V.

Minęło kilka tygodni od tamtego wieczoru. Przez cały ten czas Brandon troszczył się o chorego, jednak dzisiaj Lucky czuł się świetnie i fatalnie równocześnie. Świetnie: Wow! Jest zdrowy i może samodzielnie sobie radzić bez tego faceta! Sukces i #radość, natomiast fatalnie: Jego Pan znowu będzie go traktował jak śmiecia i sprawiał mu ból. Tego dnia wstał wypoczęty po godzinie osiemnastej i postanowił, że weźmie szybki prysznic (by następnie znowu pójść spać). W czasie choroby przesypiał prawie całe dni. Druga łazienka (z prysznicem), znajdowała się zaraz przy salonie. Jego Pan spał smacznie więc postanowil go nie budzić. Przemknął się cichutko z pokoju i zszedł na dół, następnie przeszedł obok kuchni aż doszedł do salonu i potem do celu. Rozebrał się z bluzy i luźnych spodenek oraz stanął pod prysznicem. Odkręcając wodę, myślał o swoim dawnym życiu... O biednej kobiecie, która zamartwia się na śmierć, jak i o swojej dziewczynie... Boże co ona by powiedziała, gdyby tylko wiedziała (gdyby ktokolwiek wiedział...), jak tu jest traktowany i przez co musi przechodzić? On tak strasznie tęsknił... Chciał już być w domu ... W objęciach matki ... Tak mu tego potwornie brakowało, brakowało mu miłości... Po prostu. Lekko podnosiły go na duchu, ciepłe krople spływające po jego, już mniej sinym ciele. Ciepła woda zmywała resztki choroby. Nagle chłopak poczuł coś zimnego na swoich plecach, to były ręce, ale nie należały do chłopaka. Obrócił się i dojrzał Brandona. Stał nad nim jak upior z horroru, który zaraz miałby się rzucić na swoją ofiarę.
- Panie... Ja sobie poradzę sam... J-już jestem zdrowy... - jego Pan zbliżył się, a Lucky oparł plecy o ścianę.
- Nadszedł ten dzień... Lucky... - wyszeptał mu we włosy. - Tej nocy staniesz się mój na zawsze. - podszedł jeszcze bliżej i przywiązał jego ręce do węża prysznicowego. Teraz jego mokre ubrania były jedyną barierą, która oddzielała ich ciała. Chłopak oddychał szybko i był na granicy strachu i paniki. Zaczął błagać o litość, ale nic z tego. Jego Pan po ściągnięciu swojej przemoczonej koszuli, zabrał się za odpinanie swojego paska i rozpinania dżinsów. - Jesteś gotowy? - zapytał, nadgryzając płatek jego ucha.
- N-nie Panie! - próbował go odepchnąć nogami, ale był zbyt silny. Chłopak z niemocy i frustracji, zalał się łzami i zaczął osuwać się na podłogę. Woda z prysznica zmieszała się z jego łzami, jednak jego Panu zdawało się to nie przeszkadzać w składaniu obślizgłych pocałunków na jego klatce piersiowej. Chłopak właśnie osunął się na podłogę i załkał. Z zamkniętymi oczami czuł, każdy ból, jakim Brandon go obdarzał. Resztę tego co się dalej wydarzyło, wolał wymazać, zakopać zabić... I nigdy do tego nie wracać... NIGDY. Po zakończeniu "sprawy" Brandon, odwiązał jego ręcę i pozostawił go leżącego na kaflach łazienki. Lucky zwijał się z bólu, czuł się taki brudny i sponiewierany, nawet nie miał siły wstać żeby zakręcić wodę lecącą strumieniem z prysznica. Przytulił twarz do mokrej podłogi i całą uwagę skupił na swojej ręce, która leżała niedaleko jego głowy. Blada, zimna posiniaczona, a na dodatek trzęsła się mimo, że było już po wszytskim. Tak cholernie żałował, że nie zrobił tego z kimś innym... Tak bardzo to przeżywał... Oskarżał siebie mimo, że nic z tego co się wydarzyło nie było jego winą.
- Jestem jebanym idiotą! - uderzył ręką o podłogę, pokrytą taflą wody i załkał tego wieczora po raz ostatni.

