иσνєм: єριℓσg
dla ChocolateaChoco , dzieckoglupie , ekwadoritte , FRAZERS , nieboska- , -MiodowyMisiaczek- , Mrs__Always__Right , -raelyn , Spiesel21 , Sweet_Sleepy_Girl , TorZirael , vindicaremus i – last but definitely not least – dla Winter-381
enjoy. wszystkie mapki made by moi znajdziecie na samym dole.
+ better late than never, okay?
Druga czterdzieści jeden...
Znowu. Aż trudno w to uwierzyć. Leżąca na szpitalnym łóżku Lamia LeClaire westchnęła i z cichym jękiem przewróciła się na drugi bok. Bolało ją dosłownie wszystko, ale to wszyściuteńko, co – jak podejrzewała – mogło być bezpośrednim następstwem incydentu z tym kapitolińskim skurwysynem. Którego koniec końców zabiła.
Obviously.
Przestrzeliła mu czoło i poprawiła w środek twarzy. Dwukrotnie, bo nie stać jej było na niedopatrzenia, po czym odwróciła się do jego uzbrojonego kolegi i z chwilą, gdy podnosił broń do strzału, rozprawiła się z nim dokładnie tak samo. Zdążył nacisnąć spust, ale chybił... A raczej trafił, tyle że w sam brzeg jej przedramienia, w poprzek którego biegły teraz paskudny szwy. Lamia uśmiechnęła się do siebie ponuro, bo w przeciwieństwie do swojego niedoszłego zabójcy, wciąż miała czym.
Czuła się zmęczona i lekko oszołomiona, ale żyła i nic nie wskazywało na to, by miało się to wkrótce zmienić. Przeżyła przedwczorajsze szaleństwo i pierwsze dwie dawki morfiny. Morfiny, która w zwielokrotnionej ilości, zabiłaby ją równie niezawodnie, co strzał w tył głowy, nie wzbudzając tym jednak najmniejszych podejrzeń. ❝ Wypadki chodzą po ludziach ❞ – brzmiałaby oficjalna wersja. ❝ A szczególnie po takich jak ty, LeClaire. ❞
Ponownie przekręciła się z boku na bok.
Druga czterdzieści siedem...
Lekarze ostrzegali ją, że nie powinna się wiercić, ale – choć obolała – ani myślała usłuchać ich rady. Nie po tym, kim się stała. Nie po tym, czego dokonała.
— Panie i panowie. Dziękuję za uwagę, a Siedemdziesiąte Trzecie Igrzyska Głodowe uważam za zakończone! — wykrzyczała, na krótko przed tym, nim zdesperowanym kapitolińskim technikom, udało się przerwać transmisję. Ach, cóż to było za widowisko! Lamia nie miała wprawdzie pojęcia, jak właściwie tego dokonali, lecz fakt faktem, że współpracownikom Cherry'ego udało się wzmocnić nadawany przez kamery i mikrofony rebeliantów sygnał do tego stopnia, by przedarł się przez zakłócenia i dosięgnął ich bazy. Jednocześnie, zakodowane uprzednio dane kopiowane były do kilku, niezależnych od siebie centrali, które zanim Kapitol zablokował je kontratakiem z nawiązką wypełniły misję wyemitowania nagrań we wszystkich trzynastu dystryktach. I choć dwie trzecie z agentów zapłaciło za tę transmisję życiem, Lamia ani przez chwilę nie miała wątpliwości, że rozkazując im wytrwać na wyznaczonych stanowiskach, podjęła słuszną decyzję. Oni jako oni nic przecież nie znaczyli, za to ich wkład w początek rewolucji... Ho, ho! Po wygranej wojnie będzie z nich niezła aleja. Albo rondo. Od biedy skrzyżowanie.
Krytycznie przyjrzała się połamanym w walce paznokciom.
Cokolwiek by to nie było i tak nie przebije pomnika Lamii LeClaire, który – w jej pobudzonej niedawnym triumfem wyobraźni – z nawiązką przekroczył już naturalne rozmiary. ❝ Siedemdziesiąte Trzecie Igrzyska Głodowe uważam za zakończone. ❞ Na samo wspomnienie tego wejścia smoka, parsknęła niekontrolowanym śmiechem i choć żebra pękały jej z bólu, przez dłuższą chwilę nie mogła się opanować. I pomyśleć, że ktokolwiek miał czelność wątpić w jej taktyczny geniusz...
— Pani LeClaire... — głos pielęgniarki przebił się do jej świadomości równie nagle co pociski przez skórę pechowych trybutów. — Proszę, niech pani odpoczywa. Potrzebujemy pani.
Lamia skrzywiła się nieznacznie, ale znieruchomiała i przymknęła powieki.
— Naturalnie — mruknęła i korzystając z zasłony jasnych rzęs, niepostrzeżenie zerknęła na przypiętą do ubrania dziewczyny plakietkę. — Dziękuję za troskę, Darcy.
Dziewczynka spojrzała na nią skonfundowana. Głupia cipka, ale to tym lepiej.
Lamia z trudem powstrzymała się od ponownego ataku śmiechu i z właściwą sobie wprawą utrzymała obojętny, lekko senny wyraz twarzy.
— Wybacz, kochanie — westchnęła, nie otwierając oczu. — Od tych lekarstw robię się po prostu strasznie skołowana.
— Oczywiście... Niczego pani nie trzeba?
Z trudem zachowała powagę. ❝ Nie, skąd. Nigdy nie czułam się lepiej. ❞
— Posiedź tu ze mną, jeśli możesz — poprosiła niewinnie. — Jak tam nasi... Goście? — Prócz Caresa była ich przeszło trzydziestka. Pięcioro trybutów i dwadzieścioro parę bliskich. Co stanowiło około... Jednej trzeciej nazwisk z jej magicznej listy? Gdyby nie zawirowania z rodziną Ponderheart i nie strzelaniny w Dziesiątce i w domu Riversów, byłoby tego więcej, ale Lamia wolała cieszyć się z tych, których trzymała w garści, niż rozpaczać nad kilkunastoma ofiarami. — Ci, którzy tu dotarli... Wszyscy żyją?
— Wszyscy.
— Wszyscy z dystryktów, czy wszyscy trybuci?
— Wszyscy... Wszyscy.
Lamia odetchnęła głęboko.
— A ilu z nich jest na chodzie?
Darcy zmieszała się wyraźnie.
— Nie jestem pewna, czy powinnam... Pani lekarz mówił...
Jej lekarz mówił to, co wymusiło na nim dowództwo.
— Większość? — przycisnęła mimo to. Odemknęła powieki, na co Darcy, jak gdyby zaskoczona własną niesubordynacją, nieznacznie skinęła głową.
