Get Insane LXXXIII
- No kogo jak kogo, ale ciebie to się w ogóle nie spodziewałam! - wytrzeszczyłam oczy ze zdziwienia. Byłam zszokowana. Pomimo faktu pogodzenia się z okrutną rzeczywistością, jaką było życie w Belle Reve, po cichu wciąż liczyłam na jakiś ratunek. Tliła się iskierka nadziei, że Książę Zbrodni jednak mnie stąd wyciągnie. Fantazja to wyjście awaryjne. Niemal tak dobre, jak szaleństwo. Sam fakt, że ktoś się pofatygował, żeby mnie wyzwolić zza krat, był dość niespodziewany. Ale nie mogłam się pozbierać. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby to... Lawton przyszedł mnie uratować!
- Dziękować będziesz później, Caro – warknął spod swojej maski. Ledwo go zrozumiałam, bo zagłuszyła jego słowa.
- Dlaczego wygląda mi to na jakiś podstęp? - dalej nie ruszyłam się z miejsca. Taksowałam Deadshot'a czujnym spojrzeniem. Jego obecność tutaj wydawała się absurdalna, bezpośrednie obwieszczenie, że przyszedł mnie uwolnić, było jeszcze dziwniejsze. Skąd mogłam wiedzieć, że jego intencje są czyste. Co prawda, dogadaliśmy się, ale nie byłam głupia. Lawton nie polubił mnie na tyle, żeby mi pomagać. Tym bardziej, to wszystko wydawało się podejrzane. Pozostawałam nieufna, mierząc go tylko uważnym wzrokiem. Nie skakałam z radości, nie emocjonowałam się. Niech sobie nie myśli, że będę go całować po nogach. On coś knuje. Czuję to...
- Długo będziesz się jeszcze podejrzliwie przyglądać? - mruknął rozdrażniony i zdjął maskę – Może nie jesteś tego świadoma, ale ucieczka z więzienia to nie jest skoczny spacerek po lesie – podszedł do mnie i nie czekając na moją odpowiedź, podniósł i zarzucił sobie na ramię – Mówiąc prościej, musimy spierdalać – warknął i wybiegliśmy z mojej celi.
- Niczego nie rozumiem! - piszczałam cicho. Na jego barkach było mi niewygodnie i niewiele brakowało, żebym spadła. Denerwowała mnie jego upartość i fakt, że niesie mnie jak worek ziemniaków.
- Tym lepiej – warknął i zwolnił kroku – Wcale nie jesteś lekka, Caro – postawił mnie na ziemi. Dość gwałtownie, co boleśnie odczuły moje stopy – Nie wlecz się – warknął, nawet na mnie nie czekając.
- Ja mówię od razu – szepnęłam – Uciec z celi, to wcale nie jest wielka filozofia – szybko go dogoniłam. Floyd uważnie rozglądał się po pustych, więziennych korytarzach. Nie opuścił nawet na chwilę lufy karabinu. Jego wzrok mógł przecinać szkło. Miał determinację w oczach. Wydawał się niewzruszony moimi słowami – Ale znaleźć wyjście – zacmokałam – To już gorsza sprawa – westchnęłam ciężko, szukając z nim kontaktu wzrokowego.
- Kobiety – prychnął, nawet na mnie nie patrząc – Zmysł orientacji często u was zawodzi – zaśmiał się cicho.
- Szczególnie w moim przypadku – zawtórowałam mu, ale szybko zrzedła mi mina. Szliśmy długim korytarzem. Prawie identycznym z (wtedy), gdy próbowałam uciec na własną rękę. Mam nadzieję, że Lawton wie, co robi.
- Nie strzelisz focha? - prychnął.
- Szkoda życia na obrażanie się, Floyd – poklepałam go po ramieniu. Wzdrygnął się i rzucił mi wściekłe spojrzenie – Czemu jesteś taki oschły? - spytałam go. Lawton nie był najsympatyczniejszym facetem na świecie, ale maska gbura też do niego nie pasowała. Musiało być w tym coś więcej.
