Get Insane LXXX
Błądzę ciemnymi korytarzami jak głodna mysz za kawałkiem pysznego sera... Pokonuję mroczny labirynt, tracąc powoli nadzieję, że uda mi się stąd uciec. Co z tego, że jestem poza swoją celą, jak nie potrafię się połapać w tej plątaninie korytarzy i zakamarków...
W Belle Reve znowu wyje alarm. Jego ogłuszający dźwięk usypia moją koncentrację. Teraz uciekam przed hałasem...
Zaczynam doznawać klaustrofobii. Mam wrażenie, że ściany się przybliżają i zaraz mnie zmiażdżą...
Ta nieustanna wędrówka, niczym u Alicji, która uporczywie szuka nory białego królika w gęstwinie roślinności. Czuję się zagubiona. Tracę powoli zmysły. Wydaje mi się, że mijam tysiące razy to samo miejsce. Wszystkie korytarze są do siebie podobne. Wszystko jest niemal identyczne. To jak niedorzeczna iluzja!
Nerwowo przestępuję z nogi na nogę ani na chwilę nie opuszczając dłoni z pistoletem. Jestem już porządnie znerwicowana. Oddech przyspiesza, włosy jeżą się na głowie, lodowaty dreszcz przebiega po plecach...
Strumienie śliny przenikają w głąb mojego podniebienia, w gardle formuje się nieprzyjemna gula. Mam wrażenie, że ktoś za mną idzie... Jestem w pułapce!
Działa mój instynkt przetrwania. Czuję się jak zaszczuta ofiara. Rozpaczliwie biegnę przed siebie, zalewając się łzami. Jeden korytarz, drugi korytarz... Czemu one wszystkie wyglądają tak samo?! W dodatku ten głośny alarm nie pozwala mi zebrać myśli. Z cieni wyłaniają się jakieś upiorne twarze, w mojej głowie rozbrzmiewają echem jakieś zniekształcone głosy. Czy ja wariuję?
Tracę poczucie czasu. Biegnę, nie zwracając na nic uwagi. Przypłacam to bolesnym uderzeniem w ścianę...
Sycząc z bólu i trzymając się za pulsujące ramię oraz kulejąc na prawą nogę, idę dalej do przodu. Alarm już wystarczająco mnie ogłupił. Szukają mnie...
Głosy w głowie są nie do zniesienia. Jestem w stu procentach pewna, że nie cierpię na żadną schizofrenię, mimo to w moim umyśle krąży kilka dziwnych myśli, które żrą się między sobą. Od dawna już bolą mnie obtarte do krwi stopy, ale choćbym miała stąd wyjść pół żywa, zrobię to.
Łzy ciekną mi po twarzy i już sama nie wiem, czy to z bólu, czy bezsilności. Emocjonalny rollercoaster jak zwykle w formie... To, że udało mi się uciec z sali szpitalnej to zwyczajny łut szczęścia. Nie mogę polegać na swoim własnym doświadczeniu, bo go nie mam...
Głosy w głowie stają się coraz bardziej nieznośne. W efekcie upadam na kolana, łapiąc się za głowę. Zaraz po tym, krzywiąc usta w grymasie cierpienia, upadam na bok, trzymając się za bolące i prawdopodobnie stłuczone kolano. Pistolet spadł razem ze mną. Dobrze, że spust nie był zwolniony...
Powietrze zrobiło się dziwnie gęste, co gorsza, jestem coraz bardziej głodna. Nie pogardziłabym zwykłą pajdą chleba, ale nie ma co liczyć na coś takiego w takiej sytuacji. Znając życie, Joker pewnie opija się whiskey i rozkoszuje się smakiem jakiś drogich przekąsek. Czy on naprawdę o mnie zapomniał? Czy mnie to dziwi? Nie. Pytanie, czy mnie to boli...?
Ile ja bym dała, żeby być teraz w domu. Nie, nie z Jokerem. Z rodzicami i kotem. Oglądalibyśmy wspólnie jakiś film, który specjalnie ściągnęłam na pendrive. Dzielilibyśmy się miską popcornu albo czipsów i ogółem spędzalibyśmy ze sobą miły czas. Pomimo tych częstych niesnasek pomiędzy nami. Nie ma co ukrywać. Byłam nieznośną, egoistyczną, rozpieszczoną córeczką, ale kochałam ich tak, jak dziecko kocha rodziców. Ech, mama i tata pewnie myślą, że układam sobie wszystko na nowo, jako samodzielna młoda kobieta. Zamiast tego, w ciągu kilku miesięcy dorobiłam się renomy psychopatki i kryminalistki, która trwa w toksycznym związku z niesławnym Jokerem, robiąc za jego zabaweczkę i nieoficjalnie, wielką miłość... Co ja robię ze swoim życiem? Nawet by mi przez myśl nie przeszło, że ucieczka przed policją i obrońcą moralności, pieprzonym Batmendą, jak i hidżra ze szponów restrykcyjnego więzienia, będą moją codziennością.