Lamia przyjęła to uśmiechem satysfakcji. Z tego, co mówił Cherokee, wydobyli Miriam Prince, Francescę Houdson oraz całą rodzinę Shin z Trójki, rodzinę Beaumont z Czwórki, rodzinę Weapon i Greene oraz Alinę Merrick z Szóstki, rodzinę Bryant z Ósemki, matkę i dwoje rodzeństwa AVY Ponderheart z Jedenastki, a także matkę i brata Minnie Paolini. Ojczym gdzieś się zapodział.
Pozostali albo nie żyli, albo miał ich Kapitol, lecz to nie było przecież aż tak istotne. Nie, skoro nie dysponował zwycięzcą, a co do tego Lamia była przecież stuprocentowo pewna.
No dobra, dziewięćdziesięciodziewięcio-, co zważywszy na to, że nikt prócz niej samej nie spodziewał się tak spektakularnego sukcesu, wystarczało jej w zupełności.
Jak na razie.
I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od Ivy Lowe... Jej głupiutkiej, kapitolińskiej przyjaciółki – opiekunki Dystryktu Drugiego – którą, w wyniku najbardziej idiotycznego nieporozumienia w całej swej dotychczasowej karierze, zleciła otruć Walterowi Mullowi – obłąkanemu awoksowi z Jedynki. Plan był prosty, acz genialny w swej prostocie. W razie wykrycia, Mull obiecał oskarżyć Ingrid Lätem, co nienawidzącej jej czystą, z serca płynącą nienawiścią Lamii, pozwoliłoby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Niestety – a może i stety – Ivy wywinęła się od podsuniętej jej pod sam nos trucizny, zupełnie nieświadomie powodując tym inną, daleko bardziej brzemienną w skutkach śmierć. Śmierć zupełnie, ale to najzupełniej przypadkową – śmierć Uranusa Blake'a.
A później... Później wszystko potoczyło się już bardzo szybko.
Organizatorzy szaleli. Dowództwo Trzynastki również. Ruszyła autopsja, przesłuchania, dziesiątki bezpodstawnych oskarżeń. Czując jak ziemia usuwa się jej spod nóg, Lamia nie wahała się długo. Musiała działać. Musiała przekuć pomyłkę w plan idealny, przemianować klęskę na sukces i bez względu na cenę utrzymać kontrolę. Zaryzykowała, a ryzyko zwróciło się jej z nawiązką. Dystrykt Trzynasty wysłał żołnierza do Dwójki, żołnierz zgłosił się na trybuta, trybut trafił na arenę.
Tym trybutem był Margo Cares.
Jej mały, ołowiany żołnierzyk, chodzący jak w zegarku, nieograniczany rodziną ani zbędnymi sentymentami. O kilka lat starszy od najstarszych, umiejętnościami i doświadczeniem znacznie ich przewyższający. Miał dotrwać do końca, zdemaskować się i pozostawiwszy całe Panem w stanie bezgranicznego osłupienia, zginąć śmiercią samobójcy... I zginąłby, gdyby nie ona. I Cherokee. I ich trzydziestoosobowa jednostka specjalna, która wyciągnęła go z ogarniętej ogniem areny nie-całego i nie-zdrowego, ale żywego, a co więcej wystarczająco przytomnego, by nie zapomniał swej wykutej na blachę kwestii, która – na dany znak – jak burza zawojowała eter i obiegła ekrany. Przez ten krótki, doniosły moment Lamii wydawało się nawet, że i ją ogarnia ten płomień. Ten dziki, rewolucyjny szał, od którego zapłonęło całe państwo, a wszechpotężnemu dotychczas prezydentowi niezawodnie przypiekły się paluszki. Trwało to może sekundę, dwie... Sama nie wiedziała; zapatrzyła się w niebo.
Gdyby wtedy, na paradzie, Ivy mówiła bardziej jednoznacznie, gdyby nie robiła aluzji do zdrady, gdyby nie sprawiała wrażenia, że wie odrobinę za dużo, nic z tego nie miałoby później miejsca. Uranus nie zostałby otruty, Margo – ściągnięty, Lamia – zmuszona do improwizacji. I to improwizacji nad wyraz karkołomnej, bo Kapitol nie dał się tak łatwo omamić. Natychmiast po przybyciu nowego trybuta wysłannicy władzy poczęli... węszyć. Zamieszanie wokół jego dołączenia, sesja, wywiady, sojusz z Lionelem Deschampsem – to wszystko sprawiało, że Margo od początku znajdował się na ich czarnej liście. Próbowali nasłać na niego zmiecha, obciąć mu czas emisji, wreszcie, gdy, zamiast zabić je obie, darował życie dziewczynie z Jedynki i sprzymierzył się z utykającą schizofreniczką z Jedenastki, podjęli bardziej drastyczne kroki. Co więcej, jeszcze przed rozpoczęciem igrzysk zaczęli niebezpiecznie interesować się jego przeszłością. Wysłali ludzi do Dwójki, dotarli do podstawionych dokumentów, naciskali. Jeszcze dzień lub dwa, a domyśliliby się całej prawdy, na co Lamia nie mogła rzecz jasna pozwolić. Dowództwo rozstrzelałoby ją chyba, a ona – co tu dużo mówić – lubiła żyć.
Obojętnie, czyim kosztem.
Pierwszego urobiła Cherokee'ego. Jednego z najistotniejszych członków wywiadu, guru świata hakerów i – o ironio – pierwszą miłość Ivy, który – choć z początku niechętny – w obliczu usilnej, zakrapianej szantażem perswazji, ugiął się i pomógł jej zebrać ekipę. Lamia skrzyknęła swoich podwładnych, Cherry swoich. Wspólnymi siłami dotarli do agentów z nadzorującego arenę centrum dowodzenia, do kilkorga Strażników o podwójnej tożsamości, do grupy pragnących wykazać się odwagą żołnierzy. Uruchomili wszystkie kontakty i całe zaplecze techniczne. Ustalili hasła, odzewy, wybrali miejsca zbiórek. W niecałe siedemdziesiąt dwie godziny opracowali najśmielszy plan spiskowy, z jakim kiedykolwiek miano w tej wojnie do czynienia, lecz nie wcielili go w życie. Nie od razu. Odczekali kolejną dobę, sprawdzili sprzęt i połączenia, przedyskutowali wszystko raz jeszcze, podzielili się cyjankiem potasu.
— Zaczekajmy – przekonywał ostrożny jak zwykle Dwadzieścia Siedem. Jeszcze czego. Po przymusowej lekcji pływania, jaką przyniosła Caresowi trzecia noc, Lamia nie miała już najmniejszych złudzeń – jeśli nie interweniują teraz, będzie to jego ostatnia.
