
Było letnie południe, gorące i duszne. Zbierało się na burzę. Przyjechali do opuszczonego, na wpół zrujnowanego domku w lesie. Stał na niewielkiej polanie. Jedna z ich starych kryjówek, z kilkoma rzeczami pierwszej pomocy dla łowcy w potrzebie - tak na wszelki wypadek. Zabezpieczona w skrzynce, ukryta pod deską podłogi broń z zapasowymi magazynkami, obok zwitek dolarów i butelka whisky. Na razie niczego nie potrzebowali, chodziło im o samą chatę - o kryjówkę, w której mogli poczuć się bezpieczni, z dala od świadków,  by   wykonać   zleconą   im  robotę.

Wcześniej

Dean starał się cierpliwie przeczekać kolejny wybuch śmiechu brata. Sam wyprostował się i otarł załzawione oczy. Spojrzał na niego z udawanym współczuciem.
- Wiesz co, stary? Myślę, że tak ją mocno dymałeś, że dostałeś wstrząsu mózgu i teraz bredzisz...
Dean  wyrzucił peta i czym prędzej wziął następnego papierosa z paczki. Spojrzał z irytacją na  młodszego brata.  Ta   robota   też   go  dziwiła,  ale  wolałby   dostać   od  Sama   wsparcie,  a   nie  jakieś   głupie  żarty.  Wziął   na   wstrzymanie   i   postarał  się   wyjaśnić   sprawę.
- Nie bredzę, idioto. Bela zawsze dawała nam dobry cynk na niezłe fanty. Zawsze mieliśmy z tego kasę, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej...?
- A dlatego, że anioły nie istnieją, to chyba jasne, no nie? - Sam z prychnięciem potrząsnął głową. - Tak jak nie istnieją jednorożce. I święty Mikołaj... prawda?! I w ogóle, co to za zlecenie? Później będziemy szukać wróżek lub ogrodowych gnomów. Nie czujesz, że to dziwne, nawet jak dla nas?
- Wiem, ale co nam szkodzi spróbować? – wzruszył ramionami  zirytowany Dean. - Tyle stworzeń widzieliśmy - takich, w które normalni ludzie nie wierzą, więc, kto wie?
- Jakby anioły istniały, to by chyba było trochę mniej gówna na świecie, no nie? – wkurzył się Sam. Anioły, też coś...
Bela Talbot była znaną złodziejką, paserką i pośredniczką w nadnaturalnych interesach. Jakieś dwa lata temu spiknęła się z Winchesterami. Zwłaszcza z Deanem.

 Potrzebowała łowców - odważnych i bez skrupułów, którzy by dla niej zdobywali cenne artefakty. Którzy   byli   gotowi   na  ostre   akcje,  potrafiąc   jednocześnie   zacierać   za  sobą   ślady,  tak   by   nie  prowadziły   do   wykrycia  jej   jako   wspólniczki.

Od tamtej pory wykonali dla niej kilka zyskownych robót. By zdobyć zamówione amulety i księgi, włamali się do Muzeum Historii Naturalnej i dwóch prywatnych domów, okradli cztery   historyczne groby,  splądrowali wystawę magicznej biżuterii ze starożytności, ograbili i zatłukli niebezpiecznego czarownika, a przy okazji, zwinęli to i owo dwóm innym łowcom, właścicielom szczególnie cennych kolekcji okultystycznych,  do  których  się   włamali   nie  czując   zupełnie  skrupułów   z   tego  powodu, że  okradają   kumpli   ze   swojego  środowiska. 
Pieniądze z tego mieli niezłe. Tylko i wyłącznie na własny rachunek. O zyskach wiedzieli tylko oni dwaj, a ojciec i Gordon jedynie domyślali się ich działalności na boku. Raczej trudno było ukryć harleye, drogie papierosy, markową whisky i balangi z dziwkami, ale starsi łowcy się nie wtrącali. Sami też mieli swoje zyski - najczęściej łupili swoje ofiary i to dosłownie ze wszystkiego.
Jednak ostatnie zadanie od Belli wydawało się dosyć dziwaczne, nawet jak dla nich. Sam sądził, że dziewczyna ich w coś wkręcała. Może zrobili się niewygodni i wezwą jakiegoś wkurwionego demona, który ich rozszarpie na strzępy? Może  ich  wystawiła  i   długo   już   nie  pożyją    na  tym  parszywym   świecie?   Mimo wszystko, przyszykowali pułapkę w chacie w głębi lasu. Na ścianach, oknach i drzwiach wymalowali sigile - dokładnie, zgodnie z instrukcją. Na podłogę wylali święty – podobno - olej. Naszykowali też specjalną broń, absolutnie wyjątkowy egzemplarz, prawdziwy rarytas.

