Get Insane LXXVIII


Straciłam rachubę czasu. Ciągle tylko śpię. Jestem niczym bezwładna kukła, która swoje życie opiera tylko na leżeniu, a jej egzystencja sprowadza się do czekania na lepsze jutro. Jutro pełne nowych atrakcji, kolorowych przedstawień, w których będzie mogła znowu grać główną rolę. Czuję się dziwnie. Moje siły fizyczne powracają. Pomimo tego, że nie mam jak się sobie przyjrzeć, zauważyłam, że moja skóra nabrała bardziej brzoskwiniowego odcienia. Nie jestem już przykuta do łóżka. Dali mi wolną wolę, swobodnego poruszania się po pokoju, ale jakoś nie chcę z niej korzystać. Zachowuję się jak śmiertelnie chora i z miną cierpiętnicy zalegam tylko w łóżku pod kołdrą, pozwalając, żeby lekarz i pielęgniarki wyręczali mnie w różnych czynnościach. Tak dokładnie. Mam wystarczająco dużo siły, żeby ''odżyć'', ale wolę wykorzystywać innych. Egoizm to jednak moja cecha nieodłączna.

Coś jest jednak nie tak. Jestem już praktycznie ''zdrowa'', ale wciąż myślę o śmierci. Zachowuję się jak nawiedzona. Łudzę się, że jednak uda mi się odejść, mimo fizycznego dojścia do siebie. Dlaczego? Czy to depresja? Przestaje mi się to podobać. W moim umyśle toczy się zaciekła walka. Żyć w niewoli czy umrzeć i być wolną? Nieodgadnione pytanie...

Dzisiaj jednak postanowiłam wstać z łóżka i rozprostować kości. Wykorzystuję sytuację, gdy pielęgniarek nie ma w pobliżu. Ich obecność niezmiernie mnie irytuje...

Rozglądam się po sali, zdejmuję z siebie kołdrę i ostrożnie siadam na łóżku, dyndając nogami w powietrzu. Przeciągam się, a po pokoju rozchodzi się odgłos strzelających kości. Heheh. Ludzie nigdy nie lubili, gdy prezentowałam im tę moją umiejętność. Boją się wtedy, a mi usta szczerzą się w uśmiechu. Taka mała dygresja.

W całym pokoju cuchnie tym wstrętnym, więziennym żarciem i ohydnymi pigułkami, które muszę brać. Dla ścisłości: Przez to, że ograniczałam jedzenie tak bardzo, jak to tylko możliwe, nie chodziłam do toalety. Wycieńczony organizm nie miał czego trawić, w dodatku niezmiennie czułam w ustach gorzki posmak leków. Paskudztwo!

Przeciągnęłam się parę razy i żwawo zeskoczyłam z łóżka na zimną podłogę. Jej chłód nieprzyjemnie połaskotał mnie w stopy, więc zaczęłam chodzić w tę i z powrotem, chcąc przyzwyczaić ciało do temperatury podłoża. Przy okazji krytykowałam wystrój sali szpitalnej. Co jak co, ale łączenie morelowego koloru ścian z szarą, kamienną podłogą to dekoratorska zbrodnia! Słodko. Kiedyś moim największym problemem było zarywanie nocy dla jakiegoś sprawdzianu w szkole. Teraz ta wiedza w ogóle nie jest mi potrzebna. Chociaż, może obliczenie delty pomoże mi uciec z więzienia? Albo znajomość klimatu na Alasce? Nie? No kto by przypuszczał...

Krążę tak po tym pokoju, wyliczając prawdopodobieństwo tego, że nikt tu już dzisiaj nie przyjdzie i jest szansa, że mogę stąd uciec...