— Coś pana wstrzymuje, żołnierzu? — zapytała więc lodowatym tonem. — Nie? Doskonale.
Czwartego dnia igrzysk, o ósmej trzydzieści czasu kapitolińskiego wysłali pierwszy sygnał.
❝ Nie spieprzcie tego ❞ – brzmiał rozkaz. Nie spieprzyli.
Natychmiast po ogłoszeniu startu akcji kolaborujący z Lamią mundurowi przejęli dwa kapitolińskie poduszkowce i wystartowali nimi z pomniejszego militarnego lotniska, gdzie reszta ekipy czekała już na nich w przebraniach szeregowych podwładnych. Zarejestrowane pod przykrywką rutynowego lotu testowego do zlokalizowanej w Dwójce bazy wojskowej przez pierwsze trzydzieści parę minut maszyny nie zwróciły na siebie niczyjej uwagi, a gdy zboczyły z kursu, dla Kapitolińczyków było już za późno na bezproblemowe ich dosięgnięcie. Podzieleni na sześć pięcioosobowych oddziałów ludzie Lamii w mgnieniu oka zrzucili z siebie fałszywe mundury, zamieniając je na właściwe – czarne z rzymską trzynastką. Rozdano maski i karabiny, po raz setny chyba sprawdzono łączność, wymieniono wyrazy otuchy. Pomna, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za parę minut wystąpi w telewizji, Lamia maznęła sobie na policzkach krwistoczerwone kreski i upojona słodko-ostrym smakiem rozpierającej ją adrenaliny, rozkazała przygotować się do lądowania.
— Co z rodzinami? — zapytała Cherry'ego. Zgodnie z planem, odpowiadał on za wyciągnięcie z dystryktów każdego, kto w jakiś sposób powiązany był z tegorocznymi trybutami.
— Nasi już wylatują. — odpowiedział. Do dyspozycji miał kilkunastu żołnierzy i kilka jednostek latających z Trzynastki o czym tamtejsza prezydent nie miał jednak najmniejszego pojęcia. — Trudno powiedzieć, co robią tamci.
Lamia przyjęła to ze spokojem.
— Wrócimy do tego później, muszę się skupić. — ucięła i władczo rozejrzała się po swoich podwładnych. Byli już tak blisko...
Skalne łańcuchy otaczały ich ze wszystkich stron, zielone wierzchołki drzew i wstęgi potoków wyznaczały malownicze doliny. Tegoroczna arena w istocie znajdowała się w sercu gór. Położona w olbrzymim, położonym między Kapitolem a Dystryktem Drugim kotle, którego odpowiednio zabezpieczone zbocza stanowiły drogę nie tyle trudną, co wręcz niemożliwą do przebycia, otoczona była przezroczystym polem siłowym – ognio- i kuloodpornym. Z powietrza nierealnym do poważniejszego uszkodzenia.
Sęk w tym, że Lamia ani myślała atakować z powietrza. Miast – jak zakładano przy budowie zabezpieczeń – rzucać się na powłokę jako taką, rozkazała wysadzić jeden z odpowiedzialnych za nią generatorów i – et voilà! – dopięła swego. Północna część pola zniknęła, posypały się iskry. Wzbudzając tumany piasku, druzgocząc zarośla i osypując igły z gałązek kosodrzewiny, trzydzieścioro rebeliantów wylądowało na plaży.
Było po dziesiątej.
Upewniwszy się, że nic nie zakrywa jej przymocowanej do stroju kamery, Lamia zeskoczyła na ziemię, zorientowała mapę, po czym wcisnęła ją w ręce Trzydziestce. Do rękawa munduru przytroczonego miała pilota, a właściwie pilocika, odpowiedzialnego za przesyłanie jej głosu do ❝ pożyczonych ❞ z Kapitolu głośników. Bez chwili zwłoki wdusiła uaktywniający je przycisk.
— Żołnierzu Cares! — wydarła się, ile sił w płucach. — Cherry? — dodała zwalniając palce. Jej głos rozległ się dla odmiany w słuchawkach ekipy. — Masz go na podglądzie?
Cherokee potwierdził.
— Jest tam gdzie do tej pory. Dziewięćset metrów. Jedenastka.
Będąc ich koordynatorem, znajdował się daleko poza linią natarcia, ale za to pod samym nosem nieświadomych tego faktu Kapitolińczyków, od których poprzez kilkoro agentów z zarządzającego areną centrum dowodzenia, sobie tylko znanymi drogami wyciągnął najważniejsze dane.
Lamia ufała mu. Ufała mu, na tyle, na ile w ogóle była do tego zdolna. Wiedziała, że choć nie było między nimi przyjaźni, Cherry nie zostawi jej w potrzebie. Nie, jeśli stawką będzie tryumf idei, w której pokładał przecież aż tyle wiary. Wiedziała, że będzie ich nawigował i ostrzegał o zagrożeniu, nie szczędząc wysiłków i najlepszych ludzi. Każdemu z sześciu pięcioosobowych oddziałów przydzielił oddzielnego przewodnika, który komunikował się z nimi i przekazywał wszystkie najważniejsze wiadomości. Członkowie oddziałów słyszeli się też rzecz jasna nawzajem, lecz by uniknąć chaosu, włączali mikrofony tylko wtedy, gdy mieli coś do powiedzenia. W obawie przed zalaniem przez strumień zakłóceń i symultanicznie wydawanych rozkazów, Lamia nie była tu wyjątkiem. Jej samej nie dało się rzecz jasna wyciszyć, więc jeśli decydowała się odezwać, słyszeli ją wszyscy, chyba, że sama ich odcinała. Dyskutując z Cherrym, robiła to dosyć często i choć miała możliwość bezpośredniego połączenia z każdym z członków drużyny, przez większość czasu zadowalała się tym, co Cherokee odsiewał dla niej jako godne uwagi.
— Pospieszcie się, bo zabiją gwarantów — dodał, zupełnie niepotrzebnie.
Lamia przygryzła wargi.
— Jeden – Pięć, pilnujecie transportu, Sześć – Dziesięć biegną na południe, Jedenaście – Piętnaście na PÓŁNOCNY wschód Trójkę. Od Szesnastki w górę za mną — zakomenderowała i przeklinając ciężar broni, puściła się w rzadki, iglasty las. — Ile mamy czasu?
— Nie pytaj.
— Cherry, ile!?
— Trzydzieści, góra trzydzieści pięć minut — Chwila ciszy. — Jesteście już prawie przy nim.
Skinęła głową, choć nie mógł tego widzieć i na krótką chwilę na powrót uruchomiła głośniki.