- Muszę się skupić, Caro, a ty mi to utrudniasz – warknął i nagle przycisnął mnie do ściany.
- Dobrze już, złośniku – wyszczerzyłam się – Teraz się zamknę, ale później mi wszystko wyjaśnisz, ok? - przechyliłam głowę.
- Marzenia ściętej głowy – odsunął się.
- Mojej? - zachichotałam upiornie.
- Szczególnie – syknął i przepuścił mnie przodem. Uśmiechnęłam się do niego i ruszyłam przed siebie. Lekko kręciło mi się w głowie. Lawton pachniał intensywnymi, męskimi perfumami. Ich zapach trochę mnie odurzył. To jeden z tych rodzajów wody kolońskiej, która sprawia, że kobieta ma zdrożne myśli...
Dwuznaczne fantazje o Deadshot'cie? Fuj!
Szliśmy dalej w milczeniu. Nie znoszę milczeć, w szczególności, gdy kogoś długo nie widziałam i aż mnie świerzbi, żeby o czymś pogadać. Ale Floyd kazał mi być cicho. Na ogół, pewnie wystawiłabym język i zaczęła się śmiać, czyli zlekceważyła jego słowa. Ale ta sytuacja wymaga absolutnej ciszy, jeśli ucieczka ma się powieść. Nie ma co, mam przy sobie cyngla, który nigdy nie pudłuje i robi teraz za mojego ochroniarza, więc szanse na powodzenie są dużo większe!
Jedno mnie tylko nurtuje. Kto go przysłał? Nie uwierzę, że ratuje mnie z własnej woli. Ostatnie, o czym bym pomyślała to to, że Joker go wynajął. Jedyną osobą, która jest w jakiś sposób powiązana z Lawtonem, to Pingwin. Ale... Po co?
Floyd wydawał się nieobecny. Patrzył mętnie przed siebie i celował lufą karabinu w każdy najmniejszy szelest. Ja też czułam się lekko niepewnie, więc dzielnie dotrzymywałam mu kroku. Przed oczami miałam już wolność i swobodę, zakładając, że Deadshot nie sprzeda mnie do jakiejś nory czy coś. Brunet uważał, że nie jest psychopatą, a wykonuje tylko swoją pracę. Ale, kto wie, co naprawdę siedzi w jego głowie? Regularnie zawodziłam się na swoich ''przyjaciołach'', więc podchodziłam do Lawtona ostrożnie.
- Zatrzymaj się – warknął do mnie i po chwili poczułam jego dłoń na swoich ustach. Zanim zdążyłam zareagować, przycisnął mnie do ściany i nakazał być cicho. Śmieszne. Tą swoją wielką łapą, którą miażdżył mi szczękę, mógł mnie udusić, więc nie widziałam problemu, żeby być cicho. Niczego w zasadzie nie widziałam, bo brakowało mi tlenu przez tego nieokrzesanego goryla...
Mierzyłam mężczyznę zirytowanym wzrokiem, ale on nic sobie z tego nie robił. Przed oczami mignęło mi światło latarki. Czułam, co się święci. Niebieskooki spojrzał na mnie znacząco i założył na twarz swoją maskę. Pokiwałam głową i wtuliłam się w zimny mur, chcąc po kryjomu obserwować poczynania mojego towarzysza.
Lawton wyskoczył z ukrycia i zaczął strzelać w pustą, czarną przestrzeń. Pociski karabinu obijały się o ściany, ale co chwilę było słychać ostatnie tchnienia strażników. Latarki upadały z głuchym trzaskiem na ziemię, oświetlając miejsce akcji. Z zapartym tchem kibicowałam Lawtonowi. Mężczyzna w pojedynkę radził sobie ze zgrają upartych stróżów prawa. Tam, gdzie ja widziałam nicość, Deadshot bez zastanowienia puszczał w ruch kulę, która przebijała się przez coś miękkiego. Skubany musiał mieć rentgen w oczach!
Byłam pod wrażeniem jego umiejętności. Nie spudłował ani razu. Świetnie walczył wręcz. Rozumiałam, dlaczego jego ksywa to ''Martwy Strzał''.
