VII.
Rozdział miał pojawić się za 10 gwiazdek, ale wy wbiliście 8 💫w około godzinę ;--; wow no nic tylko się cieszyć, że ma się takich czytelników ^.^ Życzę miłego czytanka c;
-------------------------------------------------------------------------------------------------------
*Narrator*
Po godzinie już siedzieli w czerwonym Ferrari i zmierzali do celu.
- Dokąd jedziemy? - spytał chłopak, wpatrując się przez zaciemniane szyby i poprawiając apaszkę, której celem było zasłanianie malinek i siniaków, aby nie przykuwały zbytniej uwagi.
- Zobaczysz. I weź załóż tą czapke. - chłopak posłuchał mimo, że prawie nic w niej nie widział.
- Po co mi ona? - dopytywał, próbując ją jakoś ułożyć na głowie.
- Lucky... Jesteś poszukiwany przez policję, bo zostałeś uprowadzony, tak? Czego ty się spodziewałeś? Pół miasta jest pokryte twoimi zdjęciami. - jedna z takich ulotek przykleiła się im do szyby.
- To skąd jesteś taki pewien, że cię nie wsypie, co? Może mam dość takiego traktowania z twojej strony, hm..? - napuszył się, ewidentnie prowokując Brandona.
- " Chcę więcej... Panie. " - wyrecytował Branduś, włączając autopilota i rzucił się na chłopaka.
- P-przestań! Nie w samochodzie! - krzyczał, a jego policzki płonęły czerwienią. - Opamiętaj się chłopie! - Brandon jednak zaczął mu rozpinać zamek w dżinsach, a potem jakby oparzony, wrócił na miejsce kierowcy.
- Dzisiaj mija rocznica od śmierci twoich rodziców. - nagle spoważniał. - Wypełniając prośbę mojego ojca... Przywiozłem Cię na cmentarz. - powiedział to z kamienną twarzą, nie patrząc na niego. - Widzisz ten sklepik, tam? - wskazał palcem. - Kup kilka zniczy kwiatów, co chcesz... - po tych słowach chłopak złapał za klamkę, jednak Brandon chwycił go za rękaw i przyciągnął do siebie, przytulając. - Uważaj na siebie. - Lucky nie odwzajemnił uścisku i wyszedł z auta. Kierował się do sklepu nerwowo zasłaniając twarz.
- Chwila, ale ja nie mam ka... - grzebiąc w kieszeni znalazł coś i przyciągnął do twarzy. - sy... Skąd się wzięła ta kasa?! - nagle przypomniał sobie gdy Brandon się na niego rzucił. Wyglądało to na świetną okazję, by wrzucić mu do kieszeni rulon banknotów. Brawo...
*Lucky*
Dochodziłem właśnie do sklepu. Wokół ulicy panowała grobowa cisza. Niedaleko dostrzegłem pewnego chłopaka, który siedział na przystanku autobusowym, spoglądając w dal, jakby czekał na autobus, który nigdy nie nadjedzie. Do sklepu wszedłem od razu, nie patrząc na wystawę. Czułem się jak kryminalista, poszukiwany za jakąś ciężką zbrodnię. W sklepie przywitała mnie uśmiechem pewna mroczna postać. Była to kobieta, około trzydziestki. Miała krótkie brązowe włosy do ramion i dość duże straszne oczy. Wyglądała jak psychicznie wyczerpana kobieta, szukająca spokoju poprzez sprzedawanie kwiatów, zniczy i wkładów. Mierzyła we mnie tym wzrokiem od góry do dołu, w pewniej chwili nawet bałem się, że mnie pozna.
- W czymś mogę pomóc? - wyrwała mnie z zamyśleń. Odwróciłem się w jej stronę i skinąłem głową na znak, że nie potrzebuję pomocy. Zacząłem od wyboru kwiatów. Wspaniałe, prawdziwe ( bo nie toleruje sztucznych kwiatów), czerwone róże wydawały się idealne na taką okazję. Wziąłem je do ręki i położyłem na blacie, unikając wzroku sprzedawczyni. Teraz zająłem się zniczami. Muszę przyznać, że nigdy nie byłem w podobnej sytuacji, bo nigdy nie odwiedzałem cmentarza. W końcu po długim oglądaniu, wybrałem jeden duży szklany, (kształtem przypominający cebulę), i kilka małych szklanych ze srebrnymi wykończeniami. Położyłem je również na ladę i wyjąłem kilka banknotów. Kobieta wyglądała na ciekawską, ale ostatecznie nic nie powiedziała. Gdy wyciągała należną mi resztę swoimi długimi szponami, skupiłem swój wzrok na korkowej tablicy ogłoszeniowej, osadzonej na ścianie pomiędzy dwoma regałami na wkłady do zniczy. Czytałem bacznie wszystko, co było tam napisane.
- " Dom na sprzedaż ", "Mieszkanie do wynajęcia ", " Nowo otwarty sklep spożywczy " , " Zaginął nastolatek "- urwałem w zamyśleniu. Zacząłem nerwowo rozglądać się po sklepie w poszukiwaniu zegarka.