Teraz

Dean powoli i głośno przeczytał zaklęcie, zapisane, jak mu objaśniła Bela, w języku aniołów, enochiańskim. Czytając, miał nadzieję, że nie przywołuje jakiegoś wyjątkowego, paskudnego stwora. No cóż, okaże się...
Skończył. Przez chwilę nic się nie działo.
Nagle, dokładnie na środku chaty naprzeciwko braci pojawił się nieznajomy, trochę starszy od nich mężczyzna. Ubrany w klasyczny, beżowy prochowiec, miał gęste, ciemne włosy i spokojną twarz bez wyrazu. Spojrzał na nich bardzo, bardzo niebieskimi oczami, a wtedy Sam rzucił długą, zapaloną zapałkę na podłogę. Olej zapłonął, otaczając nieznajomego szerokim, płonącym okręgiem. Mężczyzna spojrzał na nich poprzez płomienie.
- Jestem aniołem Pana i znam was - powiedział zachrypniętym, niezwykle niskim, ale bez wątpienia ludzkim głosem. – Sam i Dean Winchesterowie. Źle uczyniliście. Uwolnijcie mnie, a daruję wam życie.
- Jesteś aniołem?! - nieoczekiwanie roześmiał się Sam. Trącił brata łokciem. - Patrz, Dean - anioł, a wygląda jak jakiś pieprzony Colombo.
Zarechotali obaj.
- No, i gada, jakby miał zapalenie gardła - dodał Dean z niesmakiem, badawczym spojrzeniem mierząc stojącą za zasłoną ognia postać. Anioł, też coś...
- Jestem aniołem Pana – powtórzył mężczyzna beznamiętnie. - Kiedy zgasną te płomienie, nie ukryjecie się przede mną. Znajdę was wszędzie.
W niebieskich jak niebo oczach pojawiło się jasne światło, które po chwili przygasło.
- Taak? Taki z ciebie anioł? - spytał wkurzony Dean. - A gdzie byłeś, jak zginęła nasza mama? Co, sukinsynu?
Gwałtownym, płynnym ruchem sięgnął za siebie, wyciągnął zza pasa długi, srebrzysty, dziwaczny w kształcie nóż i rzucił nim celnie poprzez płomienie. Ostrze wbiło się w prosto w serce nieznajomego, który zachwiał się od impetu uderzenia. Otwarte usta i oczy wypełnił jasny blask. W tej samej chwili obaj bracia skoczyli przez krąg ognia. Dean przytrzymał osuwające się ciało i wyciągnął   z  niego   nóż, podczas gdy Sam złapał  anioła w objęcia, szarpnięciem za włosy odciągając głowę do tyłu, by Dean mógł poderżnąć mu gardło.
Oprócz  krwi, pojawił się bladoniebieski blask. Dean przyłożył do szyi anioła szklany flakon i zaczerpnął jaśniejącej poświaty, a później zamknął go szczelnie korkiem i schował do kieszeni.
Złapali bezwładne ciało i wynieśli poza dogasające płomienie, by rzucić na podłogę. Sam, dla pewności, strzelił nieznajomemu dwa razy w głowę. Tym razem popłynęła krew, tak jak trzeba, po ludzku,  silnie.  Część   czaszki  pozostała  rozbryzgnięta   na  podłodze.  Dean kopnął  ciało nogą, nim starannie je przeszukali. W wewnętrznej kieszeni prochowca znaleźli taki sam dziwny sztylet, jaki dała im Bela. Oddarł kawałek prochowca i zawinął w niego oba ostrza. Postanowił, że jeden zatrzyma dla siebie, nie mówiąc o nim dziewczynie. W końcu chodziło tylko o to, by zdobyć anielską łaskę - podobno niezwykle potrzebną pewnej czarownicy do potężnego zaklęcia. Może, zanim odda flakon z niebieskawą poświatą (lśnił nawet przez kieszeń), poszuka w księgach czegoś o anielskiej łasce. Kto wie, może wtedy bardziej podbije cenę?
Ciało ułożyli na wcześniej przyszykowanej foli, zawijając je i wynosząc na za chatę  gdzie  czekał   na  nie  wykopany  przez   nich   dół  i pogrzebali Colombo głęboko, w ciemnej  ziemi.  Niebo  nad  ich  głowami   pociemniało od deszczowych chmur, rozległ sie daleki grzmot - pierwszy, potem kolejny i kolejny .
Bracia wrócili jeszcze na chwilę do chaty i jednak odkorkowali butelkę whisky ze skrytki, świętując zwycięstwo. Sam niemal potknął się o coś na poczerniałej od ognia podłodze. Podniósł. Z zaciekawieniem przyjrzał się kilku długim, ciemnym piórom - zimnym i metalicznym w dotyku  o   ostrych  krawędziach. 
- Popatrz - powiedział. – Całkiem ładne.
- Acha, niezłe - potwierdził Dean. - Pewnie też są co nieco warte.
*
Wsiedli do Impali. Na czarnej karoserii auta rozbryzgiwały się krople ulewnego deszczu, na niebie nad lasem jaśniały błyskawice. Dean prowadził, niewiele widząc w deszczu i półmroku pod drzewami. Jechali przez gęstwinę, zapadając się w mokrych koleinach. Włączyli radio. Przez trzaski i zakłócenia przebijał się głos Jima Morrisona. Dean nucił do wtóru „Riders on the storm". Siedzący obok Sam wyjął z kieszeni długie, ciemne,   anielskie pióro i pogładził je lekko – było tak samo mroczne, zimne i obce jak burzowe niebo nad ich głowami   oraz   ich  serca,  skute  chłodem. 

impala1533-Maire

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top