Get Insane LXXI
Poważnie, Gacuś? Zabierasz mnie do Arkham pod zarzutem kradzieży 40 milionów i współudziału w napadzie? Co jeszcze? Może zarzut o przechowywaniu narkotyków? Bo przecież byłabym na tyle głupia, żeby wysypać amfetaminę na siebie, bo w sumie, czemu nie?
Obrażasz mnie, Batsy! To, że spowodowałam śmiertelny wypadek, nie oznacza, że zrobiłam coś złego! A zaraz, zabijanie dla przyjemności dalej jest nielegalne? Szlag, wciąż budzę się w złym wymiarze...
- Batsy? - obróciłam się w stronę mężczyzny, który próbował nie zwracać na mnie uwagi – Dlaczego muszę jechać w kajdankach? - warknęłam.
- Nie zachowuj się jak dziecko – mruknął, nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
- Kiedy ja wciąż jestem dzieckiem – odparłam słodko. Zero pijackiego bełkotu? Kilka minut temu waliłam trzecią flachę Jacka Danielsa. Organizmie, nie wiem, co robisz, ale robisz to dobrze! - Dorosłość mam tylko na papierze, na pewno nie w umyśle – zaśmiałam się – Nie kręci mnie ta cała dojrzałość i odpowiedzialność – prychnęłam – Chcę się bawić, chcę szaleć, chociaż w sumie – mruknęłam – Zabijanie dla przyjemności to moja praca – wybuchnęłam śmiechem – Jestem wolnym strzelcem, więc – uśmiechnęłam się do siebie. Batman tego nie skomentował.
- Dziewczyno – zaczął, a ja przewróciłam oczami i smętnie spoglądałam w okno – Masz całe życie przed sobą. Możesz mieć normalną przyszłość, zamiast marnować się u boku takich psychopatów.
- Hahahahaha – nie mogłam się powstrzymać od szyderczego śmiechu. Niekontrolowany rechot wstrząsnął moim ciałem, a z oczu popłynęły łzy – Dlaczego narzucasz mi swoje zdanie? - spojrzałam na niego kpiąco. Nie odwrócił głowy. Był skupiony na jeździe – Mam żyć normalnie, znaleźć pracę, zaciągnąć kredyt i założyć rodzinę, bo takie są wymogi społeczeństwa? - powoli wzbierała się we mnie wściekłość. Dlaczego ci wszyscy prawi obrońcy moralności wiedzą lepiej, jak mam pokierować swoim życiem? Czy jeśli ja czuję się szczęśliwa z tym, co robię, to mam być karana tylko dlatego, że to jest niby złe? Czemu nie mogą mnie zostawić w spokoju? Nie mówię o tym, że mają mi odpuszczać moje wszystkie wybryki (chociaż by mogli), ale o tym, dlaczego wmawiają mi, że marnuję sobie życie, skoro ja czuję, że to nieprawda? Chyba ja znam siebie najlepiej, a o moich wyborach nie może decydować facet w kostiumie nietoperza, który zakłada gacie na rajstopy i myśli, że ludzie go mają traktować poważnie...
- Nie rozumiesz – zaczął, ale mu gwałtownie przerwałam.
- Nie! - warknęłam – To ty nic nie rozumiesz! Ty i cały ten tabun obrońców sprawiedliwości – syknęłam – Normalność nie jest dla mnie czymś dobrym, Bats – wlepiłam wzrok w szybę – Bo normalność prowadzi do rutyny, rutyna do monotonii, a monotonia do nudy i bezsensu! - wykrzyknęłam, rzucając się przy okazji na siedzeniu. Batman posłał mi zirytowane spojrzenie – A gdy człowiek jest świadomy tego, jak bardzo nudne i przewidywalne jest jego życie, tym bardziej chce z nim skończyć – mruknęłam, nie patrząc w jego stronę.
- Dlaczego tak twierdzisz? - westchnął, nie zdradzając żadnych emocji pod przykrywką grobowego głosu.
- Bo to prawda – odparłam, patrząc na niego triumfalnie – Niektórzy się nie nadają do stabilizacji – mruknęłam.
- ...