Każdy więzień w Belle Reve ma na swojej ''piżamie'' własny numer identyfikacyjny. Numer ten jest w jakiś sposób połączony z systemem ochronnym więzienia, więc gdy jakiś osądzony znajduje się poza granicami aresztu, wszystkie alarmy zaczynają przeraźliwie wyć, co pozwala na szybie udaremnienie próby ucieczki skazanego. Skąd to wiem? Gdy byłam bardziej osłabiona i trwałam w takiej jakby śpiączce, pracownicy BR bez oporów rozmawiali przy mnie o różnych rzeczach, myśląc, że tego nie słyszę. Tak między innymi dowiedziałam się co nieco o złamaniu systemu zabezpieczającego mamra, jak można zostać wypuszczonym na ''warunkowy'' oraz jak świetnie się co niektórzy bawią, gnębiąc skazańców. Phi. Amatorka.

W mojej głowie kiełkowała więc myśl, czy jest szansa udanej ucieczki, jeśli zdejmie się tę głupią piżamę. Co prawda wszyscy więźniowie byli non stop pilnowani przez strażników. Czy to w celi, czy na boisku, w stołówce? Ale była jedna grupa, którą ochroniarze nie zaprzątali sobie głowy. Grupa chorych na oddziale szpitalnym. Ja się właśnie do tej grupy zaliczałam.

Nawet te najlepiej strzeżone więzienia mają jeden mały haczyk, który pozwala obejść jego system. W Belle Reve są to durni pracownicy, którzy rozmawiają na takie tematy przy mimo wszystkiemu, świadomemu skazańcu.

W końcu moje stopy przyzwyczaiły się do chłodu podłogi i przestałam biegać po sali jak kot z pęcherzem. Zamiast tego usiadłam na krześle, na którym od czasu do czasu ktoś siadał. Pete przestał mnie odwiedzać. I dobrze. Cały pokój, przez to, że nie miał okien, był przesiąknięty dymem papierosowym i jego duszącymi perfumami Calvina Kleina. Nie wiem tylko, po co mi się pochwalił, jak drogie są jego pachnidełka. Równie dobrze mógł się psikać dezodorantem z Biedronki i niczego, by to nie zmieniło. Nieważne czy był wysokim, dobrze zbudowanym blondynem o czarującym uśmiechu. Nieważne czy ubierał się u Armaniego, czy w lumpeksie. Był skurwielem i doskonale o tym wiedział. Rzeczywiście. Gdy taki śmieć jest na stanowisku strażnika, więźniowie nie mają zbyt ciekawego życia.

Oparłam stopy o ramę łóżka i odchyliłam się nieco na krześle. Bawiłam się swoimi włosami i usilnie próbowałam wykombinować jak stąd uciec. W międzyczasie przeszukałam szuflady komody, ale znalazłam tam tylko leki. Pigułki, tabletki, syropy, strzykawki. Teraz mogłam to wszystko połknąć lub zaaplikować sobie jakąś substancję i umrzeć. Problem w tym, że już nie chciałam. Jestem zmienna jak kameleon. Jeszcze wczoraj nie zawahałabym się popełnić samobójstwa, chociażby przez przedawkowanie leków, a teraz jestem na siebie zła, że do głowy przychodziły mi takie myśli. Inni niech sobie giną. Juliet Caro musi żyć...

W powietrzu unosił się zapach nadpsutego jedzenia. Z obrzydzeniem wyrzuciłam zawartość talerza do kosza. W zasadzie wyrzuciłam razem z talerzem.

Ciekawe ile już tkwię w Belle Reve? Miło by było wiedzieć, jaki to miesiąc, jaki rok może. Może mam już dziewiętnaście lat i nic o tym nie wiem? Może przespałam większość swojego życia? Może świat nie wygląda już tak jak kiedyś? A co jeśli to zupełnie inny wymiar? Lub inna epoka? Cofnęłam się w czasie? Jestem w przyszłości? Czy Kevin dalej leci w święta na Polsacie? Tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi. Przynajmniej wiem jedno. Jestem już nie tylko wariatką. Jestem dziwadłem! Kto, będąc w dobrze strzeżonym więzieniu, zastanawia się, czy Kevin dalej leci w święta na Polsacie?

Zgadza się. Jedyna w swoim rodzaju, Juliet Caro!