— Żołnierzu Cares! To ZDECYDOWANIE nie są ćwiczenia! — krzyknęła, po czym ponownie zwróciła się do Cherokee'ego. — Gdzie one są? — Nie musiała tłumaczyć, kogo ma na myśli.
— PÓŁNOCNY zachód Dwunastka. Daleko w głąb, ale długo to nie potrwa. Mieliśmy rację. Podpalają brzegi!
— Świetnie... Jedenastka żyje?
— Jeszcze, ale... — chciał mówić dalej, ale weszła mu wpół słowa.
— Dwadzieścia – Dwadzieścia Pięć — rzuciła do mikrofonu. Wracacie na plażę i czekacie przy granicy z Dwunastką. Nie przekraczacie jej, dopóki Sześć – Dziesięć nie złapią wam Paolini, chyba, że inaczej nie da rady. Dopóki tu jesteśmy, osłaniacie dzieciaki z Jedenastki, później działacie zgodnie z listą. Jasne?
Usłyszawszy odzew, przełączyła się na głośniki.
— Margo! — zawołała, tym razem nie bawiąc się już w żadne formalności. Między drzewami mignęła jej czyjaś sylwetka. — Margo, stój! To MY!
Nie minęła chwila, a otoczyli go zwartym kręgiem. Ktoś wcisnął mu broń do ręki, ktoś inny popchnął w stronę Lamii.
— Dzień dobry, żołnierzu. — uśmiechnęła się, zdejmując przesłaniający jej twarz hełm. Wiedziała, że to ryzykowane, ale jaki miała wybór? Dyskretnym ruchem wskazała na otaczające ich kamery. — I dzień dobry państwu. Choć większość z was zna mnie jako Pandorę Larker, nazywam się Lamia LeClaire i nagrywam dla państwa z tegorocznej areny, gdzie w chwili obecnej z ramienia Dystryktu Trzynastego dokonujemy wyzwolenia wszystkich bestialsko przetrzymywanych tu obywateli.
Całe to przemówionko nie trwało dłużej niż dwadzieścia sekund, ale to wystarczyło, by Margo zrozumiał, czego się po nim oczekuje. Zaczął mówić, a zapatrzona w niebo Lamia zaczęła słuchać, upajając się każdą chwilą swego wywalczonego od losu sukcesu.
A potem rozpoczęła się rzeź.
Dym. Wszędzie dym. Ocknęła się, zauważywszy, że wizję przesłaniają jej gęstniejące kłęby.
— Panie i panowie! — krzyknęła, po raz ostatni zwracając się do kamery. — Dziękuję za uwagę, a Siedemdziesiąte Trzecie Igrzyska Głodowe uważam za zakończone!
Zwolniła przycisk, poprawiła mikrofon, nałożyła maskę.
— Słyszycie mnie? — spytała pozostałych. Słyszeli. — Świetnie. To bierzcie stąd tego Caresa! Szesnastka, Siedemnastka – macie go przypilnować. Między Osiemnaście a Dwadzieścia was eskortują. Teraz!
Zadziwiająco spokojna odwróciła się do reszty oddziału.
— Dwadzieścia Sześć w górę, trzymacie się mnie. Ruchy! — rozkazała i grupa sprawnie podzieliła się na dwoje. Rzecz jasna nieprzypadkowych. Żaden z sześciu modułów jej ekipy nie był przypadkowy.
Po raz kolejny tamtego dnia, Lamia uśmiechnęła się do siebie leciutko. Znała swoich podkomendnych na tyle, by wiedzieć, że Piątka i Szóstka są rodzeństwem, że Trzynastka i Szesnastka przyjaźnią się od lat, że Dwudziestka Jedynka kocha Siódemkę, a Siódemka jest kuzynką Czternastki.
Tym samym, nie mogła tego nie wykorzystać.
— Pamiętaj, żeby osłaniać tą Ackles — przypomniała Dwudziestce Jedynce na kilkanaście minut przed lądowaniem. — To ona utrzymuje południe. — Numer Dwadzieścia Jeden zasalutował sztywno. Milczący, o twarzy nieruchomej jak blok granitu, zdawał się nieczuły na jej ❝ subtelne ❞ sugestie.
— Rozkaz — powiedział zdawkowo i gdyby nie płonące w jego oczach ogniki, nawet ona dałaby się zwieść.
— Słusznie, Dwa Jeden — zaaprobowała.
Wraz z Marthą zginęłaby Siódemka.
Gorzej – dwie Siódemki. Posługująca się tym pseudonimem sympatia Dwudziestki Jedynki z wysłanego na południe oddziału oraz Siódemka – fragment areny, na którym przebywały popularna wśród widzów Minnie Paolini i Rene Houdson – obiecująca, choć bez wątpienia nieco... Kłopotliwa rekrutka. Ochotniczka z charakterkiem, który – o ile przeżyje – z zastosowaniem odpowiednich środków powinien jednak dać się utemperować. Z początku Lamia uważała ją wprawdzie za straconą, lecz gdy ta – dzięki pomocy sponsorów i niepojmowalnemu wprost szczęściu – przetrzymała pierwsze kilka godzin od śmiertelnego z pozoru dźgnięcia, postanowiła dać jej pierwszą i jedyną szansę.
Rene miała potencjał.
I utrzymywała przypisany Trójce północny-WSCHÓD, o czym osobiście nie miała jednak zielonego pojęcia.
❝ Oj, dzieci, dzieci. ❞
Ich niedomyślność nawet ją rozczulała. Jedna arena, trzynaście części – dwanaście dystryktów i jeden Kapitol. Jedno silne, niezwyciężone centrum. Jedyna część, która – jak Lamia słusznie założyła – nie miała wbudowanej zapadni oraz dwanaście ❝ tych gorszych ❞, podatnych na zniszczenie. Na każdy dystrykt przypadało dwoje trybutów. Gdy oboje ginęli, w znaczeniu dosłownym pociągali za sobą swój dystrykt. I tak po incydentach z rysiami, zawaliły się południowy WSCHÓD – Piątka – i zachód – Dziesiątka, a gdy Leon Timer najadł się łudząco podobnych do malin balladynek, przypieczętował kres południowo-ZACHODNIEJ Dziewiątki, tym samym pociągając za sobą pechową Rae Beaumont i podtrzymywany przez nią wschód – Dystrykt Czwarty.
Dopóki igrzyska toczyły się zwykłym tokiem, mechanizmy odpowiadające za anihilację poszczególnych segmentów, utrzymywane były w ryzach przez sterowniki manualne, mogące zblokować – a co za tym idzie zapewne i wywołać – zapadnięcie się danej części w precyzyjnie dookreślonym momencie. Tym sposobem zyskiwano sobie czas na zbieranie ciał oraz ewentualne odczekanie, aż faworyzowani przez prezydenta trybuci zejdą z pola rażenia, a ci będący na celowniku szczęśliwym zbiegiem okoliczności nawiną się pod rękę.