- Zaskoczyłam cię, Batsy? - zaśmiałam się pewnie – Nie jestem zagubioną dziewczynką. Nikt mnie nie ściągnął w szpony szaleństwa – zachichotałam maniakalnie – Sama w nie wpadłam – zerknęłam na niego z drwiącym uśmieszkiem – I nie wpłyniesz na mnie. Nie wpłyniesz, bo jestem w pełni świadomą, młodą kobietą i nie dam sobą manipulować – wyszczerzyłam się i wróciłam do patrzenia w okno.
- Jesteś naiwna, Caro. Bardzo naiwna – odparł chłodno.
- Sprecyzuj to – syknęłam.
- Jesteś marionetką w rękach Jokera – odpowiedział – Ten klaun całkowicie wyprał twój umysł – spojrzał na mnie bez wyrazu. Nie mogłam się nie uśmiechnąć.
- Nie mieszaj w to Jokera – zaśmiałam się z krztą cynizmu – Wszakże, nawet on nie może mną manipulować, co go bardzo irytuje – uśmiechnęłam się do siebie.
- Tak ci się tylko wydaje – odparł – On cię nie kocha, Caro. Joker kocha tylko siebie.
- To żeś odkrył Amerykę, Gacuś – roześmiałam się głośno. Batman spojrzał na mnie zdezorientowany – To oczywiste, że Joker mnie nie kocha – zatrzęsłam się ze śmiechu, jakby to było cholernie zabawne – Tak samo, jak ja jego – pokręciłam głową – Jak mamy kochać, skoro oboje nie wiemy, czym jest miłość? – wyszczerzyłam się do mężczyzny.
- Nie jesteś zła, Juliet – mruknął, zaciskając mocniej dłonie na kierownicy – Tylko...
- Powiedz zagubiona, a napluję ci w twarz – syknęłam nienawistnie – Co ty możesz wiedzieć? - prychnęłam – Jak to możliwe, że znasz kogoś bardziej, niż on sam zna siebie?! - wybuchnęłam.
- Uspokój się – rzekł chłodno, ale z nutą irytacji.
- I ty próbujesz wmówić ludziom, że jesteś dobry? - spytałam gniewnie – Zwyczajny pozer, który myśli, że może innym układać życie – poczułam piekące łzy pod powiekami. Miałam dość. Nie mogłam już znieść tych moralizatorskich bzdur. Batman doprowadził mnie do płaczu...
- Caro, posłuchaj...
- Nie! - wrzasnęłam – To ty posłuchaj! - spojrzałam na niego załzawionymi oczami. Usta wyginały się w górę, odsłaniając zęby, którymi zgrzytałam z nerwów – Przez całe życie, inni mówili mi co mam robić – wycedziłam – Nakazywali, moralizowali, wmawiali, co jest dla mnie najlepsze – spuściłam wzrok – Co jest dobre, jak mam się zachowywać, co powinnam, czego nie! - krzyknęłam, nie panując nad emocjami – Mój radosny optymizm i pozytywne podejście do życia było uważane za złe i infantylne – wpatrywałam się intensywnie w jego maskę – Moje poglądy należały do głupich, niedojrzałych i przejściowych – zacisnęłam usta – Nikt nigdy nie pytał się, czego JA chcę – z oczu popłynęły nowe potoki łez – Nigdy – głos mi się załamał – Ale co ty możesz o tym wiedzieć? - spojrzałam na niego z nienawiścią i przez resztę drogi patrzyłam smętnie w okno.
- Juliet – Batman położył mi rękę na ramieniu, gdy prowadził mnie w stronę Arkham. Posłałam mu jadowite spojrzenie – Ty w głębi duszy jesteś dobra – odparł spokojnie.
- Nie wkurwiaj mnie! - wysyczałam, a potem wybuchnęłam śmiechem – Zamknij mnie w tej pierdolonej celi i idź zgarnąć chwałę i oklaski! - wydarłam się dziko, upadając w efekcie na kolana.
- Stać! - usłyszałam jakiś tubalny, męski głos – Kto idzie?! - warknął nieprzyjaznym tonem.
- Twoja puszczalska matka – zaśmiałam się szyderczo, nie mogąc się podnieść.
- Cisza! - warknął na mnie Batman, a ja mu pokazałam język – Mam tutaj Juliet Caro – odpowiedział, podnosząc mnie z ziemi.
- Chyba cię bóg opuścił – popatrzyłam na Gacka ze złośliwym uśmieszkiem.