Tak mnie, to rozśmieszyło, że zakołysałam się za mocno na krześle i upadłam razem z nim do tyłu.

- Auć – mruknęłam pod nosem – Moje zakończenie pleców... - rozmasowując sobie bolące miejsce, podniosłam się do pozycji stojącej. Nagle w nozdrza uderzył mnie charakterystyczny zapach. Zapach krwi. Podejrzana woń wydobywała się spod rękawa mojej bluzki. Podwinęłam go i moim oczom ukazała się spora, podłużna rana. Musiałam zahaczyć ramieniem o krawędź komody. Posoka skapywała swobodnie na podłogę, a mi zrobiło się słabo. Zakręciłam się wokół własnej osi i upadłam jak długa na ziemię...

Chyba straciłam przytomność. Znajdowałam się w czarnej, pustej przestrzeni. Przypominała mi bezkresny cmentarz, spowity mroczną mgłą. Wokół wałęsała się głucha, nienaturalna cisza. Czarna, pusta przestrzeń. Krążyłam po niej bezcelowo, napotykając po drodze plamy krwi i jakieś zwłoki. Zwłoki wyciągały do mnie ręce, prosząc o pomoc, a ja beznamiętnie je omijałam. Po chwili potknęłam się i upadłam na ziemię. Ze złością spojrzałam na przyczynę mojego kontaktu z ziemią. Kość. Ludzka, czy zwierzęca? Nieważne. Po prostu kość.

Ktoś podaje mi rękę. Niezgrabnie ją ujmuję i patrzę w oczy swojemu pomocnikowi. Ten ktoś jest kobietą. Ładną kobietą. Ma niebieskie oczy, ciemne, długie włosy. Szeroki, nieco przerażający uśmiech. Zaraz... - Juliet?

- Juliet? - przyglądam się podejrzliwie sobowtórowi, a wtedy on niespodziewanie mnie obejmuje.

- Dobrze, że nic ci nie jest – dodaje odbicie z ulgą i przygarnia mnie do siebie.

- A co mi miało być? - uśmiecham się szeroko. Czas na nową porcję rozmowy z samą sobą.

- Ty już dobrze wiesz co – odpowiedział sobowtór i pociągnął mnie za rękę – Nie ma czasu, musimy iść – dodał zniecierpliwiony.

- Puszczaj mnie – wyrwałam dłoń z jego ucisku – Ostatnim razem jak się widziałyśmy, miałam niezłe schizy. Teraz tego nie potrzebuję – warknęłam.

- Ty nigdy nie wiesz, czego chcesz – mruknęło odbicie z nutką irytacji, chwytając mnie ponownie za rękę.

- Wynoś się – warknęłam w jego stronę, mierząc przy okazji nienawistnym wzrokiem.

- Nie oszukuj się, kochana – zaśmiało się odbicie, a ja poczułam dziwną ochotę przyłożenia sobie samej w twarz.

- Nie oszukuj się? - zadrwiłam, podwijając rękawy i szykując się do bójki.

- Wpadłaś w depresję, chciałaś umrzeć. Szaleństwo przestało sprawiać ci przyjemność, przyznaj to. Jesteś krok od normalności! - sobowtór skakał wokół mnie z uśmiechem na twarzy i szczerzył się wariacko.

- Licz się ze słowami – warknęłam nieludzkim głosem i zbiłam tym trochę Juliet z tropu.

- Nie mów, że dalej ci to sprawia satysfakcję – odparło odbicie, nieco ostrym głosem, zatrzymując się wpół kroku.

- Żebyś wiedziała, ty suko – wybuchnęłam szaleńczym śmiechem i spostrzegłam, że moje ubranie spowiło się krwawymi plamami, a w dłoni dzierżyłam nóż.

- Juliet, nieee – pisnął sobowtór, śledząc z niepokojem moje poczynania.