Co oczywiste, i ten problem udało się z grubsza rozwiązać. Lamia nie zaryzykowałaby przecież scenariusza, w którym zaraz po wylądowaniu, ziemia pod ich nogami rozstąpiłaby się i zostaliby wszyscy posłani na śmierć wśród skalnych odłamków. By uniemożliwić Kapitolowi podobną pacyfikację, pozostawili poduszkowce w centrum, którego fizycznie nie dało się zawalić, a każdy wychylenie się poza jego granice konsultowali z monitorującym trybutów Cherrym, by na wypadek, gdyby komuś zebrało się na umieranie, móc natychmiast uciec z zagrożonej anihilacją części. Co więcej, dzięki przeprowadzonej przez ludzi z wewnątrz operacji zniszczenia feralnych sterowników, organizatorzy stracili możliwość zawalania areny inaczej niż w sposób domyślny – poprzez zabicie obojga utrzymujących daną część trybutów. A przynajmniej na jakiś czas.
— Reszta robi to co, robiła wcześniej — zarządziła. — Cherokee i spółka kierują. Che-
Wciął się jej w zdanie.
— Mamy Houdson i Paolini. Walczymy o pozostałych, ale Underwood i Bryant uciekli grupie Jedenastki. Biegną do centrum, do tamtych.
Zaklęła.
— Dwadzieścia Sześć w górę za mną! — zakomenderowała. — Biegniemy do jeziora i okrążamy je od strony południa. Bądźcie gotowi.
Nie musiała wyjaśniać, do czego. Nawigowani przez Cherry'ego bez trudu odnaleźli właściwą drogę i wypadli na wąski pas zarośli, oddzielający las od plaży. Do przybycia właściwych kapitolińskich sił pozostało im jeszcze trochę czasu, lecz kilkanaścioro obecnych na miejscu Strażników wylądowało poduszkowcami na południowym brzegu jeziora. Część z nich ścierała się z oddziałem, który Lamia pozostawiła przy poduszkowcach. Pozostali... Zaklęła po raz kolejny.
— Zabili Jedenastkę i Czternastkę. Dwunastka przejęła dowództwo — poinformował ją Cherry. — Streszczajcie się, ogień się rozprzestrzenia. Underwood i Br-
Nie skończył, bo w tym właśnie momencie Isaac Underwood i Gracelyn Bryant wypadli spomiędzy drzew nieopodal pozostałej po Dystrykcie Czwartym przepaści. Zbliżająca się zza ich pleców ściana ognia nie pozostawiła im lepszego wyjścia. Dziewczynie udało się uciec, ale chłopaka zatrzymali Kapitolińczycy.
— Południe jest czyste, a Dwa Jeden pracuje nad Ackles, ale...
Tym razem to Lamia weszła mu w słowo.
— Droga wolna, Dwa Osiem.
Mężczyzna wykonał rozkaz. Sprawnie. Bez wahania. Podobnie jak Lamia rozumiał, że choć Underwood nie był niczemu winien, dla większego dobra nie mogli pozwolić mu żyć.
Dla swojego dobra nie mogli tym bardziej.
— Dobrze...
W istocie. By ich zdezorientować, Kapitolińczycy zrezygnowali z armatniego wystrzału, lecz nawet z tej odległości Lamia nie wątpiła, że Dwadzieścia Osiem nie spieprzył sprawy. Gracelyn nie przyjęła tego dobrze. Krzyknęła przeraźliwie i cudem chyba unikając kapitolińskiej odpowiedzi, rzuciła się między drzewa południa.
Cherokee nie tracił czasu.
— Biegnijcie, Ackles jest nasza — poinformował.
Pobiegli.
Padły dalsze strzały, lecz wszyscy prócz Dwudziestki Szóstki, uchylili się przed nimi na czas. W pełnym sprincie przekroczyli południową granicę.
— Mamy jeszcze Irvine'a i Weapon — relcjonował dalej Cherry. Wtem wierzchołki drzew zakołysały się dziko, a w następnej chwili areną wstrząsnął potężny huk. Cherokee darował sobie dłuższe wyjaśnienia. — Mamy Irvine'a — skorygował ponuro.
Oddział Lamii nie zaprzestawał tymczasem pościgu.
— Stój!
Gracelyn ani myślała stawać. Pędziła, nie oglądając się wstecz (głupia dziwka!) a Lamii i jej ekipie nie pozostawało nic innego, jak pędzić za nią. Zatoczywszy coś na kształt pętli po Siódemce i Ósemce, dziewczyna wpadła na rozdzielający plażę i las pas zarośli, lecz nim zdążyła go pokonać, Dwadzieścia Osiem i Dziewięć obezwładnili ją.
Niezbyt delikatnie.
Lamia dopadła ich w kilku skokach.
— Co wyście jej, kurwa, zrobili?! — wrzasnęła sfrustrowana, pobieżnie przyglądając się poturbowanej trybutce i jej wykręconej pod nienaturalnym kątem kostce. — Nie da rady wstać. Musimy ją... — zaczęła i nie dokończyła, bo – choć zdrowo przetrzebiony – nadbiegający od strony lasu oddział Strażników zatrzymał się i powtórnie uniósł karabiny.
— Padnij!
Dwadzieścia Osiem i Dziewięć padli – i już nie wstali.
Lamia zaklęła. ❝ To na nic... ❞ – pomyślała, widząc jak odległość między Kapitolińczykami a jej przyczajonym w zaroślach oddziałem zmniejsza się z każdym uderzeniem serca. Dwadzieścia Siedem i Trzydzieści odpowiedzieli ogniem, lecz, choć kilkoro Strażników upadło, pozostali wciąż parli naprzód. Jeszcze kwadrans i dostaną wsparcie z powietrza, a wtedy – Lamia wiedziała o tym dobrze – już nic nie powstrzyma ich przed wyrżnięciem niedobitków. ❝ Wyrżnięciem ❞ w najlepszym razie.
Nie ważąc się wyściubić nosa z zarośli, z furią rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu czegoś, czegokolwiek, co mogłoby zyskać im trochę czasu.
Nie szukała długo.
— Cherry!
— Odbiór.
— Jesteśmy w centrum?
Potwierdził.
— Bardzo w centrum?
— Dwadzieścia metrów od brzegu, ale...
— Doskonale.