- Wariatka wraca do domu – prychnął strażnik i pociągnął mnie w swoją stronę.
- Łapy przy sobie, zboku! - z całej siły nadepnęłam mu na stopę.
- Aua! Suka! - warknął, prowadząc mnie korytarzem. Gacuś zdążył już się ulotnić.
- Hau, hau – prychnęłam, zanosząc się śmiechem. Mijając korytarz, starałam się zapamiętać jego plan w razie ucieczki. Lekarze, których mijaliśmy, posyłali mi dziwne spojrzenia. Tak, wy gnoje. Panna J wróciła i zrobi wam piekło z życia...
- Tym razem nie uciekniesz, Juliet – odparł doktor Carter, powiadomiony o przybyciu jego pacjentki.
- Nigdy nie mów nigdy – zaśmiałam się. Dwóch strażników siedziało na moim łóżku i trzymali mnie za ręce, żeby doktorek mógł mi dać leki.
- Zapewniam cię, że tym razem to nie będzie takie proste – mruknął zmęczonym głosem, odmierzając odpowiednią ilość jakiejś niebieskiej substancji w strzykawce.
- Potrafię być niezmordowana, doktorku – wyszczerzyłam się i momentalnie poczułam, jak tych dwóch gnojów, zaciska mocniej ręce na moich nadgarstkach. Na pewno zostaną mi ślady.
- Nie wątpię, Juliet – odparł chłodno, odchylił moje włosy na bok i poczułam bolesne ukłucie. Nigdy nie lubiłam zastrzyków... Syknęłam na znak, że mnie to boli, ale lekarz nic sobie z tego nie robił. Zaciskałam więc powieki i zęby, a strażnicy dodatkowo miażdżyli mi ręce – Teraz już wszyscy wiedzą, co potrafisz, dlatego twoje sztuczki już nie zadziałają – mruknął i przestałam w końcu czuć ten nieprzyjemny dyskomfort z powodu wbijanej igły. Nigdy nie czułam się dobrze z myślą, że do mojego ciała jest aplikowana jakaś substancja.
- Mogę iść spać? - mruknęłam słabo. Doznawałam właśnie pierwszych objawów kaca mordercy. Migrena i mdłości były nieuniknione. Czy ja zawsze muszę przesadzać z alkoholem w najmniej odpowiednich momentach swojego życia? Nie czuję popędu do wysokoprocentowych trunków, ale gdy jest jakaś impreza to nie żałuję sobie i za kołnierz nie wylewam. Gdyby chcieli ze mnie odessać wszystkie płyny, to wyszłaby z tego przynajmniej jedna butelka whiskey... Szlag wie, ile mogę mieć promili...
- Weźmiesz leki i możesz iść – odparł doktor, kładąc na metalowej, srebrnej tacce kilka tabletek. Wszystkie różniły się wielkością i kolorem – Trzymaj – podał mi do ręki szklankę z wodą – Połkniesz to wszystko, możesz się kłaść – odparł, kładąc mi na rękę jedną z tabletek. Byłam bardzo zmęczona, więc posłusznie przyjęłam wszystkie pigułki. Połykałam każdą z nich automatycznie. Jak robot. Chciałam się już przebrać w tę więzienną piżamę i przytulić głowę do poduszki – Grzeczna dziewczynka – doktorek uśmiechnął się ciepło i po chwili obserwowałam, jak on wraz ze strażnikami wychodzą z mojej celi. Usłyszałam odgłos zamykanych drzwi.
Westchnęłam ciężko i pozbyłam się swoich ubrań. Założyłam na siebie strój, ubolewając nad tym, że nikt tutaj nie bierze pod uwagę mojego wysokiego wzrostu. Rękawy bluzki kończyły się przed nadgarstkami, a spodnie znowu robiły się obcisłe od ud w górę. Idioci. Ale wszystko mi było jedno. Wśliznęłam się pod kołdrę, oparłam głowę o poduszkę i zamknęłam oczy. Jeśli pozwolą mi spać do późna, to może przebywanie w tym azylu, nie będzie takie złe?
Zobaczymy, co będę myśleć jutro...
- Juliet, obudź się.
- Nie mamo, nie chcę iść dzisiaj do szkoły...
- Juliet...