Rozejrzałam się po korytarzu, podnosząc jedną z latarek. Wszędzie walały się trupy strażników. Każdy miał dziurę w głowie. Floyd nie pierdzielił się w tańcu.
- Wielbić mnie będziesz później – odparł mrukliwie i zdjął maskę. Widocznie wciąż podziwiałam jego dzieło z szeroko otwartymi ustami. Nagle, po całym pomieszczeniu rozległ się alarm. Deadshot zaklął pod nosem. Mnie to niezbyt dziwiło. Wygrał starcie ze strażnikami, ale narobił tyle hałasu, że nic dziwnego, że wyje alarm. Pytanie tylko, co teraz zrobić.
- Co teraz, geniuszu? - podeszłam do niego szybkim krokiem i rzuciłam pytające spojrzenie.
- Ta nawalanka to najmniejszy kawałek tortu – prychnął lekceważąco – Czeka nas jeszcze prawdziwa uczta – zaśmiał się i wyminął zwłoki.
- Nie da się obejść bez krwawych mordów? - dogoniłam go, próbując przekrzyczeć alarm.
- Od kiedy Tobie to przeszkadza? - rzucił mi rozbawione spojrzenie.
- Odkąd zwracasz niepotrzebną uwagę – syknęłam głośno.
- To nie twój rodzaj zabawy, co Caro? - zaśmiał się i przyspieszył kroku.
- A no nie – odparłam oschle. Alarm już ucichł, ale to wcale nie znaczyło, że nas nie szukają – Preferuję zostawanie z ofiarami sam na sam. W cichym miejscu, gdzie nikt nie usłyszy ich krzyków – zaśmiałam się mimowolnie.
- Jesteś zwyczajną sadystką – mruknął i ponownie przyspieszył kroku.
- Żebyś wiedział – nadążyłam za nim – Jedna kulka z pistoletu to za mało. Czuję wtedy nienasycenie – pokręciłam głową z niezadowoleniem – W sumie, nie możemy się zakraść do jakiegoś pokoju i uciec przez okno? - zapytałam, wyraźnie znudzona. Chodzenie po więziennych korytarzach raczej nie przybliża nas do wyjścia!
- Możemy, ale wyjście jest przed nami – warknął i moim oczom ukazała się recepcja, za którą siedział jakiś facet, bramka do przejścia i wielkie, metalowe drzwi z napisem Belle Reve.
- O mój... - zaczęłam euforycznie, ale Lawton przygniótł mnie do ściany.
- Ciszej, idiotko – syknął. Bez gadania pokiwałam głową. Nie mogłam w to uwierzyć! To wyjście jest tak blisko, a ja głupia zgubiłam się wtedy w plątaninie korytarzy! Ledwo odeszliśmy od mojej celi i wyminęliśmy trupy, a już jesteśmy pod drzwiami do wolności?! Ja chyba zaraz zemdleję. To dla mnie zbyt wiele...
- Floyd, co teraz? - pisnęłam rozemocjonowana, patrząc intensywnie w oczy mężczyzny.
- Jak to co? - uśmiechnął się – Patrz i podziwiaj, Juliet Caro – nie przestawał patrzeć w moje tęczówki, gdy nagle rozległ się strzał. Z szokiem spojrzałam w stronę recepcji. Siedzący na krześle facet dotykał głową dębowego biurka, a na środku jego czaszki zionęła spora dziura. Gość rzeczywiście nigdy nie pudłuje...
- A jak ominiemy bramkę? - spytałam, gdy podeszliśmy do wykrwawiających się zwłok.
- To twój pierwszy raz, co nie? - Lawton wyglądał na rozbawionego moim brakiem doświadczenia w tych sprawach. Nie wstydziłam się swojej niewiedzy. W końcu nikt nie rodzi się od razu cwaniakiem.
- Tia – uśmiechnęłam się głupio, taksując mężczyznę zakłopotanym wzrokiem.