Ignorując protesty Cherokee'ego, sięgnęła po broń i nim ktokolwiek zdążył wyrazić sprzeciw, przystawiła ją do skroni podtrzymywanej przez Trzydziestkę dziewczyny. Nacisnęła spust i aż syknęła z bólu, odepchnięta siłą odrzutu. Podobnie jak w przypadku Isaaca obyło się bez armatniego huku, ale Lamia nie wątpiła, że nie musi strzelać po raz drugi.
— Oszalałaś? — wydarł się do niej Dwadzieścia Siedem.
Miast odpowiedzieć, wskazała głową na zbliżających się biegiem Strażników.
— Spójrz, gdzie oni stoją! — odwarknęła, kurczowo zaciskając pięści. Dwadzieścia Siedem zrozumiał. Nadbiegający żołnierze wydali z siebie chóralny okrzyk i chyba również zrozumieli, bo złamali szyk i na łeb na szyję rzucili się w stronę plaży. Lamia uśmiechnęła się do siebie tryumfalnie. Wiedziała, że nie zdążą. Nie mieli szans zdążyć.
Nie zdążyli.
Gnając za ich oddziałem, skończeni idioci nie zauważyli chyba, w którym momencie przekroczyli granicę POŁUDNIOWEGO zachodu i wbiegli na sektor Ósemki. Ich problem. Nie tracąc czasu, na dalsze rozpamiętywanie tej scenki, Lamia szturchnęła Dwudziestkę Siódemkę i Trzydziestkę i wspólnie pognali w kierunku poduszkowców. Kapitolińczycy nie ułatwiali im zadania. W pewnym momencie wywiązała się kolejna strzelanina – to właśnie wtedy zabiła tamtych dwóch i oberwała w rękę.
— Mamy schizofreniczkę — obwieścił Cherry. — Ale dorwali Fergusona.
— Na dobre?
— Zdecydowanie.
— Trudno — zerwała się na równe nogi i wskazała Trzydziestce i Dwudziestce Siódemce na parę nadbiegających od strony lasu Strażników. — I bierzcie JĄ!
Zaraz za pierwszą dwójką wyłoniła się kolejna grupka mundurowych w towarzystwie opierającej się im zawzięcie jasnowłosej dziewczyny. Kilkoro członków posłanego na sektor Dwunastki oddziału zwróciło się w ich kierunku, ale Lamia była szybsza.
— Zaproszeń wam trzeba!? Strzelać, kurwa! — rozkazała, Dwadzieścia Siedem odwrócił się i błyskawicznie wycelował we wskazanym kierunku. Chwila wahania, kilka strzałów.
Krzyki.
Zamieszanie.
— Masz pewność, że ona... — zaczęła i nie dokończyła, bo ci z Kapitolińczyków, którzy nie leżeli martwi na ziemi ani nie pochylali się nad Kirsten Fields, postanowili odpowiedzieć im pięknym za nadobne.
Na szczęście dla siebie, a niestety dla nich, Lamia zdążyła na czas. Z pomocą z wewnątrz dostała się na pokład poduszkowca i skinęła na Dziewiątkę, by zrobiła coś z jej ręką.
— Dzień dobry państwu... — powiedziała, odsłaniając twarz.
Załzawionymi oczyma przebiegła po zgromadzonych wewnątrz trybutach. Część pozostałych przy życiu członków ekipy opatrywała ich obrażenia i tłumaczyła coś nieskładnie, podczas, gdy pozostali przygotowywali maszynę do lotu. Garść spisanych na straty obrońców potyczkowała się ze Strażnikami Pokoju, odnosząc w tym – póki co – względne sukcesy, ale Lamia nie miała złudzeń. Od przybycia kapitolińskiej odsieczy dzieliło ich już najwyżej dziesięć minut.
— Cherry! — krzyknęła do mikrofonu. — Kto jest najbliżej Quinceya?
— Dwa Jeden i Dwa Dwa.
— Wyślij ich po niego, a pozostali niech jakoś sobie radzą. Nie obchodzi mnie, jak! — zagryzła wargi, bo manewry Dziewiątki bynajmniej nie były bezbolesne. — Dziesiątka? – Dawaj ekran. Dwa Siedem?
Mężczyzna stawił się natychmiast i zasalutował krótko. Choć nie odezwał się ani słowem, Lamia wyczuwała jego wewnętrzne rozterki. Skończony idiota. Czy on naprawdę nie dostrzegał, że okoliczności nie pozostawiły im wyboru?
— Jesteśmy ruchem oporu, nie organizacją charytatywną — zaznaczyła chłodno i wymownie spojrzała na przyszyty do jego munduru obiektyw. — Stój tu i się nie ruszaj. Będziesz moją kamerą.
Usłuchał bez słowa.
— Dwa Jeden, Dwa Dwa – gotowi? — Zaciskając zęby, Lamia odsunęła od siebie Dziewiątkę i pochyliła się nad pogrążoną w głębokim, sztucznie wywołanym śnie blondyneczką – kilkuletnią zakładniczką, którą wraz z jej ojcem pozwolili sobie porwać z Kapitolu.
— Gotowi — potwierdzili zapytani.
— Cherry? — Wyciągając rękę po ekran z podglądem z ich kamer, Lamia skorygowała jeszcze postawę Dwudziestki Siódemki i tradycyjnie zwróciła się do Cherokee'ego. — Udostępnij im ten obraz — poprosiła. — Widać mnie?
— Tak jest.
— Cudownie. Panie Quincey?
Na dźwięk swojego nazwiska widoczny na ekranie więzień szarpnął się dziko, a gdy tylko Lamia kazała przywrócić mu możliwość mówienia i widzenia, wybuchnął potokiem przekleństw.
— Co ty jej zrobiłaś, ty suko?
Lamia ze spokojem spojrzała w kamerę. ❝ Już to przerabialiśmy ❞ – miała ochotę zauważyć. Zamiast tego uśmiechnęła się zimno.
— Pana córka ma się dobrze, panie Quincey — poinformowała go, siląc się na profesjonalny ton. Przyklęknęła przy dziecku i niewzruszona pogłaskała je po włosach. — Pamela, prawda?
Dygocząc z bezsilnej wściekłości, mężczyzna potwierdził ruchem głowy.
— Ona ma sześć lat — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Sześć lat, kobieto! Nie słyszy, boi się, nie rozumie, co do niej mówicie.
Wiedząc, że nie ma czasu do stracenia, Lamia skinęła na swoich ludzi. ❝ Póki co śpi. ❞ — powiedziała, przechodząc na migowy. — ❝ Gdy się obudzi, zapewniam pana, że jakoś sobie poradzimy... Słowo. Jeśli się obudzi. ❞
Mężczyzna szarpnął się tak, że aż więzy zadrasnęły mu przedramiona.
— Ty...
