Get Insane LXXVI

Dość szybko pojęłam, że w Belle Reve nie są przestrzegane prawa człowieka. Za każde ''złe słowo'' obrywałam od durnych, przekonanych o swojej nietykalności strażników. Przestałam się więc odzywać i sprawiałam wrażenie otępiałej. Wolałam się nie wychylać, jeśli każda próba rozmowy z tymi ludźmi kończyła się bólem i upokorzeniem.

Snułam się więc z kąta w kąt i liczyłam kreski wydrapane w kamiennej ścianie. Minął kolejny tydzień. Bez zmian. Bez perspektyw. Pokutowałam w więzieniu już jakiś miesiąc.

Przywykłam. Do czego? Do tego, że to mój nowy dom. Na dobrych kilka lat...

Uśpiłam swoje szaleństwo i charakterystyczną bezczelność, żeby się nie narażać.

Ale czego bym nie zrobiła, strażnicy zawsze znajdywali powód, żeby mnie ''ukarać''. Chude ciało zdobione w siniaki i zadrapania nie prezentowało się atrakcyjnie. Na bladej skórze wszystko było bardziej widoczne.

Mało jadłam. Jedzenie, które mi przynosili, było paskudne i jadłam je małymi porcjami i to tylko wtedy gdy byłam wygłodzona. Zresztą, musiałam to robić w ten sposób. Pożywienie, które pojawiało się rano pod drzwiami, stało tak potem do wieczora i nikt nie kwapił się, żeby przynieść mi coś świeżego lub chociaż zjadliwego.

Musiałam więc jeść oszczędnie, co poskutkowało szybką utratą wagi. Przypominałam worek kości i zatraciłam gdzieś swoje kobiece kształty.

Regularnie zażywałam leki, chcąc odurzyć się pigułami i spojrzeć na swoją smutną rzeczywistość z innej strony. Dni mijały mi na spaniu, leżeniu i chodzeniu po celi. Z powodu całkowitej izolacji miałam nieco dogodniejsze warunki niż inni więźniowie, ale wcale mnie to nie cieszyło. Mogłam rozmawiać wyłącznie ze sobą i ewentualnie potakiwać strażnikom. Stałam się odosobnionym dziwadłem. Godzinami koczowałam pod ścianą i śmiałam się do siebie, leżałam na podłodze, prowadząc ze sobą żywy monolog. Gdy wartownicy przychodzili na kontrolę, zaszczycałam ich pustym, martwym spojrzeniem i krzywym, sarkastycznym uśmiechem. W myślach wyobrażałam sobie sytuacje, kiedy ich torturuję. Torturuję za to, co mi robią. Za to, jak mnie traktują. Nie oczekiwałam sympatii i obchodzenia się ze mną jak z zagubionym dzieckiem, ale nie spodziewałam się też traktowania niczym tanie ścierwo. Lubili się na mnie wyżywać. Uznawali, że skoro jestem kryminalistką, to mogą mi robić, co chcą. Przywykłam. Porzuciłam nadzieje na szansę ucieczki. Skurwiele ciągle czatowali pod drzwiami...

Nie myślałam nawet o tym, czy Joker wie. Nie obchodziło mnie to. Poza tym na jego pomoc nie zamierzałam liczyć. Rząd zabrał mu jego zabawkę. Ale zawsze znajdzie sobie inną. Książę Zbrodni nie przywiązuje się do ludzi. A ja nie mam mu tego za złe. To nie on mnie tu wpakował. To ten głupi Batmenda... Przysięgam, że jeśli stąd wyjdę, zapłaci mi za to. Znajdę sposób, żeby go zniszczyć. I to bez zabijania...

W Belle Reve właśnie następował wieczór. Gapiłam się smętnie w okno. Na zewnątrz padało i deszcz spływał po szybie, malując na niej jakieś lejące się bohomazy...

Uniosłam do góry swoją dłoń i przyjrzałam się jej. Blada, sina, z mocno widocznymi żyłami. Niedbale wystawała z pomarańczowego rękawa więziennej bluzki. Nadgarstek zdobiły wąskie szramy. Paznokcie były nierówne i ostro zakończone. Nic dziwnego. Drapałam nimi o ścianę jak szczur w pułapce. Udało mi się ''wygrawerować'' swoje inicjały i mój symbol. Dwa romby przedzielone sercem...

Deszcz dzwonił o szyby, wzmagając tylko mój melancholijny nastrój. Kilka dni temu przepaliła się żarówka i siedziałam w półmroku.