- Co nieee? - wydęłam słodko usta – Kto cię znowu przysłał? - wydyszałam, spoglądając to na nóż, to na nią – Zabiłam cię! - wydarłam się dziko. Sobowtór patrzył na mnie ostrożnie, nie spuszczając wzroku ani na chwilę – Zabiłam? - zapytałam samą siebie, otwierając szeroko usta i wyginając je w okrąg – Zabiłam, czy nie zabiłam? - zacmokałam i z zadowoleniem przyglądałam się Juliet, która powoli wpadała w panikę.

- ... - nie odważyła się odezwać ani słowem.

- Jeśli nie zabiłam – podrapałam się po brodzie – Zrobię to teraz – zaśmiałam się i natarłam na ofiarę. Gdy tylko to zrobiłam, cała ciemność i mroczna sceneria zniknęły. Momentalnie zaatakował mnie kujący chłód i nieprzyjemna woń. Ból głowy rozsadzał mi czaszkę, a żołądek wywracał się do góry nogami. Pewne było, że zaraz zwymiotuję.

Byłam zdezorientowana i nie czułam się zbyt dobrze fizycznie. Jednakże dziwny ból psychiczny minął. Zupełnie jakby na rozszarpaną duszę naklejono plaster, który miał złagodzić cierpienie. Zaczynam się gubić we własnych myślach. Czy jest to spowodowane obłędem?

Czuję, że moja dłoń tkwi w jakiejś gorącej cieczy. Otwieram niemrawo oczy. Pojedyncze włosy, które opadły na twarz, zamazują mi pole widzenia. Nie mam siły, żeby się podnieść, jednak małymi kroczkami udaje mi się powolutku unosić ku górze. Mój policzek jest mokry, ubrania też, co powoduje dość mocno odczuwalne uczucie dyskomfortu. Przecieram oczy suchym kawałkiem ręki i spostrzegam, że cały pokój wygląda jak scena z horroru gore.

Wszystkie przedmioty, które znajdowały się na półkach czy stolikach, leżą teraz na ziemi. Lampa, która stała w kącie sali, jest przewrócona, pozbawiona abażura i ma stłuczoną żarówkę. To wyjaśnia, czemu w pokoju jest tak ciemno. Szkło jest rozsypane po całym pomieszczeniu, ale największe kawałki znajdują się niebezpiecznie blisko miejsca, gdzie przed chwilą leżała moja głowa. Wszędzie można dostrzec plamy krwi. Brzoskwiniowe ściany są wymalowane czarną posoką. Dookoła widzę tylko napisy hahaha i inne słowa poświadczające o mojej niepoczytalności. No cóż, mój narcyzm to jedno, ale przedstawianie go za pomocą krwawych inskrypcji to już lekka przesada. Teraz wszyscy się połapią, kto mógł to zrobić, chybachyba że dla niektórych debili słowa: ''JC tu była'' nie będą wskazywać na tę konkretną osobę...

Co się stało, to ja nawet nie. Mogłam zdemolować pokój jak narkoman, który szuka jakiejś działki do wciągnięcia. Mogłam. Tylko po co znęcałam się nad ciepłym, milutkim łóżkiem?! Najlepszym przyjacielem człowieka?! Czemu?!

I tak w tym całym przechodzącym ludzkie pojęcie burdelu, najciekawsza była gigantyczna kałuża krwi, w której w zasadzie spałam... Tylko mi nie mówcie, że dostałam nagle okresu, co? Bo tego to już na pewno nie przeżyję...

Nie ma co. Troszkę upiększyłam ten pokój. Troszkę. Naprawdę nie musiałam drzeć kołdry i poduszki... Biedne, niewinne łóżko.

Cała jestem we krwi. Dobrze, chociaż, że w swojej, a nie cudzej. Aczkolwiek, cudza krew też mi nie przeszkadza...

Z tego, co pamiętam, jest tutaj toaleta. To dobrze, bo żołądek zachowuje się jak młyn diabelski. Góra, dół, góra, dół...

To jedyne pomieszczenie, w którym nie ma kamery. To znaczy, że mogłabym się rozebrać do rosołu, a strażnicy przynajmniej nie mieliby używania.