— Przykro mi, ale nie mamy czasu do stracenia. Będzie pan współpracował?
Quincey zagryzł wargi tak mocno, że aż spłynęła po nich kropla krwi. Skinął głową.
— Wyśmienicie — Lamia rozpromieniła się na pokaz i delikatnie cmoknęła Pamelę w czubek głowy. — Rozwiąż go, Dwa Jeden, a ty, Dwa Dwa, przedstaw mu plan — zarządziła. Założony przez Dziewiątkę opatrunek nasiąkał krwią, więc odcięła obraz i chwiejnie podniosła się na nogi. — Macie pięć minut – nie będziemy dłużej czekać.
Na całe szczęście, nie musieli, bo jeszcze przed upływem tego czasu broczący krwią Dwadzieścia Jeden dołączył do nich na pokładzie. Wyłącznie Dwadzieścia Jeden.
— Dobra... — Nie oglądając się już na nikogo, Lamia udzieliła przyzwolenia na start. Teren był niedogodny, a załoga zdenerwowana, lecz pomimo początkowych trudności, udało im się wzbić na stabilniejszą wysokość.
— Już tu są — Cherokee zakomunikował im nieuchronne. — Quincey gotowy?
Lamia wyjrzała przez niewielkie okienko.
— Się okaże — wycedziła, obserwując lecącego za nimi pilota. Dwadzieścia Jeden pozostawił go w poduszkowcu samego. Bez broni, ale za to z rozwiązanymi rękoma i wolnym dostępem do sterów.
— Kiedy?
Nie dawno jeszcze majaczące na widnokręgu, teraz już wyraźnie zarysowane – siły Kapitolu zbliżały się do nich z każdą sekundą.
— Quincey. — Usiłując nie zwracać uwagi na niesłabnący ból i drętwienie w palcach, Lamia zwróciła się do mężczyzny lodowatym tonem.
— Jeszcze nie teraz — odpowiedział jej, zaskakująco opanowany. — Wiem, co robię.
Nim zdążyła to podważyć, mężczyzna wykonał naraz gwałtowny zwrot i pomknął na czołowe zderzenie z nadlatującym nieprzyjacielem. Niespodziewający się niczego Kapitolińczycy nie zdołali go wyminąć.
— Obiecałaś — usłyszała jeszcze, na moment przed tym, jak poduszkowiec Quinceya w pełnym pędzie zahaczył o jedną ze ścigających ich maszyn, a następnie rozbił się o drugą. Przy akompaniamencie przeraźliwego huku, grad odłamków posypał się na wszystkie strony. Część z nich wystrzeliła w górę, część na boki – część otarła się o otaczające ich ściany. Lamia widziała, jak kilkanaście osób otwiera usta. Choć krzyczeli, było za głośno, by mogła to słyszeć. Pokład zadygotał i przechylił się niebezpiecznie, a ci, którym do tej pory udawało się na nich utrzymać, pospadali z niskich, zamontowanych pod ścianami ławek.
Lamia nie była tu wyjątkiem.
— Cherry? — wydusiła z siebie, z trudem wyczołgując się spod przygniatającego ją do podłogi Dwudziestki Siódemki. Pilotom udało się wprawdzie uniknąć rozbicia, lecz drobne turbulencje wstrząsały nimi przez cały czas i nic nie wskazywało na to, by miało się to wkrótce skończyć. — Jak sytuacja w dystryktach?
Cherokee zawahał się.
— Co chcesz wiedzieć?
Jak to ❝ co ❞!?
— Wszystko. — odwarknęła. Świat wirował jej przed oczami, więc zamknęła je, by nie zwariować. — Najlepiej od początku.
Cherokee zaczął coś tłumaczyć, ale niepotrzebnie strzępił sobie język. Do Lamii nie docierało już wiele. Nieliczne słowa, które przenikały jeszcze do jej świadomości, zlewały się w niezrozumiałe ciągi sylab. Spadała. A może to poduszkowiec tracił wysokość?
W następnej chwili urwał się jej film.
Znużona tymi retrospekcjami, Lamia po raz n-ty zmieniła pozycję, na co czuwająca przy niej pielęgniarka, zareagowała natychmiastowym przearanżowaniem jej poduszek. Nie ma co – sympatyczne dziecko. Szczupła, jasnowłosa. Całkiem niczego sobie.
— Darcy? — zagadnęła ją, korzystając z okazji. Od czasu jej ostatniego posiłku minęło już... Pięćdziesiąt sześć godzin? Spojrzała na zegar – właśnie wybiła trzecia. Czyli pięćdziesiąt siedem. — Padam z głodu, czy nie mogłabyś...?
— Oczywiście. — Dziewczyna wstała i uśmiechnęła się przepraszająco. Zupełnie, jak gdyby czuła się winna, że wcześniej na to nie wpadła. — Zaraz wracam, proszę pani.
Wyszła, cichutko zamykając za sobą drzwi.
❝ Proszę pani ❞ – Lamia odprowadziła ją na wpół rozbawionym, na wpół zaintrygowanym spojrzeniem. Ciekawe, ile miała lat. Dwadzieścia? Dwadzieścia dwa? Przymknęła oczy, by lepiej zwizualizować sobie jej twarz, gdy od strony prawego korytarza rozległ się nietrudny do rozpoznania dźwięk kroków. Szybkich, stanowczych i zdecydowanie nie należących do Darcy.
— Uważajcie z nią. — ostrzegł ktoś po drugiej stronie ściany.
W następnej chwili w wejściu ukazało się trzech umundurowanych mężczyzn. Najstarszy, około czterdziestoletni, usiadł na plastikowym krzesełku vis-à-vis jej łóżka, pozostali z marsowymi minami stanęli za nim. Wszyscy byli uzbrojeni, lecz Lamia nie przejęła się tym zbytnio – ta wizyta nie była dla niej zaskoczeniem.
— Cóż za miła niespodzianka. — powitała ich sennym głosem. Symbolicznie uniosła się na łokciach.
— LeClaire...
Weszła mu w słowo.
— Nie inaczej.
Mężczyzna posłał jej oziębłe spojrzenie.
— Daruj sobie, LeClaire. Jeśli sądzisz, że zgrywanie skrzywdzonej przez los rekonwalescentki zda ci się teraz na cokolwiek...
Odpuściła ripostę i dostosowała wezgłowie tak, by nie musieć przemęczać drętwiejącej szyi.
— Zamieniam się w słuch, panie...?
Wydobył z kieszeni służbową legitymację.
— Grimm.
❝ Gideron Grimm. ❞ – odczytała, nim ją opuścił. Kąciki jej ust zadrgały lekko.