Schowałam twarz w dłoniach i krztusząc się ze śmiechu, upadłam na kolana. Pierwszy raz pomyślałam o samobójstwie. Dawniej uważałam, że samobójcy to tchórze i nudni ignoranci. Teraz chciałam się z nimi zjednoczyć. Nie miałam tu żadnego wysokościowca, z którego mogłabym skoczyć. Nie miałam żadnej trucizny, która uśpiłaby mnie na zawsze. Mogłam tylko skończyć ze sobą własnoręcznie...

Samobójstwo wymaga odwagi. Lub desperacji. Ja czułam to drugie...

Wstałam z klęczek i rozejrzałam się po celi. Wbrew pozorom, zabicie się wcale nie jest takie proste. Szczególnie gdy tkwi się w izolatce i nie ma się potrzebnych narzędzi do odebrania sobie życia. Nie mogę sobie podciąć żył, bo nie mam czym. Nie strzelę sobie w łeb, nie otruję się. Nie będę uparcie walić głową w ścianę, aż pęknie mi czaszka. To zbyt... trudne. Nie chcę sprawiać sobie bólu i maltretować się fizycznie. Bardziej zależy mi na zadziałaniu od środka.

Krążyłam po pomieszczeniu, obijając się o jego ściany i dysząc z nerwów, zdałam sobie sprawę, że nie mogę się zabić, bo zostało to skutecznie uniemożliwione. Nigdzie nie ma lustra, które mogłabym rozbić i poharatać się jego kawałkami, nie są obecne żadne ostre narzędzia. W dodatku w rogu sufitu jest kamera, a strażnicy kontrolują moje poczynania, pilnując między innymi, żebym nie targnęła się na swoje życie...

Wszystko zostało przewidziane i zaplanowane... Moja agonia wciąż trwa. Nie pozostaje mi nic innego jak położyć się spać z nadzieją, że już się nie obudzę.

Ironia losu. Byłam pewna, że nic nie jest w stanie mnie złamać. Zawsze tak sądziłam. Ale nigdy nie miałam styczności z długotrwałym więzieniem. W Arkham również mnie więzili, ale traktowali jak chorego pacjenta, który potrzebuje pomocy. Doktor Carter starał się mnie zrozumieć. Jakiekolwiek próby krzywdzenia mnie były natychmiast zaprzestawane. Tutaj nikt nie zwracał uwagi na prawa człowieka czy humanitarne traktowanie. Ja wielokrotnie krzywdziłam innych ludzi, ale ja to ja. Psychiczna wariatka i kryminalistka. Ta zła. Ich obowiązkiem jest mnie pilnować i nauczyć dyscypliny, ale nie mają prawa mnie bić czy poniżać. Nie mieliby prawa, gdyby obowiązywały zasady przyzwoitego traktowania. Nie bez powodu mówią, że w Belle Reve nawet słońce jest ciemne. Moje iskierki już dawno wygasły. Spowiła je mroczna mgła, która chyli mnie powoli ku depresji i zdziczeniu.

Leżę pod kołdrą i wodzę wzrokiem po szarym suficie. Męczę oczy i powoli zasypiam. Żywię nadzieję, że sen okaże się wiecznym...

Nastaje nowy dzień, a ja budzę się zapłakana. Nie udało się. Wciąż żyję... Czemu ja wciąż żyję?!

Decyduję się zostać w łóżku do końca dnia. Nie zamierzam nawet podejść do ''śniadania''. Słyszę dźwięk rozsuwania drzwi i do środka wpada kolejna porcja ohydnej brei. Może uda mi się umrzeć z głodu?

Nie widzę już sensu w moim życiu. Jestem zamknięta w celi i nikogo nie obchodzę. Nie pogardziłabym spokojnym odejściem do wieczności. Nie mam tyle odwagi, żeby wspomóc moją śmierć.

Wszystko mi jedno. Niewątpliwie wpadłam w depresję.

Znowu zasypiam ze złudną nadzieją, że umrę we śnie. Nie jest to mądre, bo znając moje szczęście, obudzę się wieczorem i całą noc będę się gapić w sufit. Ale potrzebuję teraz więcej snu, niż przypuszczam.

To zupełnie jak przejście w czasie. Otwieram oczy i znów widzę jasność, co jest jednoznaczne, z tym że śpię jak zabita cały dzień i całą noc. Muszę wydrapać nową kreskę w ścianie.

