Get Insane XXXVII


Przedzierałam się przez jakieś chaszcze, klnąc na czym świat stoi i na to, że po wyjściu z tych zarośli będę wyglądać jak strach na wróble... Czego się nie robi, żeby wkurzyć Jokera... Ach ta moja wredna natura...

Teren, który obrałam sobie za główny cel ucieczki, to była jakaś zarośnięta puszcza, a mądra ja przechodziłam przez nią w cienkiej piżamie i boso na dodatek.

I pewnie łaziłabym tak dalej ślimaczym tempem, gdyby nie pewne włochate coś, które zawisło nad moją głową...

Miałam straszną arachnofobię... Jeśli ktoś chciałby mnie kiedyś wykończyć, to niech zbliży się do mnie z pająkiem... Wtedy zabiję się sama, zanim ten ktoś zdąży podejść.

Wydarłam się jak opętana, fundując wszystkim żyjącym organizmom sporą głuchotę i zwracając na siebie uwagę połowy miasta...

Nie patrzyłam już, po czym chodzę i przez co. Ważne było, żeby uciec jak najdalej od tego ośmionożnego potwora...

Trafiłam na gładki teren, co bardzo mnie ucieszyło. Znajdowałam się w jakimś parku, co oznaczało, że najgorsze za mną.

Znalazłam mały staw, w którym sprawdziłam, czy przeprawa przez chaszcze mocno odbiła się na moim wyglądzie. Nie było tragicznie. Ostre gałęzie nieco nadszarpnęły moje ubranie i podrapały do krwi moje dłonie i stopy, ale nic mi się nie stało. Nie licząc tego, że wyglądałam jak zombie, które wstało z grobu i jest żądne krwi niewinnych... Nie byłabym sobą, gdybym tego nie wykorzystała...

Na ławeczce siedziała jakaś kobitka z dzieckiem i karmiła kaczki. Pięknie... Moje pierwsze ofiary...

Zakradłam się niczym drapieżnik i wyskoczyłam znienacka...

- Jezus Maria! - kobitka krzyknęła gwałtownie i osunęła się na ziemię. Jestem aż taka dobra? Nawet nie ćwiczyłam, a babeczka chyba zemdlała ze strachu! Jestem super, hahaha...

- Mamusiu? - dziecko, na oko 6-letni chłopiec, spojrzał z przestrachem to na leżącą matkę, to na mnie.

- Co się gapisz, smarkaczu? - spojrzałam groźnie na dzieciaka – Guza szukasz? - jak gdyby nigdy nic, zaczęłam przeszukiwać torebkę jego mamusi – Napój, chusteczki, kosmetyczka, klucze – przetrząsałam zawartość – Kurwa, same szpargały – mruknęłam niezadowolona. Dzieciak bał się podnieść z ławki, więc tylko obserwował, jak okradam jego, chyba nieprzytomną mamuśkę – O! Portfelik! - pisnęłam euforycznie – Robi się ciekawie – zaśmiałam się szaleńczo – Czipsy? - spojrzałam na dzieciaka karcąco – Bardzo nieładnie – rzuciłam paczkę daleko w wodę. Z powodu zawartości, unosiła się nad nią.

- Moje czipsy – chlipnął gówniarz.

- To po nie idź, jak chcesz – rzuciłam obojętnie, zajęta szukaniem czegoś przydatnego – O! No proszę! - zaśmiałam się złowieszczo – Scyzoryk? Mamusia bandytka? - kpiłam, chcąc doprowadzić dzieciaka do płaczu, ale zobaczyłam, jak jego ciało znika pod powierzchnią wody – No nie! - skwitowałam zła – Nie po to znalazłam scyzoryk, żeby cię nie zabijać! - dodałam z wyrzutem – Zniszczyłeś całą zabawę, głupi dzieciaku! - wrzasnęłam do niego. Mogłam w każdej chwili zwrócić na siebie uwagę innych ludzi, ale ku mojej radości, było to dość odosobnione miejsce i szanse, że ktoś by mnie usłyszał są równe -1.