- Znał Pan tego chłopaka z ogłoszenia? - zapytała kobieta, widząc moje zdenerwowanie.
- N-nie, ale t-to okrutne... - wyjąkałem, a kobieta znowu zaczęła wlepiać we mnie wzrok.
- Tak, ma Pan rację. A tak między nami mówiąc policja i tak go nie znajdzie... - urwała jakby się czegoś bała.
- Dlaczego Pani tak sądzi? - zaintrygowała mnie. Czyżby wiedziała coś, czego ja nie?
- Cóż... - złapała za moją apaszkę i przyciągnęła do siebie tak, by nikt więcej nie słyszał naszej rozmowy. - Plotki chodzą, że porwał go ten zwyrodnialec Brandon, co ma kompromitujące akta na każdego z nas. - poczułem ciepło na twarzy. Czy na prawdę wszyscy wiedzieli, a nikt nie był w stanie mi pomóc?! - Ale... To tylko plotki... - puściła moją apaszkę i dała do ręki resztę pieniędzy. Chwyciłem za klamkę drzwi. Już miałem wychodzić, ale coś mnie naszło i nie dawało spokoju.
- A co jeśli jest jak Pani mówi... Co jeśli on jest u tego Brandona? Nie ma szansy na jakikolwiek ratunek?
- Nie ma szansy na jakikolwiek ratunek. - powtórzyła moje wcześniejsze słowa, przyznając mi rację. Spuściłem głowę i otworzyłem drzwi.
- Do widzenia. - rzekłem, jak nakazywała kultura, trzymając białawe siatki.
- Do widzenia Lucky. Szczęścia. - odwróciłem się nerwowo, ale już jej nie widziałem. Zniknęła?! Ona na prawdę była nawiedzona...
Opuściłem sklep z wymalowanym strachem na twarzy i ruszyłem ku bram cmentarza. Brandon zaparkował pod samą bramą więc nie było wątpliwości, że będzie mnie obserwował. Zatrzymałem się przy cieżkim kamiennym murze, skupiając na nim całą swoją uwagę.
- To dopiero dzieło sztuki! - podziwiałem niesamowicie starannie wyrzeźbione szczegóły, przejeżdżając po nich końcem palca. Mur wydawał się być dość stary, tak samo jak cała ta ulica, chociaż długie i stare pnącza nadają temu miejscu odpowiedni klimat. Bacznie przyglądałem się historii zawartej w murze. Ktoś ukazał w nim cały życiorys ludzi wyklętych, którzy sprzeciwili się Bogu i zostali rozszarpani na ołtarzu szatana. Kawałek dalej były wyryte zupełnie inne zdarzenia, ale mech niestety całkiem je zasłonił. Nabrałem odwagi, poprzez zaciśnięte pięści i otworzyłem bramę, nie zważając przy tym na nic. Już mnie nie obchodziło czy Brandon ze mną idzie czy nie, teraz ważni są moi rodzice i tylko to się liczy. Gdy przekroczyłem bramę cmentarza przywitało mnie głośne skrzypnięcie bramy, które rozniosło się po całym obszarze. Nie zniechęciło mnie to jednak i ruszyłem przed siebie. Szedłem zniszczoną kamienną drogą, a po obu moich stronach oglądałem ogromne drzewa, za którymi znajdowały się różne groby. Znicze stojące na grobach nie dawały zbyt wiele światła, ale to również nie odebrało mi pewności siebie. Moim oczom ukazał się mały kościół. Był koloru piaskowego z ciemnymi detalami. Wyglądał przyjaźnie więc wszedłem do środka i pomodliłem się o dusze tych wszystkich zmarłych ludzi. Byłem tutaj sam, a kościół wydawał się opuszczony już od kilku miesięcy. Zapewne ludzie pochłonięci swoją pracą, zapomnieli o strasznym losie tych wszystkich pogrzebanych ludzi. Kończąc modlitwę wykonałem znak krzyża i wyszedłem z kościoła. Udałem się w lewą stronę i zahaczyłem o kamień. Przewracając się starałem uratować zawartość mojej torby, co nie było trudne dla szczęściarza takiego jak ja.
- Szczęście do mnie przychodzi wtedy gdy go najmniej potrzebuje. - wydarłem się w powietrze. Upadłem i podniosłem lekko głowę do góry.
- Cofam to co powiedziałem... - znowu wydarłem się nie wiadomo do kogo, ale to nie miało już znaczenia, bo moim oczom ukazało się to po co tu przyszedłem i to na co tak czekałem.
R.I.P
Grób rodziny Stark.
Robyn, Ava, Jack.
Zginęli śmiercią tragiczną.
Spoczywajcie w spokoju!
Łzy napłynęły mi do oczu. Nigdy nie rozpaczałem po ich stracie, bo moja żałoba dochodziła tylko do poziomu całodobego doła i rozmyślania nad sensem życia.
- Ale chwila... - czytam jeszcze raz. - Robyn, Ava i... A kto to niby jest?! - zacząłem wymachiwać nerwowo rękami. - Miałem rodzeństwo?! - za sobą usłyszałem śmiech przez który aż podskoczyłem z miejsca. Na szczęścia to tylko Brandon, a nie żaden psychol, chociaż jakby się tak zastanowić...