— Grimm... — powtórzyła bez śladu wcześniejszego zmęczenia, na co najstarszy skinął na trochę młodszego i podał mu złożoną na dwoje kartkę szarawego papieru. Młodszy bez słowa przekazał ją Lamii.
Uniosła brwi. Zgodnie z jej przewidywaniami nie był to list uznania. W prawym górnym rogu widniała data, poniżej nagłówek i kilka słów oficjalnego bełkotu. Jeszcze niżej rozpoczynała się lista.
❝ Rażąca niesubordynacja ❞ – głosił pierwszy punkt. ❝ Działalność spiskowa ❞ – głosił drugi. Dalej było już tylko lepiej. Wkładanie własnych rozkazów w usta dowództwa, wielokrotne nadużycie uprawnień, szantaż i porwanie D. Quinceya wraz z małoletnią córką P., przeprowadzenie akcji militarnej bez porozumienia z dowództwem, samowolne ujawnienie swojej tożsamości, udzielenie bezprawnego zezwolenia na przejęcie pięciu jednostek latających, będących własnością Dystryktu Trzynastego i wysłanie tychże jednostek w teren bez wiedzy i aprobaty Pani Prezydent, pośrednie przyczynienie się do śmierci co najmniej dwadzieściorga trojga podkomendnych i co najmniej ośmiorga cywilów, wymuszenie samobójstwa na D.Q. – przyczynienie się do śmierci co najmniej pięćdziesięciu żołnierzy wroga, zabójstwo G. Bryant...
Uniósłszy wzrok znad kartki, Lamia na powrót skupiła uwagę na obserwujących ją spode łba facetach.
— To wszystko? — zapytała, jak gdyby nigdy nic. Wiedziała, że nie ma się czego obawiać. Nie mogli jej zabić – nie po tym, co zaszło na arenie i nie, skoro przepuścili już doskonałą sposobność, gdy leżała tu nieprzytomna.
— Czy przyznaje się pani do wszystkich zarzucanych pani czynów?
— ❝ Pani? ❞ Wystarczy LeClaire. — zadrwiła. Mężczyzna nie uznał tego za zabawne.
— Czy przyznaje się pani do wszystkich zarzucanych pani czynów? — powtórzył. — Proszę odpowiedzieć ❝ tak ❞ lub ❝ nie ❞.
Zamiast tego uśmiechnęła się dwuznacznie.
— Milczenie nie działa na pani korzyść — wycedził Grimm. — Ale to pani decyzja. Mam nadzieję, że zdaje sobie pani sprawę, że pani zasługi, nie niwelują pani zbrodni?
— Cóż... — wzruszyła ramionami. — To zależy, co rozumie pan pod pojęciem ❝ niwelować ❞.
Jej rozmówca wyraźnie tracił cierpliwość.
— Pani prezydent jest skłonna przemyśleć pani ułaskawianie – nie zapomnieć o pani... Wyczynach.
— Och, nigdy nie liczyłam, że o nich zapomni. To wszystko?
— Rozpętała pani rebelię, pani LeClaire. Chyba jest pani tego świadoma. O piątej trzydzieści czeka panią przesłuchanie – pani prezydent oczekuje, że wyjaśni jej pani kilka aspektów. Między innymi to, jak wyobraża sobie pani przyszłość, jeśli Kapitol dysponuje jednak tryumfatorem. Bądź tryumfatorką.
Zachowała kamienną twarz.
— Z przyjemnością — zapewniła. Perspektywę wielogodzinnego zeznawania pod żarówą określiłaby wprawdzie wszystkim, tylko nie tymi słowami, lecz fałszywej uprzejmości nigdy za wiele. Poza tym, paru kwestii faktycznie nie zaszkodziłoby bliżej omówić. Kwestii potencjalnych zwycięzców zwłaszcza, choć w to, by kapitolińscy lekarze byli aż tak zdolni, jakoś nie chciało się jej wierzyć.
Grimm wstał i skinął na swoją eskortę.
— Tym lepiej. — powiedział chłodno i ruszył w stronę drzwi. Gdy je otworzył, zastał w nich powracającą Darcy, która wzdrygnęła się i omal nie upuściła tacy.
— Nie chciałam podsłuchiwać. — szepnęła, gdy kroki mężczyzn ucichły w głębi korytarza. Nerwowo zerknęła na Lamię.
— Ale usłyszałaś?
Potaknęła.
— Nie szkodzi. Powiedz mi... — Lamia przyjęła od niej nieokreślonego rodzaju zupę i gestem wskazała miejsce na krześle. — Czy słyszałaś, by ktokolwiek wspominał coś o przetrzymywanych w Kapitolu tryumfatorach? Żywych tryumfatorach?
Darcy przepraszająco potrząsnęła głową.
— Nie mówią nam wiele.
— Rozumiem... — Lamia odpędziła od siebie pesymistyczne wizje i z apetytem zabrała się za swoją nieokreśloną. Będąc na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewną co do niepodważalności przedwczorajszego sukcesu, postanowiła dla odmiany nie zamartwiać się na zapas. Te dzieciaki musiały być martwe, a nawet jeśli jakimś cudem nie były, przy odrobinie zręczności nie z takich rzeczy potrafiłaby się przecież wytłumaczyć i nie takim potrafiłaby zaradzić.
❝ Vae victoribus. ❞ – przeszło jej jeszcze przez myśl, nim na dobre pochłonęło ją wyławianie z talerza nielicznych, nieokreślonego rodzaju kluseczek.
Vae victoribus – biada zwycięzcom.
purrrfectme, 2018 – 2020
MAPA TRADYCYJNA
zielony — części, które przetrwały
czerwony — części już wcześniej zawalone
szary — części, które zawaliły się podczas ataku rebeliantów
MAPA PIERWSZA
całość
*inicjały nie odpowiadają dokładnemu rozmieszczeniu trybutów na arenie, a jedynie fragmentowi, na którym się znajdują
MAPA DRUGA
środkowy wycinek całości
kolorowe strzałki — trasy, którymi poruszają się oddziały Lamii
białe kropki — trasy, którymi poruszają się trybuci
C — poduszkowce Kapitolu
LEGENDA DO STRZAŁEK Z MAPY DRUGIEJ
*fioletowa kropka stąd, że Jeden – Pięć zostają przy poduszkowcach ukradzionych przez rebeliantów
CENTRUM
XIII — poduszkowce rebelii
czerwone strzałki — trasy, którymi porusza się oddział Lamii
białe kropki — trasy, po których poruszają się Isaac i Gracelyn
niebieska linia — trasa, po której poruszają się Strażnicy Pokoju
krzyżyk po prawo — miejsce śmierci Isaaca
krzyżyk po lewo — miejsce śmieci Gracelyn
PROPORCJE
pytania?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top