- No widzisz, mamusiu – kopnęłam delikatnie leżącą kobietę – Twój synalek jest niewychowany. Popełniłaś porażkę jako rodzic, wstydź się! - kopnęłam ciało mocniej – Caitlyn Parker – przyjrzałam się krytycznie jej dowodowi osobistemu, który wyciągnęłam z portfela – Waleczny Lew? - prychnęłam, patrząc na jej datę urodzenia i w myśląc jaki znak zodiaku reprezentuje – No niezbyt – przyglądałam się to jej podobiźnie, a to oryginałowi – Ale sukienkę masz ładną – chwyciłam w palce, różowy, zwiewny materiał – Moje ciuchy są już mocno sfatygowane – westchnęłam, ściągając kobiecie ubranie z lekkim trudem – A tobie, Caitlyn, to już różnicy nie zrobi – bez krępacji, zdjęłam bluzkę i zarzuciłam na siebie sukienkę – Nie martw się – wyszczerzyłam się do ciała – Na mnie też pasuje – ściągnęłam spodnie – poprawiłam nowe ubranko. Mała różowa była zwiewna, ale ładnie opinała klatkę piersiową i pośladki. Sięgała mi do połowy ud – W sumie – usiadłam na brzegu ławki i zaczęłam robić sobie makijaż cudzymi kosmetykami – Wyglądam w niej nawet lepiej niż ty – zaśmiałam się i musnęłam usta szminką w koralowym odcieniu – Jestem boska – cmoknęłam do odbicia w małym lustereczku – Ciekawe czy masz szczotkę do włosów – zastanowiłam się i zaczęłam jeszcze raz przeszukiwać torebkę. Nie mogę uwierzyć, że ona się dalej nie obudziła! A może ją wystraszyłam na śmierć? W końcu już nie jestem amatorką... - Musisz być próżną kobitką – mruknęłam, rozczesując swoje ciemnobrązowe pukle – Takie rzeczy w torebce nosić – zagwizdałam – Ale telefonu nie masz – prychnęłam – A jakby cię ktoś zaatakował, Caitlyn? A no właśnie – wybuchnęłam szaleńczym śmiechem – Okularki też zabieram – założyłam na siebie czarne lenonki w złotych oprawkach – No i twoje pieniążki oczywiście – zaśmiałam się i schowałam pokaźny plik banknotów do kieszeni sukienki – Prawie zapomniałam! - złapałam się za głowę i teatralnym gestem machnęłam rękoma. Przewlekłam ciało Caitlyn do wody. Wnet poszło na dno jak kamień – Trzeba tu posprzątać – klasnęłam w dłonie, pochowałam wszystko z powrotem do torebki, oprócz scyzoryka oczywiście i wrzuciłam do stawu. Pod wpływem ciężkości, poszła na dno – Teraz to kaczuszki będą miały ucztę – zaśmiałam się – A zaraz, Juliet, idiotko! - skarciłam samą siebie – Kaczki nie są mięsożerne! - zawołałam i poszłam stamtąd jak gdyby nigdy nic.

Szłam sobie przez park, aż w końcu dotarłam do miejskich zabudowań. Kroczyłam chodnikiem, nie przejmując się tym, że nie mam butów. Przeglądałam się w witrynach sklepowych i wystawiałam środkowy palec, wszystkim napalonym amantom. Tak szczerze to nie wiedziałam, gdzie mogę pójść. Jeśli pójdę do mojego dawnego domu, to pierwsze co, Joker będzie mnie szukał właśnie tam! A ja nie chcę, żeby mnie znalazł. Jeszcze nie...

Moją konsternację przerwał fakt, że jakiś typek wciągnął mnie w ślepy zaułek i zaczął się do mnie dobierać... Chciałam wyciągnąć scyzoryk, ale zablokował mi ręce... Dobra, teraz zaczynam dostrzegać wady ucieczki...

Godząc się ze swoim losem, czekałam na to, co miało nastąpić, ale z rytmu wybił mnie strzał z broni i trup kolesia, leżący u moich stóp. Z ciemności wyłonił się jakiś mężczyzna. Był niskiego wzrostu i wyglądał jak z innej epoki. Był ubrany w czarny garnitur, na głowie miał cylinder, a w dłoni dzierżył laskę. Przypominał trochę wampira, przez trupio blady odcień skóry i czarne włosy lub wyglądał jak członek rodziny Adamsów, który nie dostał się do głównej obsady. Mężczyzna przyglądał mi się z zainteresowaniem. Musiał trochę zadzierać głowę, bo chociaż byłam boso, to i tak mocno go przewyższałam.