Jest tak ciemno, że praktycznie nic nie widzę. Gdy brakuje światła, pokój ciemnieje szybciej i zaraz poślizgnę się na własnej krwi...

Brawo, Caro! Po cholerę rozwaliłaś cały pokój, co?! A nie wiem. Jakieś dzikie odpały, hehe.

- Ciemnooo już. Zgasły wszystkie światła. Ciemno już. Noc nadchodzi głuuucha. Ciemno już... - aż mnie naszło na śpiewanie. Kolejne moje typowe zachowanie. Nie no, ale bez jaj. Ktoś jeszcze musi tutaj przyjść. Na razie jestem tutaj uwięziona, ale jeśli ktoś się tu jeszcze pofatyguje, mogę go załatwić, ukraść mu ubrania i uciec... To wydaje się idealny i skuteczny plan...

Trzymam w ręce kawałek potłuczonego szkła i kucam przyczajona pod drzwiami. Kompletnie ignoruję fakt, że z rany na ręce wciąż leci krew. Owinęłam ją sobie strzępkami kołdry i teraz czekam na pielęgniarkę, lekarza, kogokolwiek. Wstrząsa mną śmiech i muszę zatykać usta ręką. Kałuża krwi jest na tyle duża, że znajduje się idealnie pod drzwiami. Jeśli ktoś tylko przekroczy próg, poślizgnie się i upadnie, a wtedy ja będę mogła go dobić...

Słyszę czyjeś kroki. Bingo! Może się udać... Czuję, jak w drzwiach chrzęści klucz. Słyszę irytujący głos pielęgniarki.

- Tak, tak – mruczy coś do siebie – Już idę, tylko dam Caro kolację i leki – dodaje. Chyba szmata rozmawia przez telefon – No Caro. Juliet Caro. Tej idiotce co chciała się zabić, ale jej się nie udało – śmieje się piskliwie franca, a ja stwierdzam, że jej głos przypomina zarzynaną świnię.

- Zobaczymy, kto tu jest idiotką – mruczę pod nosem i ledwo tłumię śmiech, żeby nie wzbudzić podejrzeń.

- Dobrze, że jednak nie kipnęła – kontynuuje ta debilka – Mielibyśmy tutaj niezły patrol – dodaje nieco ciszej. Kretynka jest tak zajęta rozmową przez telefon, że niczego nie zauważa. Ani mojej obecności pod drzwiami, ani podejrzanego zapachu i niepokojącej ciemności. Po prostu zamyka drzwi na klucz, nie przestając rozmawiać przez telefon. Głupia pinda – Swoją drogą, widziałaś te buty na przecenie w... - idiotka wykonuje o jeden krok za daleko i po chwili mam okazję nacieszyć swoje uszy jej wrzaskiem i odgłosem głuchego plaśnięcia. Telefon wypada jej z ręki i rozpada się w drobny mak. Coś wadliwy model, hehe. Nim suce udaje się podnieść, atakuję ją, przewracam na plecy i wbijam kawałek szkła w gardło. Jest tak zaskoczona tym nagłym zwrotem akcji, że nawet się nie broni. Po chwili słyszę charczenie i kobitka umiera. Z lekkim trudem ją podnoszę i sadzam na krześle, którego kształt majaczy mi przed oczami. Ściągam z niej powoli pielęgniarski kitel. Skapuje z niego krew. W końcu babka przewróciła się i wpadła w kałużę posoki oraz z jej gardła ściekają drobne strużki, brudząc kołnierzyk. Wyczuwam palcami, że ma na sobie jakiś ciepły, gruby sweter. Bez skrupułów jej go ściągam. To samo robię ze spodniami. Klasyczne dżinsy, zwężane przy nogawkach. Tak przynajmniej wnioskuję po charakterystycznej fakturze materiału. Ciężko się współpracuje z bezwładnym trupem, ale w końcu udaje mi się pozbawić denatki poszczególnych elementów odzieży. Ściągam swoją piżamę, wyczuwam, po której stronie swetra jest metka i zakładam go na siebie. To sweter typu oversize, więc bez problemu się w niego mieszczę. Spodnie są nieco przyciasne, ale trudno. Ujdzie w tłumie. Butów się brzydzę i wolę chodzić boso.