- Mam osiemnaście lat! Podejmuję decyzje za siebie... A moja decyzja brzmi: Chcę spać...
- Juliet!
- Mówię, że nigdzie nie idę!!! - otworzyłam oczy. Prawdę mówiąc, miałam ochotę znowu je zamknąć, bo osoba, którą zobaczyłam, nie była najbardziej pożądaną w tym momencie... - Czego chcesz? Kto cię tu w ogóle wpuścił? - syknęłam wrogo, podnosząc się na łokciach i mierząc intruza pełnym nienawiści wzrokiem.
- Uspokój się – odrzekł łagodnie. Bardziej mnie tym tylko irytował.
- Mało ci gnoju? Mało? - cedziłam przez zaciśnięte zęby – Wynoś się – oddychałam tak ciężko, że mój klatka piersiowa unosiła kołdrę.
- Do kogo ty masz pretensje? - spytał obojętnie.
- Zgadnij idioto! - warknęłam – Co ja takiego zrobiłam, że mnie tu zamknąłeś, co?! - mierzyłam go zdecydowanym spojrzeniem. Drażniła mnie jego bliskość i ten spokojny, monotonny wręcz tembr głosu. Zaciskałam dłonie w pięści i byłam przygotowana do ataku. Jeśli wystarczająco mnie zdenerwuje, nie zawaham się rzucić się na niego. Nie zawaham się...
- Nie zgrywaj słodkiego niewiniątka, Caro – warknął – Jesteś zła i zepsuta, ale wątpię, że nie jesteś tego świadoma – odparł.
- Mylisz się – syknęłam i daję słowo, że moje oczy zapłonęły nienawiścią. Powieki zrobiły się gorące i uroniłam kilka łez – Jestem zła i zepsuta, bo tak uważa to pieprzone, idealne społeczeństwo – wstałam gwałtownie z łóżka i zmierzyłam go ostrym, nieprzyjemnym wzrokiem – A jeśli ci powiem, że czuję się szczęśliwa z tym, co robię, to mi tego zabronisz? - szepnęłam. Mój cichy pomruk przebijał nienaturalną ciszę w celi. Dawało się wyczuć gęsty chłód, który okrywał pokój w całości. Moje ciało spowiło się gęsią skórą, ale nie czułam zimna. Wręcz przeciwnie. Byłam rozpalona. Czułam, że płonę. Z nienawiści, ze wściekłości...
Każda komórka mojego ciała paliła się żywcem. Krew buzowała w moich żyłach i z takim nastawieniem, mogłabym zrobić coś, czego bym żałowała. Lub nie. Dostałam gorączki. Wpadłam w gangrenę, a to wszystko JEGO wina!
Jakim prawem przychodzi tu do mnie, śmie obudzić i jeszcze prawi te swoje morały?! Nie wystarczy mu, że mnie dopadł, wtrącił do tego cholernego więzienia i teraz będę tu gnić?! Być może do usranej śmierci?! Bo co? Bo jestem inna? Bo żyję w inny sposób, niż ludzie tego oczekują?! O to chodzi?!
- Nie możesz czuć się szczęśliwa, wiedząc, że robisz coś złego – odparł, odwracając się w moją stronę.
- Co ty możesz wiedzieć?! - wydarłam się i nie wytrzymałam. Nie myśląc nad tym, co robię, rzuciłam się na niego i zaczęłam go okładać na oślep pięściami. Niestety dość szybko unieruchomił mnie i sprowadził do podłogi. Upadłam na kolana i popłakałam się z bezsilności. Nie mogę go nawet zabić... Nienawidzę tych swoich rozchwianych stanów emocjonalnych. Tyle się przecież mówi o tym, że ci źli są twardzi i rzadko kiedy ronią łzy. A ja? Jestem jak karuzela. Wszystkie uczucia odchodzą i wracają, a ja nie mogę z tym nic zrobić.
To nie jest tak, że wstydzę się okazywać emocje. Denerwuje mnie moja nieprzewidywalność. Płacząc przy Batmanie, okazuję swoją słabość, a on jest przecież moim wrogiem.
Nie. Nie jest nim tylko dlatego, że Joker go nienawidzi, a będę jak tępa kukła podążać za moim Panem J i podzielać wszystko, co on powie i nakaże.