- Jak można napastować tak piękną kobietę – ujął moją dłoń i szarmancko pocałował. Poczułam się dziwnie, ale nie chciałam się kłócić z moim tajemniczym wybawcą. Wszakże gdyby ten dziwak się nie pojawił, to byłabym teraz wykorzystywana przez tego parszywca...

- Dziękuję – uśmiechnęłam się, starając się, żeby to był normalny życzliwy uśmiech.

- Ależ proszę bardzo, madame – mężczyzna odwzajemnił uśmiech – Ach, gdzie moje maniery! - zrugał się – Oswald Cobblepot do twoich usług, ślicznotko – ukłonił się jak dżentelmen – Ale możesz mi mówić Pingwin – parsknął śmiechem. No oczywiście! Ten koleś przypomina pingwina! Jak mogłam na to nie wpaść. Postanowiłam odwdzięczyć się Pingwinowi i również mu się przedstawić.

- Juliet Caro – dygnęłam z wdziękiem. To, że byłam psychiczną wariatką, nie znaczy, że nie miałam klasy. Poza tym chciałam się dopasować do tego ekscentryka.

- Naprawdę? - oczy mu rozbłysły w dziwny sposób a usta rozszerzyły się w uśmiechu.

- Yyy, no tak – zrobiłam głupią minę. Nie wiedziałam jak zareagować.

- Nie mogę uwierzyć, że w końcu mam okazję cię poznać, Juliet – uśmiecha się.

- Eee, znasz mnie? - nie mogę powiedzieć, że mnie to nie zdziwiło, bo urósłby mi nos jak u Pinokia.

- Nie osobiście, ale znam – mruknął zadowolony – Jeśli zgodzisz się pójść ze mną, wyjaśnię ci wszystko – wystawił ramię i rzucił znaczące spojrzenie. Ten człowiek mnie bardzo intrygował. Oczywiście, że chciałam wiedzieć, skąd mnie zna, pomijając to, że chodzenie pod rękę z mężczyzną poznanym przed chwilą, nie jest rozsądne. Jednak i tak nie wiedziałam gdzie się podziać. W dodatku od zawsze przejawiałam kocią ciekawość i nie mogłam sobie odmówić takiej przyjemności.

- Bardzo chętnie – ujęłam Pingwina za ramię, co wyglądało trochę komicznie, ale nie miałam nic do stracenia.

- Świetnie – zaśmiał się – Zawołam tylko swojego ochroniarza – mrugnął do mnie i zaczął rozmawiać ze swoim rękawem. A ponoć to ja jestem dziwna... - Lawton – mruknął biznesowym tonem – Chodź tutaj, Lawton. Wracamy – odparł i opuścił rękaw w dół – Zaraz się pojawi – uśmiechnął się – Trochę inaczej sobie Ciebie wyobrażałem – mruknął Pingwin i zaczął mnie lustrować wzrokiem. Wyglądało to śmiesznie, bo musiał zadzierać głowę, jeśli chciał mnie ocenić w okazałości.

- Jako cycatą blondynkę, pewnie? - przewróciłam oczami.

- Ależ skąd, ślicznotko – speszył się – Spodziewałem się bardziej kontrowersyjnej kreacji – mruknął znacząco – Ta sukienka jest śliczna, ale oboje dobrze wiemy, że to nie twój styl, prawda Caro? - uśmiechnął się.

- Tia – wyszczerzyłam się. Powinnam się zmartwić, że ten człowiek sporo o mnie wie, ale zarówno wariaci i dziwacy trzymają się razem.

- Wybacz moją śmiałość, ale dlaczego trzymasz się z tym pajacem? - nie musiał nawet mówić, o kogo chodzi.

- Wybacz moją tajemniczość, ale nie udzielę odpowiedzi na to pytanie – odparłam.

- Masz do tego prawo, ptaszynko – zaśmiał się i po chwili przeniósł wzrok na postać przed nami – Floyd! Jesteś wreszcie – mruknął.

- Przyznaję Szefie, że to najładniejsza panienka jak do tej pory – ten cały Floyd omiótł mnie spojrzeniem.