Przeszukuję kieszenie kitla i znajduję klucz. Bingo! Nie mogę uwierzyć, że to wszystko idzie mi z taką niewyobrażalną łatwością. Czy rzeczywiście, Belle Reve jest tak pilnie strzeżone? Zaczynam w to wątpić.

Tak profilaktycznie, dobijam kobietę kilka razy, aby mieć pewność, że nie wstanie. Każda próba wytłumaczenia się jest dobra, Caro.

Ostrożnie wkładam klucz w drzwi i po chwili do moich uszu dociera odgłos przekręcania się zamka. Drzwi otwierają się. Znajduję się na ciemnym korytarzu. Nigdzie nie widać ani nie słychać strażników. Mimo wszystko zabrałam ze sobą kawałek szkła, by mieć się czym bronić.

Dobra. Osiągnęłam swój cel. Jestem poza salą szpitalną, przebrana i system nie identyfikuje mnie jako więźnia. Teraz tylko, muszę znaleźć wyjście...

Postanawiam iść jednym korytarzem i nie odrywać się od ściany. Może uda mi się jakimś cudem stąd uciec. Joker... Jak ty byś się teraz przydał w tym momencie...

Joker

Zaciskałem palce na którejś z kolei szklance whiskey. Drugą dłoń opierałem na mojej lasce. Siedziałem właśnie w Laugh and Grin i snułem mordercze wizje o Juliet Caro. Ta suka uciekła. Znowu uciekła! Ścisnąłem szklankę tak mocno, że aż się rozbiła. Moja dłoń natychmiast pokryła się ranami. Beznamiętnie wyciągałem z niej drobinki szkła, po czym założyłem na dłonie skórzane, fioletowe rękawiczki i ponownie zatraciłem się w rozmyślaniach. Uciekła. Uciekła, po tym wszystkim, co dla niej zrobiłem! Po tym wszystkim. Oddałem jej część siebie, zrobiłem z niej moją księżniczkę, a ona uciekła... I to na dobre jak widać. Minęło półtora miesiąca, odkąd zniknęła. Nie znoszę, kiedy jej przy mnie nie ma...

Uparta suka. Jednak moja, uparta suka...

- Szefie? - zasłona z koralików zaszeleściła i do środka wszedł Ace. To on przejął obowiązki Frosta, odkąd biedaczek musiał nas opuścić.

- Czego – warknąłem, zaciskając palce na główce laski i posyłając mu zimne spojrzenie.

- Juliet Caro nie ma w Arkham – odparł – Nasi chłopcy przeszukali wczoraj jej celę i nie znaleźli tam żadnych śladów jej obecności.

- No co ty nie powiesz, geniuszu – zaśmiałem się i wycelowałem w niego pistoletem.

- Szefie... - Ace spojrzał na mnie z lękiem, a ja zaniosłem się śmiechem.

- Siadaj – wskazałem lufą gnata miejsce naprzeciwko. Ace posłusznie je zajął. Był przezabawny. Totalnie zastraszona, bojaźliwa owieczka w moich rękach – Chcę z powrotem Moją Własność, rozumiesz? - uśmiechnąłem się do niego szeroko i przyłożyłem dłoń z tatuażem do ust.

- Rozumiem, Szefie, ale nie możemy zlokalizować jej położenia... - zaczął Ace, a ja wycelowałem w niego pistoletem i powoli odbezpieczałem spust.

