XV.
*Lucky*
Siedziałem właśnie skulony na jednym z wielu balkonów tej rezydencji. Coraz bardziej zastanawiam się nad tym dlaczego właściwie tu jestem i co tu robię. Wiem, że Brandon jest moim opiekunem i moją jednyną rodziną, ale martwię się tym, że nie pamiętam. Zimny powiew starmosił lekko moje kruczoczarne włosy na co przeszedł mnie dreszcz. Była jesień, a na dworze panował chłód przez co pożałowałem, że wyszedłem na balkon jedynie w bokserce i krótkich (lekko za tyłek) szortach. Siedziałem teraz na balkonowych zimnych kafelkach i podpierałem się o chropowatą ścianę plecami.
I wtedy znowu to zrobił.
Moje oczy były szkliste, a tętno wysokie.
Wiedziałem, że jest do tego zdolny, ale nigdy nie sądziłem, że to naprawdę zrobi.
Boję się.
A jednocześnie czuję się bezpiecznie gdy on jest blisko.
Czy ja postradałem zmysły?
Długo myślałem nad tym wszystkim i zastanawiałem się też nad moimi uczuciami, byłem jakby w transie i analizowałby tak to wszystko pewnie w nieskończoność, jednak jego głos wyrwał mnie z transu.
- Zamarzniesz malutki - otulił mnie jego ciepły oddech na moim karku, a jego głos wyrwał z dziwnych wspomnień. - Wszystko w porządku? - poczułem jak coś owija się wokół moich bioder. Wiedziałem już, że mój wcześniejszy problem znowu zaczyna mi doskwierać więc podkuliłem nogi i odwróciłem zawstydzony wzrok.
-Wszystko jest dobrze. Nie musisz tu być - mimo, że moje usta wypowiedziały te słowa to za nic nie chciałem by to przyjemne ciepło odeszło chociażby na jeden krok.
- J-ja... - zacząłem niepewnie. -Ja chyba jestem w stanie ci wybaczyć to wszystko i... możemy zacząć od nowa, b-bo... b-bo ja cię kocham... bardzo
- N-naprawdę? - wtulił mnie w siebie i ucałował w czoło, a potem było już tylko lepiej.
KONIEC.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top