Ba! Ja nawet nie jestem typem towarzyskiej i bezpośredniej królowej. Mało kto wie, ale preferuję domowe zacisze, książkę, gorącą herbatę lub oddawanie się mojej twórczości. Czy ja nie oszukuję samej siebie? Czy na przekór wszystkiemu, nie chciałam zmienić swojego życia na siłę? Wszakże, jestem ambiwertyczką i moje stany emocjonalne są jak jedna, wielka karuzela. Raz mam ochotę szaleć do upadłego na dzikiej imprezie, ale innymi czasy wolę otulić się kocykiem i oddać się pasjonującej lekturze. Z kotkiem u boku.
- Juliet Caro, kim ty jesteś? - pytam samą siebie. Zdążyłam już się podnieść z podłogi, ale zalegam chwilowo przy ścianie, starając się rozmasować bolące kolano. Spróbowałam wyłączyć mózg na parę minut, żeby nie zwracać uwagi na głosy w głowie. Na razie, udaje się.
- Gdziekolwiek jesteś, Caro, znajdziemy cię! - wyjący alarm ucichł i na jego miejsce wkroczył mrukliwy, złowrogi głos jakiegoś mężczyzny. Nie trudno się domyślić, że to strażnik i pewnie cały patrol przeszukuje Belle Reve, żeby mnie znaleźć. Koniec odpoczywania, JC. Trzeba uciekać. Później będziesz umierać z bólu.
- Nigdy wam się to nie uda – syczę cicho i podnoszę się powoli. Ból ramienia nieco ustał, a ból kolana da się przeżyć. Chwytam pistolet w dłoń i kuśtykając, decyduję się zmienić kurs na inny korytarz. Może to będzie właściwa droga...
Czuję się coraz bardziej niepewnie. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ściga mnie tabun strażników, więc dlaczego nikogo nie widać na horyzoncie? Chyba naprawdę się zgubiłam...
Chociaż alarm przestał wyć. Tyle dobrego w tym gównie...
Znowu pod powiekami pieczą mnie łzy. Krążę po BR bez celu, a wyjścia, jakiejkolwiek iskierki nadziei, jak nie było, tak nie ma. Czy nie prościej byłoby się poddać, zaczekać na strażników i zgnić w tej celi za kilkadziesiąt lat? Byłoby. Ale pomimo tego, że jestem leniwa i wybieram najprostsze rozwiązania, tutaj zamierzam podnieść poprzeczkę trochę wyżej i bez przerwy dążyć do tego jednego celu... Wolności.
Snuję się jak nieprzytomne zombie. Uzbrojone zombie. Zdecydowanie za długo polegam na swojej intuicji. Trzeba błyskawicznie pomyśleć nad konkretnym planem działania.
- Muszę się stąd wydostać – szepczę do siebie, ciągnąc za sobą bolącą nogę. Najważniejsze, to się nie zatrzymywać. To połowa sukcesu...
Każda droga musi gdzieś prowadzić, prawda? Więc nie ma znaczenia, którędy pójdę. Zawsze gdzieś dotrę...
Nie mam pojęcia, gdzie jestem, ale prawdopodobnie blisko wyjścia i daleko od swojej celi. Poczułam się pewnie i przyspieszyłam kroku, chociaż sprawiło mi to ogromny ból. Czasami trzeba się poświęcić... Ten korytarz jest na swój sposób niepokojący. W powietrzu unosi się odstręczający zapach krwi i padliny... Czy to swego rodzaju, więzienny cmentarz? Boję się. Nie jestem specjalnie odważnym człowiekiem. Mniej lub bardziej upiorne sytuacje wyjątkowo mnie przerażają. Taka moja natura.
Nagle dostrzegam na końcu pomieszczenia jakiś jasny kształt. Kocia ciekawość zwycięża. Podchodzę bliżej, jednak dla pewności, wyciągam pistolet przed siebie. Im bliżej jestem, tym widzę, że kształt przeistacza się w ludzką sylwetkę. Kobiecą sylwetkę...
- Cześć Juliet – zjawa uśmiecha się, a mi oczy wychodzą prawie na wierzch. Włosy stają dęba, a język plącze się w gardle...
- Terry? - jestem tak przerażona, że ledwo co wydaję z siebie jakikolwiek dźwięk.