- Nie obchodzi mnie to, baranie – zaśmiałem się i nacisnąłem cyngiel. Ace wstrzymał oddech, a ja w ostatniej chwili wycelowałem gnatem w ścianę. Rozległ się huk. Zabawnie było patrzeć na jego przerażoną minę. Dla ludzi ich życie jest jednak cenne, wnioskując po tym, jak reagują na widok pistoletu – Gdzie ona jest? - syknąłem – Chcę ją mieć żywą. Chcę Moją Juliet – warknąłem, opadając ciężko na kanapę. Ace przytaknął tylko i szybko się ewakuował. W progu stanął nagle Miles z tacą wyposażoną w nowe szklanki whiskey.

- Pomyślałem, że chciałby Szef się jeszcze napić... - zaczął przestraszonym głosem. Haha. Czy ja u wszystkich swoich ludzi wzbudzam respekt i przerażenie? Miło, miło.

- Wynoś się – warknąłem obojętnie w jego stronę i skierowałem gnata na wysokość jego łba. Miles postawił tylko tacę na stoliku i szybko się ulotnił.

Odkąd Caro nie ma, nie mogę się na niczym skupić. Od dawna nic nie zrobiłem. Ani nikogo nie zabiłem, nie porwałem. Nie wspominając już o sianiu chaosu i spustoszeniu w mieście. Nie mogę nawet zebrać myśli i opracować jakiegoś dobrego planu zagłady Gotham, a dawno już wykradłem dokumenty z biura pana miliardera. Nie pamiętam, kiedy ostatnio bawiłem się z Batmanem, a wypadałoby przecież o sobie przypomnieć. Nie mogę stracić swojego autorytetu i tytułu Księcia Zbrodni oraz Króla Gotham, tylko dlatego, że przejmuję się zniknięciem dziewczyny. Co prawda niezwykłej dziewczyn i mojej dziewczyny, ale nie będę przekładać Juliet Caro na moją karierę przestępcy!

Kiedyś ją w końcu znajdę i przysięgam, że będę trzymał na łańcuchu jak psa! To już wtedy nie ucieknie...

Hmm. W sumie to nie jest taki zły pomysł, żeby wypełnić tę dziwną pustkę po zniknięciu Juliet, jakimś zwierzakiem. Tylko jakie zwierzęta pasują do Księcia Zbrodni? Najlepiej, żeby to było śmiejące się zwierzę. I niebezpieczne zarazem...

Wstałem gwałtownie i poszedłem w kierunku pokoju, w którym moi najlepsi hakerzy pracowali nad ustaleniem pobytu Juliet Caro. Ace siedział przy największym biurku i pieczołowicie uderzał palcami w klawisze klawiatury, jakby od tego zależało jego życie. W zasadzie zależało. Ha, ha, ha, ha.

- Ace – warknąłem głośno. Wszystkie oczy spoczęły na mnie, a Ace spojrzał na mnie pytająco. W odpowiedzi rzuciłem mu kluczyki – Zostaw to. Przejedziemy się – mruknąłem i nie czekając na jego reakcję, skierowałem się w stronę mojego prywatnego parkingu.

- Co się stało, Szefie? - zapytał, gdy znaleźliśmy się obaj przy czarnym samochodzie.

- Moje życie nie będzie się kręcić wokół znalezienia Juliet Caro – mruknąłem do niego, sadowiąc się na miejscu pasażera – Wasze, wręcz przeciwnie – zaśmiałem się.

- Jedziemy szukać pańskiej dziewczyny? - próbował zgadywać.

- Nie. Jedziemy kupić mi jakieś zwierzątka – odparłem.

- Zwierzątka – powtórzył Ace. Nigdy nie odważył się mieć własnego zdania, które kolidowałoby z moim.

- Już to sobie wyobrażam – mruknąłem – Dwie urocze, groźne hieny. Bud i Lou – uśmiechnąłem się do siebie.

- A co z Juliet Caro? - spytał Ace, odpalając samochód.

- Jak to, co? - zaśmiałem się – Macie ją znaleźć. Ja już nie będę sobie tym zaprzątał głowy. Trzeba żyć dalej i przypomnieć Gotham oraz Batmanowi o swoim istnieniu. Ha, ha, ha haaaaaaaa aa...


♦♥♦

CDN

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top