Nigdy tak naprawdę nie lubiłam tych wszystkich superbohaterów. Może dlatego, że ja nie miałam jakiejś wrodzonej empatii i nie byłam stworzona do filantropii? Nie wiem. Nigdy nie współczułam ludziom, których los pokrzywdził. Nie obchodziły mnie problemy innych. Bo smutna prawda jest taka, że jak człowiek chce przetrwać w tym chorym społeczeństwie, musi być egoistą. Skupić się na sobie i spełniać własne cele. Wystarczy porównać życie ludzi dobrych i uczciwych, a złych kombinatorów. Kto ma więcej szczęścia? Odpowiedź jest banalna.
Ale tak naprawdę nie znosiłam superbohaterów, bo zawsze uważałam, że to egoiści. Idiotycznie to brzmi? Czy tylko ja sądzę, że ci cali obrońcy moralności niszczą i atakują złoczyńców dlatego, że są inni? Bo jak ktoś jest inny i wyłamuje się ze schematu społeczeństwa to wielki problem!
Lubię zabijać i mówię to głośno. Normalność mnie obrzydza, a szaleństwo jest dla mnie bezpiecznym wyjściem awaryjnym i oazą radości i poczucia spełnienia. I tylko dlatego, że to jest społecznie nieakceptowalne, mam siedzieć w pokoju bez klamek, faszerowana ogłupiającymi lekami do końca swojego życia? Dlaczego musimy żyć tak, jak powinniśmy, a nie tak jak chcemy? Dlaczego mamy sobie stawiać jakieś ograniczenia? Dlaczego mamy zrezygnować z czegoś, co kochamy, na rzecz zadowolenia wymagającego społeczeństwa? W imię czego?!
Jeśli jestem piękna i zgrabna, czemu mam nie mówić tego głośno? Bo urażę osoby brzydsze i grubsze?
Dwudziesty pierwszy wiek jest popierdolony...
Skoro lubię się wygłupiać, to mam z tym skończyć, bo w moim wieku to nie wypada?
Czy gdybym powiedziała głośno, że jestem dumna z bycia sobą, zostałabym uznana za narcystyczną egoistkę?
Gdybyśmy mieli szufladkować każdego człowieka, to większość wylądowałaby w więzieniach i zakładach psychiatrycznych. Bo normalność, jest tylko pozorem...
- Jesteś egoistą – załkałam, gapiąc się w podłogę. Batman wciąż trzymał mnie za nadgarstki, ale jego ucisk nagle się zmniejszył.
- Dlaczego tak uważasz? - szepnął.
- Dlaczego – prychnęłam, krztusząc się zarówno płaczem, jak i śmiechem – Chcesz, żeby wszyscy byli dobrzy – podniosłam na niego swój zamglony wzrok – Ale nie rozumiesz, że nie wszyscy chcą tacy być – wysyczałam gniewnie – Nie ma na świecie ludzi idealnych, a ty nie możesz się uważać za strażnika sprawiedliwości – nie spuszczałam z niego oczu. Miał na twarzy maskę, ale niemal wyczuwałam emocje, jakie nim targają. Szok. Zdziwienie. Niepewność? - Bo dla nas – zawiesiłam głos – Szaleńców, złoczyńców i odmieńców – rozszerzyłam usta w szerokim uśmiechu – Nigdy nie ma sprawiedliwości – uśmiech zszedł z mojej twarzy i ponownie wbiłam wzrok w podłogę.
- Próbujesz się usprawiedliwiać – mruknął, puszczając moje nadgarstki.
- Nie, Batsy – uśmiechnęłam się szyderczo – To ty się próbujesz usprawiedliwiać – Ja wiem, co robię, ale ty próbujesz innym wmawiać, że czynisz dobro! - wybuchnęłam i powoli podniosłam się do pozycji stojącej – Wynoś się – syknęłam.
- Juliet, posłuchaj...
- Wynoś się, powiedziałam!!! - wydarłam się i ponownie na niego rzuciłam. Tylko tym razem nie zostałam spacyfikowana. Wstąpiła we mnie furia i pomimo tego, że Batman mnie znowu przytrzymywał, darłam się jak opętana...