- Tak ominiemy bramkę – rzekł Deadshot i walnął w szufladę biurka. Ta się wysunęła, a Lawton porwał leżącą w niej kartę z danymi nieżyjącego już pracownika. Umieścił ją przy czytniku, bramka zaświeciła się na zielono, a Floyd bez najmniejszego problemu przez nią przeszedł. Nie czekając, prześliznęłam się szybko, nim bramka zgasła i zablokowała wyjście – Spodziewałaś się, że to takie łatwe? - spytał brunet, otwierając drzwi.
- Szczerze mówiąc, nie – pokręciłam przecząco głową i wdychałam świeże powietrze. Było ostre i rześkie. Szybko wprawiło mnie w nowy rytm. Chociaż niebo było zasnute ciemnymi chmurami, migotały na nim gwiazdy, a księżyc unosił się nad strzelistymi budynkami Gotham. Niby to było zwyczajne, ale ja nie mogłam przestać się uśmiechać. Każda minuta poza murami Belle Reve była dla mnie cenna. Rozglądałam się szczęśliwa po okolicy, gdy moją uwagę przykuła spora warstwa puszystego śniegu, która otulała korony drzew i połać traw. Mina mi lekko zrzedła. Chyba nie przegapiłam własnych urodzin? - Floyd? - zaczęłam, gdy szliśmy w kierunku czarnego samochodu, stojącego na niewidocznym uboczu. Mroźny wiatr targał moim delikatnym ubraniem, a bose stopy skostniały od kroczenia po lodowatym chodniku, ale ignorowałam to.
- No? - zaszczycił mnie spojrzeniem.
- Jaki mamy miesiąc? - spytałam, pełna najgorszych obaw.
- Lepiej spytaj, jaki mamy rok – zaśmiał się, ale ucichł, gdy zobaczył moją minę. Usta były lekko rozchylone, a oczy zaszklone jak u porcelanowej lalki.
- Jaki mamy rok? - słowa wypłynęły z moich warg.
- Spędziłaś święta za kratami, Caro, tyle powiem – odparł i otworzył drzwi auta. Ulokowałam się na miejscu pasażera i czekałam aż Lawton zajmie miejsce kierowcy.
- Ale, który mamy miesiąc? - nie ustępowałam. Wlepiłam niebieskie tęczówki w twarz cyngla i niecierpliwie czekałam na odpowiedź.
- Luty, Caro. Luty – burknął lekko rozdrażniony. Wszakże, nie pozwalałam mu skupić się na jeździe.
- Początek, czy koniec? - dopytywałam z wypiekami na twarzy.
- Czy to ważne?! - zdenerwował się.
- Bardzo – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
- Niedługo są te pieprzone walentynki – warknął, nawet na mnie nie patrząc. Wstrzymałam oddech i osunęłam się nieprzytomnie na fotel.
- A tobie co? - zakpił – Przejmujesz się, że twój wypacykowany kochaś nie da ci kartki i bombonierki? - prychnął.
- Po pierwsze – warknęłam i posłałam mu wściekłe spojrzenie – Nie obchodzę walentynek – syknęłam - Po drugie, Joker nie jest tym typem faceta, który obsypuje swoją dziewczynę prezentami, a ja tego od niego nie oczekuję – zmarszczyłam brwi – A po trzecie – zapauzowałam – Może mi wreszcie powiesz, dlaczego mnie uratowałeś i dokąd mnie wieziesz?! - warknęłam zirytowana.
- Niezły sposób na okazywanie wdzięczności – zaśmiał się kpiąco – Nie wyciągnąłem cię z pierdla z własnej woli – rzucił mi obojętne spojrzenie – To nieźle płatne zlecenie, a ty jesteś tylko zwykłym pionkiem w czyjejś grze – mruknął i wrócił do patrzenia na jazdę – Nie myśl sobie, więc, że się przyjaźnimy czy coś – spojrzał na mnie jak na ścierwo – Ja mam cię tylko dostarczyć na miejsce, a potem im dłużej cię nie spotkam na swojej drodze, tym szczęśliwszy będę – zaśmiał się. Poprawiłam się na fotelu pasażera i posłałam mężczyźnie mój najsłodszy uśmiech.