Głód i burczenie w brzuchu są nie do zniesienia, ale pieczołowicie trzymam się planu śmierci głodowej. Jeszcze dzień lub dwa i może się udać.

Znowu zasnęłam. Sen wyciąga mnie ze szponów rzeczywistości. Jest moim wyjściem awaryjnym.

Wytrzymałam trzeci dzień bez jedzenia. Nic tylko leżę w łóżku i myślę o śmierci. Niezbyt to pasuje do optymistki. Strażników chyba zaniepokoiło moje zachowanie. Mogą mieć problemy z tytułu śmierci więźnia, więc udają, że się przejęli moim stanem. Stoją teraz w trójkę wokół mojego łóżka, jakby mieli mi dać ostatnie namaszczenie. Wodzę po nich niemal martwym wzrokiem. Jestem wygłodzona i myślę ze smakiem nawet o tej paskudnej brei, ale muszę wytrzymać. Jeszcze trochę i dopełnię swego celu.

- Księżniczka nam się rozchorowała – Pete komentuje z przekąsem moją taksję, a w jego głosie da się słyszeć autentyczny niepokój.

- Caro poznaje uroki więziennego życia – mruknął któryś z nich. Nie wiem, jak ma na imię. Zapamiętałam tylko Pete'a.

- Nie ciesz się głupio, kretynie – warknął na niego – Jeśli ona nam tu kipnie, to będziemy ponosić odpowiedzialność za śmierć więźnia – dodał ze złością – Na razie, są tu sami swoi, ale jak ktoś z zewnątrz się przypierdoli i zacznie węszyć, to dostanie nam się za znęcanie się nad osądzoną – spojrzał na swoich kumpli porozumiewawczo.

- Kumamy, Pete – przytaknął któryś – Nie potrzebna nam żadna sensacja.

- Trzeba ją przenieść do sali szpitalnej – burknął – Caro wygląda jak trup. Musi dojść do siebie, żeby nam nie zrobili komisji sprawdzającej warunki i sposób traktowania więźniów – zerknął  na boki, jakby bojąc się, że może tu być zainstalowany podsłuch – To zwyczajni recydywiści, psychole i nic niewarte śmiecie, ale też mają jakieś prawa, których my nie respektujemy – kontynuował, przyglądając mi się uważnie – Trzeba ją wyleczyć, zanim info dotrze  za daleko i zaczną się interesować Belle Reve, czaicie? - spojrzał porozumiewawczo na kolegów.

- Pete, to wygląda na symulację – ten drugi spojrzał na mnie z pogardą – Caro od trzech dni nie tknęła żarcia – dodał, posyłając mi nienawistne spojrzenie.

- Kurwa, symulacja czy nie, depresja, schizofrenia. Mam to w dupie – syknął wściekle do kumpla – Ona musi wyzdrowieć, cokolwiek ją pierdolnęło! - Pete nie szczędził przekleństw i wulgaryzmów. Jego język był bogaty w te jakże istotne słowa – Inaczej zrobią nam z dupy jesień średniowiecza... - łypnął okiem w stronę kumpla-idioty.

- To, co robimy? - wtrącił się ten trzeci.

- Trzeba powiedzieć lekarzowi, że będzie miał pacjenta – warknął.

- Nie ma potrzeby – odezwałam się w końcu – Po prostu dajcie mi umrzeć – przeleciałam wzrokiem po całej trójce, ale zaakcentowałam słowa do Pete'a.

- Ty nie masz w tej sprawie nic do gadania, Caro – warknął do mnie, przykładając lufę karabinu do mojej głowy. Nie strwożyłam się nawet na chwilę – Sprawiasz problemy, nawet gdy o tym nie wiesz – syknął – Ale nie myśl sobie, że coś uzyskasz – popatrzył na mnie z pogardą i irytacją. Jego kumple właśnie szli w stronę drzwi – Zgnijesz tutaj z depresją czy bez – uśmiechnął się z wyższością – Tym razem myszka wpadła w pułapkę, z której nie ma wyjścia – mierzyłam go pozbawionym emocji wzrokiem. Jego słowa nie miały dla mnie większego znaczenia. Wciąż miałam nadzieję, że śmierć głodowa nastąpi, zanim podejmą jakieś działania wobec mnie. To było bolesne i wykańczające, ale samobójstwo wymaga poświęceń. Szczególnie gdy gaśnie ostatnia iskierka nadziei...

CDN

♦♥♦

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top