Do środka wpadło kilku strażników i rzucili się na mnie. Byłam w amoku. Wyrywałam się, wrzeszczałam, kopałam. Batmenda ulotnił się niespodziewanie, a jeden ze strażników usiadł na mnie okrakiem, bo wiłam się jak rozjuszona żmija
- Wzywajcie dr. Cartera! - krzyczeli do siebie.
- Nie złamiecie mnie! Nigdy się nie ukorzę! - mój głos przypominał skrzyżowanie warkotu bestii z zawodzeniem demona.
- Zamknij się, wariatko! - ten, co mnie przygwoździł własnym ciałem, uderzył mnie w twarz. Odruchowo obróciłam głowę na bok.
- Zabiję cię, skurwysynu... - wycedziłam i zaczęłam warczeć niczym rozzłoszczony drapieżnik.
- Skoro jesteś taka ostra, to co powiesz na to? - zaśmiał się szyderczo i zaczął wkładać ręce pod moją bluzkę.
- Nie dotykaj mnie!!! - darłam się na całe gardło.
- Frank, co ty robisz?! - jeden ze strażników był zbulwersowany zachowaniem tego zwyrodnialca.
- Zamknij się idioto! - warknął na niego – Skoro muszę się użerać z tymi psycholami, to też mi się coś należy od życia! - wrzasnął dziko, jakby to miało usprawiedliwić chęć zgwałcenia mnie...
- Odbiło ci?! - krzyknął tamten.
- Frank ma rację! - dołączył się inny – Jakieś korzyści z tej pieprzonej roboty trzeba mieć!
- Pomo... - chciałam krzyknąć, ale ktoś zatkał mi usta. Wyrywałam się ile sił, ale napastnik zerwał ze mnie bluzkę. Ten protestujący chciał pobiec po doktora Cartera, ale reszta go siłą zatrzymywała. Doszło do bójki między nim a resztą zwyrodniałych stróżów. Szamotałam się najmocniej, jak tylko potrafiłam, ale byłam bezsilna wobec grupy rosłych mężczyzn. Jeden z nich właśnie siłą zrywał ze mnie spodnie, gdy nagle drzwi się otworzyły i do środka wpadł oburzony doktor z innymi wartownikami.
- Co tu się dzieje?! - wrzasnął zbulwersowany. Doszło do jednej wielkiej szamotaniny. Strażnicy co przyszli z lekarzem, szarpali się z tą bandą dewiantów. Ja w tym czasie podniosłam się na drżących nogach i skuliłam w kącie, obejmując ramionami swoje naruszone i poturbowane ciało. Odziana jedynie w strzępy więziennej bluzki i naderwane spodnie. Włosy zasłaniały moje nagie piersi, a ja sama przytulałam plecy do lodowatej ściany. Bolał mnie policzek a z kącików ust ciekła mi jakaś ciecz. Krew lub ślina. Oddychałam ciężko i nieregularnie, uświadamiając sobie, że gdyby doktor Carter nie przyszedł w porę, padłabym ofiarą brutalnego gwałtu... Miałabym uraz do końca życia w mojej i tak zmarnotrawionej psychice...
Utrzymywałam wzrok w jednym punkcie i zaciskałam palce na swoim ciele coraz mocniej. Z oczu z tego wszystkiego pociekły mi łzy. Nawet nie zauważyłam, że ktoś się do mnie zbliża.
- Juliet? - dopiero po minucie zorientowałam się, że doktor Carter, uklęknął przy mnie.
- ... - zaszczyciłam go pustym, zimnym wzrokiem.
- Już wszystko dobrze – odparł łagodnie – Już nic ci nie grozi – dodał, chcąc dotknąć mojego policzka, ale wbiłam się mocniej w ścianę, wydając z siebie ciche syknięcie – Nie bój się, chcę cię tylko opatrzyć – odparł i bez pozwolenia położył dłoń na mojej twarzy. Z całej siły go ugryzłam – Au! - syknął lekarz i cofnął rękę. Odbiły się na niej ślady moich zębów – Wolisz zostać sama? - spytał. Posłałam mu jedynie nienawistne spojrzenie – Dobrze – mruknął, podniósł się i wyszedł z celi. Po chwili usłyszałam dźwięk zamykanych drzwi. Gdy upewniłam się, że nikogo już nie ma, schowałam twarz w kolanach i się rozpłakałam. Miałam dość tego wszystkiego. Musiałam dać ujście swoim emocjom...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top