- Uważaj, dryblasie – warknęłam – Czy ja ci wyglądam na dziwkę? - obruszyłam się i założyłam ręce na siebie. Mierzyłam go spojrzeniem. Był wysoki, chyba wzrostu Jokera, zbudowany i całkiem przystojny. Miał niebieskie oczy, czarne włosy i lekki zarost. Do tego miał minę typowego, obojętnego skurwiela. Mmm, całkiem, całkiem ten Floyd...

- Lawton – Pingwin pokręcił głową z politowaniem – To Juliet Caro – dodał głośniej.

- Łoo – prychnął mężczyzna – Czy ta sukienka nie jest zbyt słodka jak na Ciebie, Caro? - w bardzo subtelny sposób przeszedł na Ty.

- Tak jest – wkurzyłam się – Macie rację, to nie mój styl. Buchnęłam ją jakiejś babce, zanim jej ciało wrzuciłam do stawu, jeszcze jakieś pytania? - popatrzyłam to na Pingwina to na Floyd'a.

- Dobra – mruknął facet – To ewidentnie jest Juliet Caro – skwitował.

- Skąd wy mnie znacie?! - zaczęłam się już porządnie wkurzać.

- Niedługo wszystkiego się dowiesz – Pingwin wziął mnie za rękę – Deadshot, jedziemy do klubu – machnął laską w kierunku czarnego samochodu, którego wcześniej nie zauważyłam.

- Deadshot? - prychnęłam. Nie byłabym sobą, gdybym nie zarzuciła jakimś złośliwym tekstem – Szkoda, że nie Kapitan Anarchia – parsknęłam śmiechem.

- Juliet Caro? - mężczyzna odbił piłeczkę – Szkoda, że nie Irytująca Idiotka – warknął.

- Widzę, że przypadliście sobie do gustu – zaśmiał się Pingwin – Ale pozabijacie się później, teraz jedziemy do klubu – Pingwin otworzył przede mną drzwi samochodu.

- Żądam premii za to, że będę musiał ją znosić – warknął Deadshot, odpalając auto.

- Jeszcze się dobrze nie rozkręciłam, Lawton – wyszczerzyłam się. Mój uśmiech odbił się w lusterku samochodu – Prędzej będziesz błagał o zatyczki do uszu, chyba, że jesteś odporny na psychopatyczny śmiech – zakpiłam, zadowolona z siebie.

- Kurwa – westchnął zrezygnowany Floyd i skupił się na jeździe.

- Och, przydałaby się taka wariatka jak ty w moich szeregach – Pingwin uśmiechnął się do mnie.

- Czy to jakaś sugestia? - uniosłam podejrzliwie brwi.

- Jak wolisz – odparł Cobblepot – Co ty w ogóle robiłaś w tych okolicach? Czy Joker pozwala ci tak chodzić bez niego? - spytał.

- O szlag – wyrwało się Deadshot'owi – Faktycznie, przecież to laska Jokera – gwizdnął.

- Ty się lepiej skup na drodze, Lawton – warknął gniewnie Pingwin w jego stronę – Płacę ci sporą kasę, żebyś mnie dowiózł w jednym kawałku – mruknął.

- Wracając do tematu – zaczęłam – To nie. Znowu od niego uciekłam – na moich ustach zagościł wredny uśmieszek.

- Ooo. To znaczy, że ten pajac będzie cię szukał – Pingwin spojrzał na mnie obojętnie – Ale nie przyjdzie mu do głowy, żeby szukać cię u mnie, nie martw się – uśmiechnął się do mnie.

- Czy dowiem się w końcu, skąd mnie znacie? - spytałam pełna nadziei.

- Porozmawiamy o tym w moim gabinecie, Juliet. Przy szklance dobrego alkoholu – zaśmiał się rubasznie.

- Niech będzie – odparłam nieco zła i rozczarowana i oparłam głowę o oparcie siedzenia. Nie wiem, kim są ten cały Pingwin i Deadshot, ale zaczęłam ich lubić. Nie mam pojęcia, skąd oni wiedzą, kim jestem, ale niedługo wszystkie moje wątpliwości zostaną rozwiane. Wiem jedno. Mam ochotę na trochę rozrywki i swobody, a Joker nie będzie głównym bohaterem tego przedstawienia...


Juliet wpadła na Pingwina i ma nadzieję, że Joker prędko jej nie znajdzie...

Tia... Gdyby rzeczywiście było tak pięknie, ale Pan J nie spocznie póki nie odzyska swojej Caro...

♦♦♦♛❤

CDN

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top