- No a kto? - śmieje się. Jej chichot brzmi wyjątkowo prawdziwie, ale i niepokojąco zarazem...
- Co ty tu robisz? - cofam się o kilka kroków. Dlaczego w korytarzu przewija się taki dziwny, lodowaty chłód...?
- Przyszłam cię odwiedzić – uśmiecha się życzliwie. Terry ma na sobie jasnoniebieską koszulkę i czarne dżinsy. Jej kruczoczarne włosy są związane w luźnego koka. Wygląda identycznie jak w dniu, w którym ją...zabiłam.
- Przecież ty nie żyjesz – mruczę cicho – Zabiłam cię – dodaję ciszej.
- Co ty za głupoty wygadujesz, Jul – patrzy na mnie rozbawiona – Dlaczego miałabyś mnie zabić? - jej usta wciąż szczerzą się w uśmiechu.
- Nie jesteś prawdziwa, Terry – łzy spływają mi po policzkach – Jesteś tylko iluzją! - dodaję zirytowana i strzelam w jej stronę. Kula z pistoletu przenika przez nią jak przez mgłę i zatrzymuje się na ścianie, kilka metrów dalej...
Słyszę swój własny oddech... Wciąż stoję w pozycji z uniesioną bronią. Duch Terry zniknął, a ja poczułam się bardzo niepewnie. Zaczęłam biec, aż wpadłam na drzwi. Szarpnęłam za klamkę, ale ani drgnęły.
- Co ci znowu odwala, Juliet? - obok mnie pojawia się ponownie widmo Terrenty Walter. Tym razem na jej koszulce widnieje karmazynowa plama...
- Zostaw mnie w spokoju! - wydzieram się na całe gardło i przestrzeliwuję klamkę od drzwi. Wchodzę do pokoju niczym nieproszony gość, zamykam drzwi i siadam pod nimi. W półmroku dostrzegam, że to jakieś biuro. Spostrzegając wielkie biurko, przysuwam je żeby zablokować drzwi. Lokuję się na czarnej, skórzanej kanapie, zwijając się w kłębek i trzęsąc ze strachu jak w febrze. Tulę dymiący jeszcze pistolet do siebie. Chcę się zaszyć w tym mroku. Zniknąć, rozpłynąć się jak mgła...
- Boisz się? - tuż przy mojej twarzy pojawia się Terry...
- Tak, idź sobie – nie mam odwagi nawiązać z duchem kontaktu wzrokowego...
- Dlaczego? - pyta z kpiną – Ja też się bałam, ale ty sobie nie poszłaś! - wybucha gniewnie.
- Odejdź! - zaciskam powieki, kuląc się bardziej – Nie wiem, czemu to zrobiłam! - dodaję płaczliwym głosem – Nie chciałaś zaakceptować tego, kim naprawdę jestem! Chciałaś mnie unormalnić! - wpadłam w szał, otworzyłam oczy i z całą zaciętością spojrzałam na zjawę.
- Nie wiesz, co mówisz – duch patrzył na mnie dziko.
- Doskonale wiem! - Zawsze chciałaś mnie zmienić! Byłam albo zbyt infantylna, albo egoistyczna! - wykrzyknęłam w amoku – Przyjaźń polega na akceptacji, Terravita! Na pierdolonej akceptacji! - wydarłam się.
- ...
- Akceptacji przyjaciela takim, jaki jest!!! - zaczęłam już warczeć jak bestia.
- ...
- Juliet, czasami jesteś naprawdę wredna, Juliet, przestań się zachowywać jak dziecko, Juliet powinnaś, musisz, najlepiej by było, gdybyś... - zaśmiałam się sztucznie – Nie możesz, nie powinnaś, nie wolno ci, nie przystoi – wyliczałam – Nie wiem, czemu to zrobiłam – warknęłam, wstając z kanapy i zapędzając zjawę w kozi róg – Ale wiem, że tego nie żałuję! - wysyczałam i rzuciłam się na ducha. Niestety przeniknęłam przez niego i uderzyłam przodem w ścianę. Złapałam się za bolące żebra i przejechałam kciukiem po wardze. Była rozbita i sączyła się z niej krew.
- Przestań, Juliet, zabijesz się – dodała Terry z autentycznym przestrachem.
- Może właśnie o to chodzi – spojrzałam na nią rozbieganym wzrokiem.
- Jeśli chcesz umrzeć, dlaczego nie strzelisz sobie w głowę? - spytała, obserwując z niepokojem moje zachowanie.
- Bo to zbyt oczywiste – przejechałam językiem po splamionych krwią ustach.
- Co? - popatrzyła na mnie dziwnie.