Następnego dnia obudziły go poranne promienie słońca. Kiedy on ostatnio wyszedł na dwór? Kiedy podziwiał piękną pogodę i... Po prostu wdychał świeże powietrze? Nie... Teraz jest więźniem... To jego nowe życie. Próbował wstać z podłogi, ale okazało się to trudniejsze niż myślał. Jego ciało piekło, a najbardziej w intymnych miejscach. Brandon nie wahał się z tym co robił... Miał gdzieś jego uczucia. Obolały podszedł ledwo do lustra i oparł się o blat. Patrzył tymi niebieskimi oczami na swoje odbicie i dostrzegł coś, czego nigdy nie chciał dostrzec. Lucky...chłopiec,który po prostu żył jako ten "szczęśliwy". Mieszkał na farmie i cieszył się każdą chwilą, którą mógł spędzić z matką... Widział swój uśmiech gdy jej pomagał i nagle... To zniknęło, zniknął ten Lucky, bo jego już nie ma. Umarł wczoraj, gwałcony na podłodze w łazience... On umarł i już nie wróci. To koniec... Wziął zamach i uderzył lustro, mocno zaciśniętą ręką, wykorzystując ostatki sił, które jeszcze miał. Ogromne lustro rozbiło się w drobny mak, a odłamki szkła skaleczyły jego dłonie, nogi, klatkę piersiową, a nawet plecy. On już nie czuł bólu, bo nie chciał go czuć. Jedynie to czuł, że po raz pierwszy w życiu ma ochotę zasnąć i już się nie budzić, ale zaraz... Znowu miał to pierdolone szczęście! Odłamki szkła tylko drasnęły jego skórę, czyli nie przecieły jej głęboko , nie weszły pod nią i nie doprowadzą do jego śmierci. Osunął się na ziemię i delikatnie ponacinał swoje nadgarstki. Usłyszał kroki więc podniósł się na równe nogi. Nagle do łazienki wszedł jego Pan.
- Co ty tu jeszcze robisz gamoniu? - wykrzywił usta w gniewie, jakby zapomniał co wczoraj zrobił chłopakowi. Lucky nie odezwał się słowem, a Brandon pociągnął go za nadgarstki. Chłopak syknął z bólu, ale jego Pan nie raczył się zatrzymać, dopóki nie poczuł czegoś ciepłego i cieknącego po jego potężnej dłoni. Puścił jego nadgarstki, a chłopak upadł przed nim na kolana. Jego nadgarstki mocno krwawiły i paliły. - Co ty kurwa zrobiłeś debilu!? - wrzasnął jego Pan gdy spojrzał na chłopaka, jednak ten nic nie odpowiedział. Brandon pochylił się nad nim i obwiązał mu nadgarski chustą, którą jeszcze wczoraj użył by przywiązać go do węża prysznicowego. Lucky jednak go odepchnął w gniewie i spuścił głowę. - Co jest z tobą kurwa nie tak? - pytał podchodząc.
- Właśnie, co jest ze mną nie tak? - pytał sam siebie. Brandon skończył mu owijać nadgarstki i rzucił w jego stronę spodnie i bokserki.
- Masz... Ubierz się. - uśmiechnął się i odszedł. Lucky wstał i wykonał polecenie, ale złość się w nim gotowała... Miał ochotę mu wygarnąć co o nim myśli. Pod wpływem emocji zacisnął mocno pięści i zaczął iść w stronę sypialni Brandona.
- Zapłacisz za to, co mi zrobiłeś. - warczał pod nosem. Gdy stanął pod drzwiami, otworzył je z buta i wszedł do środka.
- Ty pieprzony gnoju! - warknął chłopak, ale Brandon nawet się nie poruszył. Leżał na tym łóżku jak wygrany...
- WYGRANY... O nie zboczeńcu, po moim trupie! - pomyślał i rzucił się na niego. Nie wiedział jak to się stało, ale znalazł się nagle pod Brandonem.
- No i co mi teraz zrobisz s.k.a.r.b.i.e? - przeliterował ostatnie słowo i zaczął całować jego nagi tors. - To co? Powtórka z rozrywki? - wgryzł się w tors chłopaka i zaczął lizać jego sutek, po czym rozpiął sobie spodnie i koszulę.
Lucky skumulował dość dużo siły, by przeżucić swojego Pana tak, że teraz on był u góry. Następnie wywalił go na podłogę i włożył rękę pod łóżko, wyciągając książkę.
- No i co? Bogiem mnie tu poszczulesz? - zaczął się śmiać, wtedy Lucy nie wytrzymał. Szybkim ruchem wyciągnął broń. Włożył mu ją do ust, a książkę rzucił w stronę ściany, powodując głośny trzask. Chwycił za spust i...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top