- Co jest z tobą? ! Drzesz jape jakbyś ducha zobaczył! - teraz to on jedyny krzyczał. Nic mu nie odpowiedziałem. Skierowałem tylko wzrok na kamienną tabliczkę. Jack... A kto to do licha jest Jack?!
-Czyli już wiesz? - wyrwał mnie z zamyśleń.
- Nie... Ja nic już nwm....
*Brandon*
Poklepałem go lekko po głowie. On jednak odepchnął moją ręke, a jego twarz zasłoniły ciemne włosy gdy opadł ponownie na kolana.
- Kim on jest? - tylko tyle wydusił ze spuszczonym wzrokiem. Nic nie odpowiedziałem, bo nie wiedziałem jak się za to zabrać, ani jak zacząć. - Jack, do cholery... - kontynuował. - Kim on jest?! - zaczął się wydzierać, a ja poczułem się winny. - Był moim bratem, tak? - nadal milczałem. Co ja mu kurwa miałem powiedzieć? Jprdl...
- Co z ciebie za matka?!! - zaczął uderzać swoimi małymi rączkami o ciężki kawałek rodzinnego grobowca. - Trzeba było ratować JEGO! - dostrzegłem niekontrolowane łzy na jego twarzy. Nie wytrzymałem.
- Nie ma żadnego JEGO do cholery! - wydarłem się.
- J-jak to? - pytał wystraszony, unosząc głowę i zaprzestając swoich dotychczasowych czynów.
- Jack to twoje imię. Te prawdziwe. - chłopak patrzył na mnie z niedowierzaniem w oczach, a na jego twarzy malował się ból. Lekko objąłem go w pasie, by podnieść na duchu, ale znowu mnie odepchnął.
- Możesz jaśniej?! - wstał z ziemii.
- W czasie pożaru spłonęły wszystkie akta. Zatuszowano tą sprawę wypełniając nowe dokumenty. Czyli tak na praw... - przerwał mi wtedy, łapiąc za ramię bym spojrzał mu w oczy.
- Czyli w świetle prawa jestem martwy i gnije w ziemii?! - zaczął łamać mu się głos. - Ale to bez sensu... Pielęgniarki wiedziały więc jak niby?
- Sprawa została zatuszowana, dzięki mojemu ojcu. Miał dość pieniędzy i znajomości by zająć się wszystkim. Dostałeś szansę na normalne życie.
- Tylko po co? - mówił z taką obojętnością.
- Gdyby nie on po świecie rozniosły by się plotki, a kto wie czy jakieś bandziory by nie zechciały dokończyć sprawy, co? I tak niektórzy wiedzą, ale nie ruszą cię. - mój głos był pewny, a w sercu czułem ulgę, że już po wszystkim.
- A skąd niby ta pewność? - spojrzał mi w oczy.
- Bo jesteś ze mną i nie pozwolę by cię skrzywdzili. - chłopak otworzył usta by coś dodać, ale się powstrzymał i je zamknął.
- Ale już nie będę cię więcej chronił Lucky. - powiedziałem z wrogością by zatuszować to co właśnie czułem.
- C-co to ma niby znaczyć??! - machał rękami z niedowierzaniem.
- Wracasz do domu. Tyle. - odwróciłem się plecami, nie mogąc patrzeć na wyraz jego twarzy, bo mnie wkurwiał. Ten nic mi nie odpowiedział. Słyszałem tylko jak zapala znicze i kładzie kwiaty na grobie, modląc się o wieczny spokój dla rodziców. Zerknąłem na niego kątem oka i chwyciłem za ramię gdy był przy końcówce modlitwy.
- No co ty??!! Nie skończyłem!! - zaczął się wyrywać i szarpać. Ja jednak ciągnęłam go przez całą drogę do samochodu nie reagując.
Gdy oboje byliśmy już w środku spojrzałem na niego. Miał teraz włosy w nie ładzie i lekko brudnawe spodnie. Chwyciłem go za ręke i zmusiłem by na mnie usiadł okrakiem. Poczułem jego męskość przez spodnie i nie potrafiłem ukryć uśmiechu. Przybliżyłem się do jego szyi i zanużyłem głowę przez dekolt jego (mojej) bluzki. Przyjemne ciepło otuliło moją twarz. Chwyciłem jego ręce i ułożyłem je sobie na plecach. Lekko polizałem jego klatę, po czym zostawiłem mu na niej znaki mojej obecności, szepcząc bardziej do siebie niż do niego - Jesteś mój na zawsze.- Chłopak lekko jęknął gdy moje ząbki zostawiały ślady na niego skórze, ale ten dźwięk był całkiem miły. Gdy skończyłem wyciągnąłem głowę i zająłem się prowadzeniem samochodu. Lucky nie odezwał się już do mnie ani jednym słowem. Nie potrafiłem wyczytać z jego twarzy co czuję w tej chwili, ale podjąłem już decyzję i zawiozłem go do domu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top