- To proste, Terry – uśmiechnęłam się szeroko – Nie mogę sobie odebrać życia w ten sposób. To nudne, przewidywalne i pospolite. A ja, jak dobrze wiesz, nie lubię podążać za tłumem. Nie powiem o sobie, że jestem oryginalna, chyba że chodzi o oryginalny przypadek obłąkania – zaśmiałam się szaleńczo, świdrując ducha spojrzeniem – Jestem artystką. W naturze chcę wszystko robić po swojemu. W inny nietuzinkowy sposób. Być inną, ale nie oryginalną. Być wyjątkową, ale nie być dziwną – rozejrzałam się po pomieszczeniu. A nuż, znajdę tu coś ciekawego – Dostać największy i najpyszniejszy kawałek ciasta, ale się nim nie przesłodzić. Zjeść ciastko i mieć ciastko – zakończyłam z szatańskim uśmiechem.
- Juliet Caro, kim ty naprawdę jesteś? - zjawa kręci z niedowierzaniem głową.
- Na pewno nie złudzeniem, jak ty! - wykrzykuję i po raz kolejny strzelam w zjawę pistoletem – Dlaczego, nie mogę cię zabić?! - warknęłam, szamotając się po pokoju.
- Nie jestem złudzeniem, Juliet – odpowiada spokojnie.
- Oczywiście, że jesteś! - krzyczę na całe gardło – To nie jest jakieś Paranormal Activity, tylko prawdziwe życie! Chyba muszę być naćpana jakimiś psychotropami – z tych wszystkich emocji, osuwam się na ziemię i mdleję.
Budzę się, ale na szczęście ciągle w tym samym pokoju. To znaczy, że jeszcze mnie nie znaleźli. Jeszcze tli się iskierka nadziei...
Ducha Terry nigdzie nie ma. To najlepszy dowód na to, że była tylko iluzją...
Ból głowy rozsadza mi czaszkę. Z wargi nieprzerwanie sączy się krew. Jestem uwięziona w zabarykadowanym pokoju, ale lepsze to niż cela.
Ten przyjemny półmrok koi moje nerwy. Spostrzegam, że nie przestaję ściskać pistoletu. Muszę być bardzo wymęczona psychicznie. Nie wiele myśląc, przeszukuję szuflady biurka. Znajduję tam jakieś papierki, dokumenty i inne śmieci. Właściciel sekretarzyka z pewnością nie jest pedantem. W stercie tego bałaganu wyczuwam dłonią coś na kształt telefonu. Wyciągam znalezisko. To rzeczywiście komórka! Oby działała...
Chwytam telefon w palce i wystukuję ten jedyny numer, który przychodzi mi do głowy. Przykładam komórkę do ucha i niecierpliwie czekam na sygnał połączenia...
Po drugiej stronie wciąż trwała nieznośna cisza.
Odbierz, błagam, odbierz – szepczę cicho. Mój nieregularny oddech przecina głęboką ciemność, otulającą pokój. Wciąż nie ma żadnego rezultatu... - Proszę Cię... - zamykam oczy, nie chcąc się rozklejać. Jeśli odbierze, będzie to moja ostatnia deska ratunku. Dalej nie ma żadnego odzewu. Zaczynam już powoli tracić nadzieję i chcę nacisnąć czerwoną słuchawkę...
- Kimkolwiek jesteś, masz tupet, żeby mi zawracać głowę! - po drugiej stronie rozlega się szorstki, złowrogi głos...
- Joker? - szepczę niemal płaczliwie.
- ... - jego głos zamiera. Nie rozłączaj się, proszę... - Juliet? - całe szczęście, poznał mnie...
- Pomocy... – nie bawię się w żadne wesołe piski. W tym samym momencie docierają do mnie głośne wrzaski i próby odsunięcia biurka od drzwi.
- Wiemy, że tam jesteś, Caro! - słyszę krzyki rozwścieczonych strażników.
- Pomóż, proszę – jestem bardzo zdesperowana, skoro proszę o pomoc kogoś takiego jak Joker...
- Wyłaź stamtąd, ty kurwo! - drą się na mnie i biurko odsuwa się z głośnym hukiem. Ze strachu upuszczam telefon, a jego ekran pęka i przerywa połączenie...
- Nie... - jęczę załamana, gdy kilku ze strażników brutalnie się na mnie rzuca i wykręca mi boleśnie ręce do tyłu. Na nadgarstkach lądują znajome kajdanki.
- Co ty sobie myślałaś, suko, co?! - oberwałam karabinem w głowę. Upadłam na podłogę. Nie byłam w stanie tego wszystkiego wytrzymać. Straciłam przytomność. Ogarnął mnie przyjemny spokój...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top