- Kawał chama z ciebie, panie Lawton – zaśmiałam się – Nie wiedząc czemu, podoba mi się to – ponowiłam śmiech.
- Cokolwiek zrobisz, Caro, między nami nigdy nie nawiąże się nić sympatii – odwrócił głowę w moją stronę i posłał mi uśmiech skurwiela.
- Taak? - zaczęłam prowokująco – A co było w Bulletproof City? - na mojej twarzy zagościł filuterny uśmieszek – Chciałeś się do mnie dobrać, pamiętasz? - wyszczerzyłam się.
- Nie przypominam sobie – odparł i skręcił gwałtownie. W efekcie przechyliłam się w jego stronę – Raczej było na odwrót – zaśmiał się chamsko, gdy moja głowa wylądowała na jego kolanach.
- Haha, raczej nie – podniosłam się szybko i rzuciłam mu rozbawione spojrzenie – Lubię cię, Lawton.
- Za to ja cię nienawidzę, Caro – warknął, patrząc cały czas na drogę.
- Skoro tak mówisz, to znaczy, że też mnie lubisz – wystawiłam język na znak tego, że mam rację.
- Przeceniasz się – prychnął, ale mnie to nie zraziło.
- Wręcz przeciwnie – wybuchnęłam śmiechem.
- Co jest w tym śmiesznego? - spytał, wyraźnie ciekawy.
- To, że nie wiem, co jest w tym śmiesznego – roześmiałam się jeszcze bardziej.
- Idiotka – skwitował.
- Wariatka, Floyd. Wariatka! - poprawiłam go, rechocząc wniebogłosy.
- Coś czuję, że zanim dojedziemy na miejsce, zabiję cię jakieś kilka razy – westchnął ciężko.
- Nie sądzę – zachichotałam upiornie – Jeśli ktoś wyznaczył niezłą sumkę za uratowanie mnie, to zakładam, że muszę pozostać żywa – wlepiłam w niego moje rozbiegane oczy.
- Niestety – przyznał, zaciskając mocniej palce na kierownicy.
- Kto mnie ''wykupił''? - dociekałam – Czy to Pingwin? - trochę się uspokoiłam.
- Domyśl się – rzucił Lawton.
- To mój tekst! - zawołałam z wyrzutem, ale i nutą rozbawienia.
- Od kiedy?
- Od dzisiaj! - krzyknęłam wesoło. Deadshot spojrzał na mnie z politowaniem.
- A wstąpimy do KFC? Umieram z głodu – zaczęłam nowy temat, rzucając jednoznaczne aluzje.
- Nie.
- A na pizzę?
- Nie.
- Czemu?
- Bo nie ma dżemu, zamknij się! - warknął groźnie.
- Do Mac'a – nie przejęłam się jego słowami.
- Nie.
- Na sushi! - zrobiłam błagalne oczka.
- Nie! - chyba mocno go zirytowałam.
- Włoska knajpa!
- ...
- Chińska knajpa!
- ...
- Świat koktajli!
- Zdajesz sobie sprawę, głupia idiotko, że jest dwunasta w nocy i wszystkie knajpy, KFC i McDonaldy są do cholery jasnej zamknięte?! - wydarł się.
- Ale ja jestem głodna! - marudziłam – Nie miałam w ustach normalnego żarcia od wieków! - zawodziłam.
- Nie obchodzi mnie to – warknął.
- A mnie nie obchodzi to, że ciebie to nie obchodzi! - prychnęłam jak obrażona kotka i zwinęłam się na fotelu – Skoro odmawiasz mi jedzenia, to się chociaż zdrzemnę, bo mnie wybudziłeś z pięknego snu – dodałam z przekąsem.
- Śpij i zamknij ryj na kłódkę – warknął.
- Głupi ciul – zachichotałam pod nosem i zmrużyłam oczy. Nie miałam pojęcia, gdzie Lawton mnie wywozi, ale każde miejsce jest lepsze od tego wstrętnego więzienia. Póki nie dojedziemy na miejsce, utnę sobie małą drzemkę, a potem będę dalej go męczyć o żarcie.
CDN
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top